Beatrycze Nowicka Opowiadania

Bieguni (recenzja, E)

Brulion podróżny

Olga Tokarczuk, wyd. Wydawnictwo Literackie

Beatrycze Nowicka: 5/10

Literacka nagroda Nobla dla Olgi Tokarczuk, a dla samych „Biegunów” nagroda Nike i międzynarodowa nagroda Bookera. Tylko jak ma zachwycać, skoro nie zachwyca?

Po „Opowiadaniach bizarnych” i „Grze na wielu bębenkach”, które okazały się ciekawą i satysfakcjonującą lekturą, od „Biegunów” oczekiwałam sporo. Wydawca chwali się nagrodami i zapowiada tę książkę jako „jedną z najgłośniejszych i najszerzej komentowanych powieści ostatnich lat”. Tyle że powieścią ona nie jest, a przynajmniej nie w takim znaczeniu, jakiego nauczono mnie w szkole. Zamiast wielowątkowej konstrukcji obsadzonej gromadą bohaterów i budującej spójny świat, dostajemy do rąk zlepek krótszych i dłuższych fragmentów.

Nie jest tak, że jestem zupełnie odporna na tego rodzaju niejednorodną strukturę, bo recenzowane przeze mnie niedawno „Wracać wciąż do domu”, zbudowane z części bardzo różnorodnych w formie i treści, uważam za jedną z najwartościowszych książek, jakie wyszły spod pióra Ursuli K. Le Guin. Tyle że w przypadku utworu amerykańskiej pisarki kawałki składały się w mozaikę, a tutaj z rozrzuconych kropek żadna całość mi się nie wyłania.

Pozwolę sobie na kilka zdań o sobie, ponieważ, jak sądzę, wpłynęło to na odbiór książki Tokarczuk. Jeśli chodzi o postawę życiową, znajduję się na, nomen omen, przeciwnym biegunie względem autorki. Marzę o stabilizacji, zapuszczaniu korzeni, o tym, że kiedyś odnajdę „swoje miejsce na Ziemi” i tam już zostanę. Nie lubię zmian. Ze wszystkich żywych istot najbardziej kocham drzewa. Gdy narratorka „Biegunów” upłynnia rzeczywistość, ja ją krystalizuję dookoła siebie codzienną rutyną. Lotniska mnie przerażają. Dworce w większości są brzydkie, śmierdzące i brudne, za dużo na nich ludzi – postrzegam je jako bolesny środek do celu, którym jest najczęściej spokojna wieś wśród lasów. Nawet poczciwe busy stanowią zagrożenie, gdyż często ulegają wypadkom. W podróży najbardziej lubię ten moment, gdy już dotrę na miejsce i urządzę się w tymczasowym lokum. Narratorka „Biegunów”, najlepiej czująca się w ruchu, gdzieś pomiędzy, jest mi całkowicie obca. Uważam jednak, że wielka literatura powinna potrafić dotrzeć nawet do tych, którzy żyją i postrzegają inaczej – pokazać odmienną perspektywę, pozwolić choć przez chwilę podzielić cudze uczucia.

Drugim istotnym motywem w książce jest fascynacja narratorki konserwacją ciała i preparatami anatomicznymi. Tutaj także mam diametralnie inne odczucia – wszelkie zwłoki, czy ich fragmenty, niezależnie od stanu rozkładu, budzą we mnie wstręt. Uważam też, że martwa materia organiczna powinna szybko wrócić do obiegu – należy jej pozwolić rozłożyć się, trafić do ziemi, wody i w powietrze, by mogła kiedyś znowu budować żywą istotę. W powstrzymywaniu jej przed tym upatruję czegoś głęboko niesłusznego.

Przyznam, że nie rozumiem połączenia tych dwóch wątków, nieustannie przeplatających się w książce. Jak pogodzić wędrówkę i obawę przed bezruchem z zakonserwowanymi trupami, ich kończynami, wypreparowanymi żyłami? Czy nie stanowią one zaprzeczenia samej idei zmiany, zamrożonej namiastki życia? Czy fascynują narratorkę dlatego, że nierzadko pociąga nas to, co odrzucamy?

Sam początek książki był interesujący, pobrzmiewał tym samym stylem, który polubiłam w „Grze na wielu bębenkach”. Potem jednak język się jakby wypłaszczył, zobojętniał, by powrócić bliżej końca „Biegunów”. Znam osoby, które mają dar opowiadania, gawędziarzy potrafiących z pójścia do Działu Inwentaryzacji Ciągłej z dokumentem do podbicia zrobić niemalże wyprawę do Mordoru. Tokarczuk tego daru w „Biegunach” nie objawia – poszczególne fragmenty często były nijakie – ot, przebłyski z podróży, jakieś drobne spostrzeżenia. Inne osoby z kolei potrafią przedstawiać rzeczy z pozoru błahe tak, żeby odbiorca zastanowił się nad ich znaczeniem. Z anegdoty o przypadkowo spotkanym człowieku robią przypowieść, kilka wypowiedzianych w czasie rozmowy z nim zdań urasta do rangi aforyzmu. Tego także w „Biegunach” nie znalazłam – fragmenty pozostają fragmentami, a nie małymi objawieniami ponadczasowej mądrości.

We wzmiankowanym przeze mnie „Wracać wciąż do domu” pojawia się wiersz o artystach, jako o tych, którzy wyprawiają się w chaos i przynoszą stamtąd wzór. Tego też oczekuję od literatury – że będzie wyjaśniać świat, wskazywać drogę, porządkować rzeczywistość, odnajdywać sens. A „Bieguni” są raczej tego chaosu manifestacją. Być może to właśnie docenili krytycy – poszatkowany obraz współczesnego świata. Może książka Tokarczuk stanowiła dla nich wyzwanie interpretacyjne. Autorka zdaje się sugerować w pewnym momencie („Przekrój jako metoda poznania”) jakieś „ponadwymiarowe sensy”, okrojone i zniekształcone podczas przenoszenia ich na papier. Ja nie mam nawet przeczucia owej głębi.

Zamiast tego „Bieguni” sprawiają na mnie wrażenie, jakby autorka prowadziła rodzaj dziennika, w którym zapisywała spostrzeżenia, urwane sceny, fragmenty opowiadań i koncepty, w nadziei, że kiedyś przyjdzie natchnienie, które pozwoli to wszystko rozwinąć. Ale oto czas mijał i wena nie spływała, aż wreszcie pojawił się pomysł – po co właściwie to przebierać, brać w karby, porządkować, formować? Po co budować wstępy i zakończenia, prowadzić fabułę, opowiadać historie? Przecież można to wszystko wrzucić w jeden wór, doprawić odrobiną mitologii greckiej i oznajmić, że tak ma być, oto literatura współczesna, kto się nie cieszy, ten niedouczony.

Nie jest tak, że „w „Biegunach” nie znalazło się zupełnie nic ciekawego – o ile pierwsza połowa była nudna i nużąca tak, że przebrnęłam przez nią tylko z braku pomysłu na inne lektury i z ciekawości, co też ludzie w tym widzieli, tak w drugiej trafiło się nieco interesujących i zgrabnie napisanych fragmentów, jak ten o kobiecie przelatującej pół świata, by odwiedzić swą młodzieńczą miłość, matce chorego chłopca, czy starym profesorze (szczególnie zapamiętałam opis „krwawej powodzi”).

Rozmawiałam o książce ze znajomymi, jednak jedna osoba, ceniąca sobie twórczość Tokarczuk, wyznała mi, że akurat „Bieguni” nie przypadli jej do gustu, druga zaś przerwała lekturę. W trakcie pracy nad tą recenzją kolega z redakcji Esensji napisał, że wrażenia miał bardzo zbliżone do moich. Poczułam się usprawiedliwiona w swoim braku zachwytów, nadal jednak nie wiem, skąd wziął się pozytywny krytyczny odbiór. Cudze recenzje mnie nie przekonały. Zwykle wspominają o walorach podróżowania i o konieczności zmian, w żadnej z tych, które czytałam, ich autor nie przedstawia czytelnikom jakiejś nowej prawdy, odkrytej podczas lektury. Może to książka dla nowego pokolenia – ludzi żyjących szybciej i mniej spójnie, zanurzonych do połowy w wirtualnej rzeczywistości, poznających kęsami, skaczących po hipertekstowych odnośnikach, zamiast w skupieniu chłonąć linearną narrację.