Beatrycze Nowicka Opowiadania

Imię wiatru (recenzja, E)

Ja się wcale nie chwalę, ja po prostu mam talent

Patrick Rothfuss, wyd. Rebis

Pierwszy tom „Kronik Królobójcy”

Beatrycze Nowicka: 7/10

„Imię wiatru” Patricka Rothfussa to propozycja dla wielbicieli klasycznych motywów fantasy i nieśpiesznej narracji.

Martin, Abercrombie, Sanderson, Lynch i Rothfuss – te właśnie nazwiska w okolicach 2015 roku gościły na tylnych okładkach książek fantasy, stronach poświęconych fantastyce, rankingach powieści, czy listach oczekiwanych kontynuacji. Co ciekawe, dwaj ostatni pisarze zyskali sławę debiutanckimi utworami i w zasadzie do tej pory są autorami pojedynczych cykli (pomijając nieliczne krótkie formy). Lektura „Imienia wiatru” była więc nie tylko swego rodzaju nadrabianiem zaległości, ale też miała odpowiedzieć na pytanie, czym Rothfuss oczarował szerokie grono czytelników.

Od razu należy stwierdzić, że nie była to oryginalność. Spośród wyżej wymienionej piątki autor „Kronik Królobójcy” [1] najściślej trzyma się tradycyjnego schematu. Mamy więc wybijającego się ponad przeciętność głównego bohatera, niejakiego Kvothe’a, któremu w dzieciństwie krewnych wymordował niejaki Lord Haliax, spowita cieniem postać w obowiązkowym kapturze, otoczona gromadką mrocznych pomagierów. Kilka lat po wyżej wzmiankowanych traumatycznych przejściach protagonista udaje się na Uniwersytet, by studiować rzemiosło, medycynę, a przede wszystkim magię. Jak nietrudno zgadnąć, w głębi duszy przyszły mag marzy o zemście, choć równie istotnym motywem jest chęć zgłębiania wiedzy i zyskania mocy. Widać inspiracje „Czarnoksiężnikiem z Archipelagu” – pojawia się tu wątek dorastania głównego bohatera oraz jego nauki, konflikt ze szlachetnie urodzonym, ale mniej uzdolnionym adeptem, pycha, stająca się źródłem kłopotów, wreszcie, co najważniejsze, zbliżona jest mechanika magii, która opiera się na znajomości prawdziwych imion. Z kolei pojawiający się w historii, jakiej wysłuchuje młody Kvothe, motyw wzywania z zaświatów pojawił się w „Ważce” (jedno z opowiadań w „Opowieściach z Ziemiomorza”). Choć trzeba przyznać, że Rothfuss starał się od czasu do czasu bawić stereotypami, czy wprowadzać własne pomysły. Choćby kwestia karczmarza, który okazuje się głównym bohaterem opowieści, nie zaś postacią trzeciego, czy wręcz czwartego planu, albo zabawny wątek pewnej rzadkiej jaszczurki. Oprócz magii imion i magii run, tu nazwanej sygaldrią, istnieje jeszcze sympatia, opierająca się na inicjowaniu i kontroli przepływu energii. Jedno ze źródeł bogactwa Uniwersytetu stanowią zaawansowane (w porównaniu z resztą świata) technologie – przyjemnymi smaczkami są wzmianki na temat chemii, wspomaganej rozwiązaniami magicznymi, czy medycyny.

„Imię wiatru” jest znakomitym przykładem utworu, w którym niebagatelną rolę odgrywa to, jak został on napisany. Rothfuss posiada rozpoznawalny styl i to stanowi ogromną zaletę. Nierzadko zwracają uwagę ładne, plastyczne porównania: „[cisza] była głęboka i rozległa niczym schyłek jesieni”, „przytulny spokój, jakim emanuje na przykład ciche mruczenie kota”. Opisy są dosyć oszczędne, ale działające na wyobraźnię: „po obu stronach drogi drzewa powoli zmieniały barwy. Wysokie topole przybrały szatę koloru maślanej żółci, a krzaczasty sumak wciskający się na drogę powlekły cętki wściekłej czerwieni. I tylko stare dęby wyraźnie niechętnie rozstawały się z latem”. Oprócz tego, od czasu do czasu zdarzają się trafne przemyślenia i wzmianki na temat uczuć: „w dzieciństwie rzadko myślimy o przyszłości. Ta niewinność pozwala nam się cieszyć własnym życiem w stopniu, na jaki stać niewielu dorosłych. Dzień, w którym zaczynamy zamartwiać się o przyszłość, jest dniem końca naszego dzieciństwa”, „kości się zrastają. Żal zostaje z tobą na zawsze”, „czułem tę rozpacz, jaką zawsze przynosi ostatnia ciepła noc lata”. Niektóre celne uwagi można nazwać autotematycznymi, gdyż dotyczą samego opowiadania: „nie ma dobrej opowieści, która nie dotykałaby prawdy”, „dlatego właśnie lubimy opowieści. Jest w nich jasność i prostota, których brakuje naszemu życiu”. W mojej pamięci najbardziej utkwił krótki, bo zajmujący niecałą stronę rozdział 59, gdzie szczęśliwi i cokolwiek nietrzeźwi studenci wracają nocą na Uniwersytet – Rothfussowi udało się w tym fragmencie w niezwykle udany sposób przedstawić uczucia towarzyszące takim chwilom: czystą radość bez czającego się na obrzeżach świadomości strachu, poczucie wspólnoty i zanurzenie w teraźniejszości.

Kolejną istotną kwestią jest narracja – autor nadał swojej powieści formę wspomnień głównego bohatera, poprzedzoną wprowadzeniem i przeplataną interludiami dotyczącymi wydarzeń „teraźniejszych”. Takie rozwiązanie sprawia, że wszystko poznajemy z perspektywy Kvothe’a – to on jest narratorem i zarazem centrum wszystkiego. Jacqueline Carey zdecydowała się na podobne rozwiązanie, czyniąc „Trylogię Kusziela” opowieścią snutą po latach. Jednakże Fedra no Delaunay nie przytłaczała sobą wszystkiego, co pojawiało się na kartach powieści – znalazło się miejsce dla wyrazistego przedstawienia świata i wielu ciekawych postaci, które żyły własnym życiem. Tymczasem, w „Imieniu wiatru” wszyscy zdają się pełnić wobec Kvothe’a role służebne – dostarczają mu motywacji, przeszkadzają, bądź pomagają, stanowią obiekty żarliwej miłości bądź zapiekłej nienawiści. Świat też bardziej jawi się areną poczynań maga, niż samodzielnym uniwersum.

Przy takich założeniach główny bohater dźwiga na swych barkach całą powieść, co nie jest zadaniem łatwym. Wiele zależy od tego, czy kreacja okaże się wiarygodna i czy czytelnicy polubią tę postać. Mnie osobiście Kvothe irytował, choć trzeba powiedzieć, że uczucie to bardziej przypominało to, jakim darzymy rzeczywistych znajomych. Rothfuss umiał też sprawić, by czytelnik nie pozostał emocjonalnie obojętny na losy bohatera. Jednak uważam, że autor przesadził, obdarowując swojego protagonistę niezliczonymi talentami. Kvothe jest bowiem niesamowicie zdolny – nauka wszystkiego, za co się weźmie, idzie mu jak z płatka. Zgłębia trzy szkoły magii, w błyskawicznym tempie opanowuje języki, nieobca mu chemia, zielarstwo oraz podstawy medycyny. Prócz tego jest silny i umie dobrze walczyć. A jakby tego było mało, jest też genialnym muzykiem, mistrzem lutni obdarzonym talentem wokalnym. Na pierwszym poważnym publicznym występie w charakterze grajka wykonuje jedną z najtrudniejszych znanych pieśni, którą to słyszał lata temu, i idzie mu tak cudownie, że wszyscy wkoło szaleją z zachwytu. Miałam wrażenie, że gdyby któregoś dnia Kvothe zainteresował się robótkami ręcznymi, zamiast na przykład szalika czy serwetki stworzyłby gobelin tak cudowny, że królowe padałyby przed tkaczem na kolana szlochając, a królowie ofiarowali mu drogocenne kamienie.

Kvothe-dzieciak potrafił wzbudzić sympatię, niemniej Kvothe-doświadczony przez los niespecjalnie mnie przekonał. Choć autor nie ustaje w powtarzaniu, jak to mag pogrąża się w depresji i zniechęceniu, a wszyscy wokoło postrzegają go jako zwykłego karczmarza, sam opis zachowania bohatera nie brzmi, jak opis skutków traumatycznego przeżycia. W zamian wydaje się, jakby – że tak to kolokwialnie ujmę – protagonista „strzelił focha” i w ramach obrazy na zły los postanowił usunąć się w cień, tym samym pozbawiając świat swej światłej a cudownej osoby. Kvothe łatwo unosi się gniewem i zastrasza ludzi dookoła, co nie przeszkadza mu traktować ich protekcjonalnie oraz wygłaszać mądrych pouczeń. Jest też, w moim odczuciu, nadmiernie egzaltowany i nieco zmanierowany – widać to nawet w składanych od czasu do czasu samokrytykach. Zamiast powiedzieć „nie przemyślałem sprawy dogłębnie i nie doceniłem swojego wroga”, Kvothe grzmi „jakimż byłem naiwnym głupcem!” W „Imieniu wiatru” Rothfuss nie wyjaśnia, co dokładnie spowodowało załamanie się maga, każąc czytelnikowi snuć własne przypuszczenia. Ocena całych „Kronik Królobójcy” w znacznej mierze będzie zależeć od tego, czy owe dramatyczne wydarzenia wydadzą się przekonujące.

Najpoważniejsze zastrzeżenia mam do fabuły – jak na prawie dziewięćset stron w „Imieniu wiatru” dzieje się śmiesznie mało. Zgadzając się na opowiedzenie o swoim życiu Kvothe zastrzega, że potrzebuje trzech dni, na co zainteresowany sporządzeniem biografii maga Kronikarz stwierdza, iż nigdy jeszcze nie poświęcił tyle czasu jednemu człowiekowi. Mag jednak się upiera i ostatecznie stawia na swoim. Tyle że po lekturze „Imienia wiatru”, poświęconego pierwszemu dniu snucia wspomnień, czytelnik zastanawia się, czy Kronikarz nie żałuje zmarnowanego czasu. Kvothe zdążył bowiem omówić wczesne lata swojego dzieciństwa, trzyletni pobyt w wielkim mieście, gdzie wiódł żywot ulicznika i ledwie początek swoich studiów. Z ważnych wydarzeń miało miejsce tylko kilka, natomiast można było dowiedzieć się ze szczegółami, co bohater jadał na obiad. Robert Jordan snuł swoją opowieść równie powoli albo i nawet bardziej ospale (mam tu na myśli tomy od szóstego do dziesiątego włącznie), ale tam przynajmniej było kilkunastu głównych bohaterów, pomiędzy którymi przeskakiwała uwaga narratora, opisywane było także wiele interesujących miejsc i kultur. W „Imieniu wiatru” jest się natomiast skazanym na Kvothe’a oraz maleńki wycinek powieściowego uniwersum. Jeśli komuś taka gawędziarska, leniwa narracja odpowiada, z pewnością nie poczuje się zawiedziony. Ja natomiast przez przez pierwsze trzysta stron musiałam siłą woli powstrzymywać się przed ciśnięciem powieści w kąt, tak bardzo zdołała mnie znużyć.

Oceniając bardziej obiektywnie, stwierdzam że „Imię wiatru” jest przykładem niezłego warsztatu. Widać, że autor przemyślał sobie liczne kwestie, postarał się też o bohatera, który budzi emocje. Rozumiem, dlaczego wielu ta powieść się spodobała, choć sama nie jestem pewna, czy chcę zapoznać się z kolejnym tomem. Prawdziwym wyznacznikiem talentu Rothfussa będzie to, czy uda mu się stworzyć coś innego czy też pozostanie autorem jednego cyklu tak jak Terry Goodkind.

[1] Pierwotna wersja nosiła tytuł „Pieśń płomienia i gromu”, jednak ze zrozumiałych względów została zmieniona. Inna sprawa, że hasło „królobójca” kojarzy się przede wszystkim z Jaime’m Lannisterem (choć w oryginale jeden został określony mianem „kingslayer” a drugi „kingkiller”).

Drugi tom został przełożony na polski, trzeciego autor w dalszym ciągu nie napisał, co ściągnęło nań gniew fanów (na co z kolei Rothfuss reagował niegrzecznie, czym zdaje się zraził do siebie większość z nich). Ponieważ Kvothe mnie drażnił, nie miałam ochoty czytać o dalszych jego losach.