Beatrycze Nowicka Opowiadania

Marzenie Talithy (recenzja, E)

Niebo jest kłamstwem

Licia Troisi, wyd. Zielona Sowa

Pierwszy tom tetralogii „Królestwa Nashiry”

Beatrycze Nowicka: 6/10

Otwierające nowy cykl Licii Troisi „Marzenie Talithy” to całkiem sympatyczna fantastyka rozrywkowa. Z poprawką na to, że główną grupą docelową zdają się być rówieśniczki tytułowej bohaterki. Warto jednak zaznaczyć – to powieść przygodowa a nie romans.

Fantasy w wykonaniu włoskim kojarzyło mi się do tej pory jedynie z oglądanymi bardzo dawno temu filmami z cyklu o dzielnej księżniczce Fantaghiro (którą zresztą łączy z tytułową bohaterką powieści zamiłowanie do fechtunku oraz niechęć do pełnienia narzucanych ról społecznych). Zatem, w ramach dalszego zapoznawania się z fantastyką pochodzącą z krajów innych niż anglojęzyczne, sięgnęłam po książkę autorki ze słonecznej Italii, jeżeli wierzyć notkom okładkowym popularnej wśród swoich rodaków. Książki Licii Troisi były już wydawane w Polsce (aż cztery cykle), jednak „Marzenie Talithy” zwróciło moją uwagę pomysłem na świat przedstawiony.

Stanowi on zresztą najciekawszy element powieści. Troisi tworząc go pomieszała koncepcje mające jeszcze coś wspólnego z nauką oraz magię. Na zamieszkiwanej przez bohaterów planecie problemem jest niedobór tlenu w atmosferze, stąd życie mieszkańców toczy się jedynie w pobliżu ogromnych drzew. Miasta, wsie i otaczające je pola kryją się pod parasolami z liści, a jedyne połączenia pomiędzy nimi stanowią „korytarze” obsadzone mniejszymi roślinami. Wytwarzany przez nie tlen pozostaje w pobliżu zamiast swobodnie dyfundować dzięki zastosowaniu magicznych kamieni, których „obsługą” zajmuje się kasta kapłańska. Miasta położone u podnóża gigantycznych pni, ulokowane w koronach klasztory, czy wysadzane drzewami arterie komunikacyjne stanowią naprawdę malownicze miejsce akcji, co więcej, koncepcja potęguje dramatyzm wydarzeń – w tym świecie nie można po prostu uciec gdzieś przed siebie, gdyż możliwość poruszania się jest mocno ograniczona.

Nashira jest także miejscem, gdzie wciąż żywe są wspomnienia o globalnej katastrofie. Doktryna religijna źródła zła upatruje w jednym z dwóch słońc. Dobrzy bogowie tego świata mieszkają pod ziemią, u korzeni drzew. Zwykłym obywatelom, żyjącym w cieniu liści, nie wolno patrzeć w niebo, a ci, którzy ośmielają się głosić astronomiczne teorie sprzeczne z naukami kościoła kończą na stosach. Troisi miała dobry pomysł, choć mogła go przemyśleć jeszcze bardziej. Nazwy geograficzne brzmią niestety mocno infantylnie – vide Góry Zachodzącego Słońca, czy Bagna Wieczyste. Zastanawia podział na królestwa Lata, Wiosny, Jesieni i Zimy – nazwy te mają budzić w czytelniku określone skojarzenia, jednak na samej Nashirze nie ma zmian pór roku. Ponadto, sądząc z tempa z jakim bohaterowie podróżują, wynika, że na przestrzeni niecałego tysiąca kilometrów klimat zmienia się od gorącego i suchego, po polarny [1].

Licia Troisi jest astrofizykiem i do „Marzenia Talithy” przeniknęło nieco jej pasji. Zagrożenie, jakie zawisa nad wykreowanym przez nią światem nie jest kolejnym Złym Lordem, a wiąże się ze zjawiskami występującymi w kosmosie. Sprawa zaciekawiła mnie na tyle, bym poszperała nieco po sieci w poszukiwaniu wiadomości na temat zachowania układów podwójnych, co uważam za duży plus. Przyjemnie czyta się także fragmenty, w których bohaterowie łamią tabu i spoglądają w niebo „to dlatego niebo jest zakazane (…) nikt nie może go widzieć, bo jest zbyt piękne i zbyt ogromne (…). Pod Talarethami [2] możemy wierzyć, że jesteśmy wybrani przez bogów i że Talaria jest całym naszym światem. Ale kiedy wychodzisz na zewnątrz i podnosisz wzrok, zdajesz sobie sprawę z tego, że jesteś tylko małym punkcikiem pośrodku nicości. – Prawdopodobnie to dlatego nie chcą, żebyśmy na nie patrzyli.”

Być może to nadinterpretacja, ale powszechne w czterech królestwach niewolnictwo może wynikać z inspiracji Cesarstwem Rzymskim. Z tym, że w stworzonym przez Troisi świecie podział na niewolników i panów jest podziałem rasowym. Mieszkańcy (z uwagi na szpiczaste uszy, a także włosy i oczy w nietypowych kolorach bardziej kojarzący mi się z elfami) stoczyli niegdyś wojnę. Rasa przegranych została magicznie przekształcona i zniewolona.

To jest zresztą kolejna zaleta – chociaż Troisi uczyniła głównymi bohaterami należącą do rasy rządzącej arystokratkę i jej niewolnika, przynajmniej choć trochę starała się oddać różnice w myśleniu. Talitha spoufala się z domową służbą, jednak czyni to w znacznej mierze na przekór ojcu. Nazywa Saipha przyjacielem, jednak w głębi duszy traktuje go jak swoją własność. Saiph z kolei podziela dość typową dla jego rasy mentalność niewolnika – swego rodzaju fatalizm i pogodzenie się z losem. Wydaje się, że w dalszej perspektywie tym dwojgu pisany jest romans, ale na razie bariery psychiczne skutecznie go uniemożliwiają. Może to i lepiej dla książki, gdyż kilka zdań sugerujących taki rozwój sytuacji brzmi dosyć kiczowato. Inna sprawa, że Saiph, niedożywiony i posiniaczony od częstego bicia, nie jest kolejnym przykładem zjawiskowo przystojnego cud-młodzieńca, więc i tak jest nieźle.

Tak skonstruowany główny bohater był dość ryzykownym pomysłem, Troisi udało się jednak nakreślić go w sposób interesujący. Co ciekawe (jak na książkę pisaną przez kobietę), chłopak prezentuje się nawet lepiej od Talithy. Hrabianka jest postacią raczej typową – zbuntowaną, impulsywną nastolatką, która potrafi zachować się zarówno szlachetnie, jak i lekkomyślnie. Pierwsza część powieści należy przede wszystkim do niej, później jednak Saiph wysuwa się na plan pierwszy. W tej postaci zwraca uwagę jej dualizm – z jednej strony konformizm, przyzwyczajenie do roli ofiary, z drugiej zaś pewien rodzaj wewnętrznej autonomii, który każe go szanować, dziwna mieszanka rezygnacji i uporu (być może nazbyt wiele sobie dopowiadam, ale jeśli nawet, to fakt, że książka stwarza możliwość tego rodzaju interpretacji jest zaletą). O ile Talitha ma w sobie zapał i determinację, to chłopak myśli – układa plany i znajduje sposoby na wydostawanie się z kolejnych opresji. Zwykle spokojny, wręcz potulny, od czasu do czasu zdobywa się na czyny naprawdę desperackie. Potrafi też prosto w twarz powiedzieć Talicie, że choć nieustannie żali się na ojca i krytykuje go, tak naprawdę przez całe życie spełnia jego wolę, czy też rozwiać jej idealistyczne podejście: „uważasz, że rewolucja jest czymś pięknym i heroicznym. Myślisz, że ci ludzie, tylko dlatego, że są wykorzystywani, stoją zawsze po słusznej stronie. (…) Każdy bunt opiera się na wojnie, a na wojnie są tylko przegrani. (…) Gdybyśmy byli na waszym miejscu, zachowywalibyśmy się dokładnie tak samo jak wy. Co więcej, nie marzymy o niczym innym jak tylko o tym, by być na waszym miejscu.”

Szkoda, że w porównaniu z tą parą pozostali bohaterowie przewijają się na dalszych planach i zostali nakreśleni dosyć szkicowo: ojciec Talithy jest despotą i furiatem – aby nie było co do tego najmniejszej wątpliwości w pierwszej scenie, w której występuje, rozkazuje zakatować na śmierć niewolnika, później zaś na przemian albo się wścieka na osoby stojące odeń niżej w hierarchii, albo przymila osobom znajdującym się wyżej. Matka dziewczyny jest arystokratyczną lalką, starsza siostra jest dobra i szlachetna (choć wątek relacji sióstr został całkiem nieźle poprowadzony, sama postać wypada dość jednoznacznie). Kapłanki dzielą się na wredne jędze oraz jedną sympatyczną, z rówieśniczek Talithy poznajemy kapryśną i złośliwą arystokratkę oraz miłą i pomocną dziewczynę i tak dalej. Pewien potencjał ma łowca nagród, chyba jedyna choć trochę niejednoznaczna postać drugoplanowa – podejrzewam, że pojawi się w dalszych tomach i będzie miał jeszcze swoją szansę.

Fabuła nie jest skomplikowana, koncentruje się na wątku głównych bohaterów, choć w tle mają miejsce ważne dla świata wydarzenia. Składa się z raczej tradycyjnych elementów w rodzaju nauk, jakie pobiera główna bohaterka w nieprzyjaznym dla siebie miejscu, ucieczek i pościgów. Trzeba jednak przyznać, że całość nie nuży, a perypetie bohaterów potrafią wciągnąć.

Styl powieści nie jest może niepoprawny, ale dosyć prosty, co zwraca uwagę zwłaszcza na początku. Trudno orzec, na ile to kwestia oryginału, a na ile tłumaczenia, obawiam się jednak, że to ostatnie mogłoby być znacznie lepsze. Zdarzają się bowiem fragmenty, które budzą istotne zastrzeżenia – od drobiazgów w rodzaju stwierdzenia w jednym zdaniu, że bohaterowie się czołgali, by już za chwilę użyty został czasownik „szli”. Gdy ktoś pyta bohaterkę o jej miecz (starożytny i artefaktyczny oczywiście), ta odpowiada pytaniem „jaki miecz?” choć w pobliżu nie ma żadnego innego godnego uwagi. Wreszcie w jednej ze scen z logiki wydarzeń i kontekstu padających wypowiedzi ewidentnie wynika, że pewna postać przykłada sobie broń do gardła i grozi samobójstwem, a tłumaczka trzykrotnie używa zaimków i rzeczownika, świadczących o tym, że ów bohater atakuje kogoś innego. Podobnie w opisach nierzadko pojawiają się niezbyt trafione słowa: „Talareth z Messe miał koronę prawie doskonałą, a tymczasem ta była nieuporządkowana, z poskręcanymi w spirale gałęziami wznoszącymi się w szalonej plątaninie do nieba, bądź chylącymi się ku ziemi (…). Rosnący na skalistej skarpie (…) wychylał w (…) stronę [jeziora] długą koronę, dotykając powierzchni wody najdłuższymi gałęziami”. Długa korona brzmi dziwnie, jeśli już to takie określenie pasowałoby do cyprysu, czy topoli, tu raczej należałoby użyć przymiotnika „rozłożysty”. Niby drobiazg, ale tego rodzaju szczegóły rozbijały opisy, sprawiając, że w końcu nie wiadomo było, czy np. miasto jest usytuowane na stoku, czy może pośrodku doliny i gdzie względem niego położone jest jezioro.

Również w kwestii dramaturgii wydarzeń sposób pisania nie tyle był zły, co jednak nie wydobywał z opisywanych scen wszystkiego, co można było z nich wycisnąć. W „Marzeniu Talithy” los niewolników jest wyjątkowo nędzny, na królestwa spadają plagi a trup ściele się gęsto, jednak nie wywołuje to w czytelniku gwałtowniejszych uczuć (wyjąwszy może scenę z kajdanami oraz z płonącymi żywcem wieśniakami, które utkwiły mi w pamięci). Podobnie, z ciekawego świata dałoby się uczynić miejsce jeszcze bardziej wyraziste, a więcej wątków i pierwszoplanowych postaci przydałoby wszystkiemu rozmachu. To jednak byłaby już zupełnie inna książka. Ta, która powstała, nie jest może pozycją wybitną, jednak może stanowić całkiem sympatyczną lekturę. W tym przypadku okładka dobrze oddaje charakter powieści, więc wstępnej oceny można dokonać już na pierwszy rzut oka.

[1] Innym przykładem nieprzemyślenia, lub też naciągnięcia koncepcji jest (uwaga spojler) sytuacja, w której bohaterowie, chcąc ominąć patrolowane przejścia, postanawiają wyjść poza „strefę roślin”. Aby mieć czym oddychać, zabierają ze sobą… gałązkę drzewa (oraz niewielki magiczny kamień). Dowiedziałam się od kolegi, że jeden trzydziestoletni buk jest w stanie wyprodukować tlen dla czterech-pięciu ludzi. Gałązka wydaje się zatem, eufemistycznie mówiąc, niewystarczająca dla dwóch osób (oczywiście można by przyjąć, że rosnące na Nashirze drzewa są super-hiper magicznie wydajne, tyle że wtedy przez setki lat powinny wyprodukować tyle tlenu, że stanowiłby on czynnik zdecydowanie mniej deficytowy). Co więcej, dzielni bohaterowie uskuteczniają swoją eskapadę w nocy, jak więc liście na tej gałązce miałyby fotosyntetyzować?

[2] Talarethami nazywane są drzewa, pod którymi żyją mieszkańcy, Talaria zaś to łącznie obszar czterech królestw.

PS. Przyznam, że przez cały czas powracała do mnie myśl, że „Marzenie Talithy” byłoby dobrym i niemal gotowym scenariuszem do malowniczego filmu.