Beatrycze Nowicka Opowiadania

Pieśń krwi (recenzja, E)

Dźwięczne nuty

Anthony Ryan, wyd. Papierowy Księżyc

Pierwszy tom trylogii „Kruczy cień”

Beatrycze Nowicka: 6/10

Pierwszy tom cyklu „Kruczy cień” to powieściowy debiut Anthony’ego Ryana. „Pieśń krwi” okazała się przyjemną, choć niczym nie zaskakującą lekturą.

„Pieśń krwi” to ciekawy przykład – powieść wydana staraniem autora, która odniosła na tyle duży sukces, by debiutant mógł podpisać umowy z dużymi wydawnictwami i zostać zawodowym pisarzem. Podczas lektury nietrudno zrozumieć, dlaczego początkowo wydawcy byli sceptyczni oraz czym Anthony Ryan zjednał sobie czytelników.

Główną wadą „Pieśni krwi” jest brak oryginalności. W czasach, gdy wielu anglojęzycznych pisarzy fantasy stawia na szczegółowe światy, rozbudowane systemy magiczne, czy inspiracje innymi kulturami, Ryan serwuje kolejną historię osadzoną w quasi-średniowiecznych realiach. Powieściowe uniwersum nie wyróżnia się niczym szczególnym – kilka państw, wyspy piratów, na północy lasy i góry zamieszkane przez plemiona postrzegane jako dzikie, na dalekim południu pustynie. Autor nie skupił się na kreacji tego świata. Opisy miejsc są raczej skąpe, brakuje szczegółów w rodzaju uwag na temat strojów, potraw, czy zwyczajów, wszystkiego tego, co ożywia i ubarwia wymyślone krainy.

Fabuła również niczym nie zaskakuje – oto kolejna historia chłopca, który dorasta, by zostać wielkim wojownikiem, przywódcą oraz nadzieją na pokonanie kolejnej złowrogiej a mrocznej istoty, która przez wieki pozostawała w ukryciu, a teraz ponownie zagraża całemu światu. Znalazło się tu miejsce na magiczne moce protagonisty, jego surowych nauczycieli, gromadkę towarzyszy broni, próby dla młodych adeptów zakonu wojowników, większe i mniejsze bitwy, tajemniczą wyrocznię, a także piękną (na szczęście również bardzo inteligentną i przedsiębiorczą) księżniczkę. W pierwszym tomie „Kruczego cienia” czytelnik nie znajdzie gry z konwencją, jaką z powodzeniem uprawia na przykład Mark Lawrence.

Powieść Ryana nie wpisuje się też w obecną modę na fantasy w wydaniu ponuro-cynicznym. Główny bohater ma dobre intencje, stara się postępować zgodnie z własnymi wartościami oraz wiarą, w jakiej go wychowano. Z jednej strony fakt, że czytelnicy wciąż odczuwają głód historii o pozytywnych bohaterach świadczy dobrze o naturze ludzkiej. Z drugiej, muszę w tym miejscu zauważyć, że kierowany szlachetnymi pobudkami Vaelin al Sorna pozostawia za sobą więcej trupów niż niejeden pozbawiony skrupułów łajdak z kart powieści pisanych w podkonwencji grimdark.

Anthony’emu Ryanowi udała się jednak rzecz kluczowa – pomimo wtórności „Pieśń krwi” potrafi wciągnąć. Nie zagwarantuję, że każdy odniesie takie wrażenie, mogę napisać jedynie, iż mnie czytało się tę powieść gładko, przyjemnie i z zainteresowaniem. Autor potrafi sprawić, że czytelnik przejmuje się losem bohaterów. Vaelin al Sorna, mimo że jest, rzec można, „staroszkolnym” typem bohatera, wzbudza sympatię odbiorcy. Jego kompani mogliby zostać opisani dokładniej (zwykle autor ogranicza się do paru zdawkowych uwag odnośnie postury, czasem koloru włosów), lecz na podstawie ich wypowiedzi i zachowań można przynajmniej wyrobić sobie na tyle wyraziste wyobrażenie, by również życzyć im dobrze. Ciekawie zaprezentowane zostały postaci króla Janusa oraz księżniczki Lyrny.

Niestety, wydanie, jak to zwykle bywa w przypadku Papierowego Księżyca, pozostawia wiele do życzenia. Ktoś u nich robi naprawdę dobrą robotę, wyszukując godne uwagi pozycje. Wygląda jednak, jakby zabrakło pieniędzy na dobre przekłady, redakcję i korektę. W „Pieśni krwi” zdarzają się niefortunne tłumaczenia: „rezydencja [arystokraty] (…) była ulokowana w (…) najbogatszej dzielnicy miasta. Była to robiąca wrażenie plebania z czerwonego piaskowca”, „raz na parę lat jeden z Szefów Wojen”, „przez chwilę obserwował jak [obcy] wymachuje ekspercko bronią”, „leżał na pokrytym futrami łożu w obszernym, gołym pokoju o bogato udekorowanych ścianach i suficie”, „było tu wiele cudów: miasto artystów, poetów, piosenkarzy i rzeźbiarzy”, „lojalność jego ludzi brała się (…) z szacunku przed coraz głośniejszą reputacją”. Broń nieustannie występuje w liczbie mnogiej. Można natrafić na niewłaściwe końcówki gramatyczne a literówek jest istne zatrzęsienie (zwłaszcza na końcu bezokoliczników notorycznie występuje „c”, tam gdzie powinno być „ć”). W moim egzemplarzu szesnaście stron nie zawierało druku. Niestety, nie były to puste strony omyłkowo wklejone w całość, tylko dziury w tekście – dwie strony zadrukowane, dwie puste, dwie zadrukowane i dwie puste i tak dalej. W ten sposób „poszatkowane” zostało kilka rozdziałów.

Niestaranne wydanie uprzykrza lekturę, lecz ogólne wrażenie i tak było pozytywne. Nie jest to pozycja dla czytelników łaknących nowości, jeśli jednak komuś nie przeszkadza wtórność świata, fabuły oraz postaci, może po nią sięgnąć.