Beatrycze Nowicka Opowiadania

Pierwszych piętnaście żywotów Harry’ego Augusta (recenzja, E)

Węzły fali stojącej

Claire North, wyd. Świat Książki

Beatrycze Nowicka: 4,5/10

„Pierwszych piętnaście żywotów Harry’ego Augusta” Claire North, czyli ambitnie wybrana ścieżka na manowce.

To dobrze, kiedy pisarz szuka nowych rozwiązań, sięga po inne środki, wprowadza świeże pomysły. Nie każda taka próba musi się jednak okazać udana i tak było w przypadku „Pierwszych piętnastu żywotów Harry’ego Augusta”.

Po tym, jak zachwycił mnie cykl o czarnoksiężniku Swifcie, zaczęłam szukać informacji o jego autorce. Dowiedziałam się, że Kate Griffin to pseudonim Catherine Webb, która publikuje także jako Claire North. Okazuje się, że takie rozwiązanie zalecił wydawca, uzasadniając je tym, iż powieści są do siebie za mało podobne, przez co czytelnik kierujący się przy wyborze lektury nazwiskiem autorki, mógłby poczuć się rozczarowany. Przyznam, że zdumiało mnie takie podejście w stosunku do książek. To przecież dobrze, jeśli autor pisze różnorodnie, a mnożenie pseudonimów tylko wprowadza zamęt. Strach pomyśleć, co się stanie, jeśli Webb zapragnie kiedyś napisać kryminał, powieść historyczną albo romans.

Trzeba powiedzieć, że „Pierwszych piętnaście żywotów…” rzeczywiście różni się dość znacznie od cyklu urban fantasy. W porównaniu z powieściami sygnowanymi nazwiskiem Griffin opisy bywają bardzo skąpe, styl jest też zdecydowanie mniej „gęsty”. Tytułowe piętnaście żywotów głównego bohatera zostało przedstawione na nieco ponad czterystu pięćdziesięciu stronach, stąd czytelnik poznaje jedynie wybrane sceny, lub też narracja bywa mocno skondensowana i całe lata są streszczane w kilku akapitach. Konstrukcja powieści jest mozaikowa, zaczyna się od nieuporządkowanych chronologicznie wspomnień bohatera, potem zaś rozdziały poświęcone głównemu wątkowi przeplatane są retrospekcjami przywoływanymi na zasadzie luźnych skojarzeń.

Zamysł zdecydowanie był ambitny, lecz realizacja wzbudziła we mnie dosyć ambiwalentne odczucia. Przede wszystkim styl wydał mi się nijaki, blady. Trafiło się kilka bardziej emocjonujących scen czy sugestywnych fragmentów, jednak było ich zdecydowanie za mało. Zastanawiam się, czy nie jest to kwestia przekładu, trudno mi bowiem uwierzyć w nagłą atrofię umiejętności literackich (zdania w rodzaju „teoretyczna samotność, bez rzeczywistych przeżyć, które mogłyby nadać jej uchwytną formę” budzą moje wątpliwości odnośnie tłumaczenia). Choć bez porównania z oryginałem nie można też wykluczyć możliwości, że to chęć odróżnienia sposobu pisania doprowadziła do zubożenia stylu. Wspomniana wyżej wyrywkowość i narracyjny pośpiech wywołują wrażenie prześlizgiwania się po całej historii. Nie odczuwa się zbytnio brzemienia wieku narratora, ciężaru jego specyficznej nieśmiertelności. Z drugiej strony, bardziej szczegółowe przedstawienie kilkuset lat życia Harry’ego prawdopodobnie uczyniłoby tę powieść śmiertelnie nudnym wielotomowym cyklem.

Wydaje się, że dla autorki najważniejszy był pomysł na ouroboran (nie lepiej byłoby po prostu przetłumaczyć to na „uroboran”?), ludzi, którzy przeżywają swoje życia wielokrotnie – po śmierci ich umysły cofają się w czasie (albo przeskakują do świata równoległego) i „powracają” do momentu narodzin. Koncepcja ciekawa i intrygująca, tyle że generuje mnóstwo pytań i paradoksów. Dlaczego, pomimo tego, że ouroboran są setki, a ich „cykle” nachodzą na siebie, historia praktycznie się nie zmienia? Owszem, Bractwo Kronosa wyznaje zasadę nieingerencji w najważniejsze wydarzenia historyczne, ale przecież tysiące drobnych zmian powinny prowadzić do znacznych rozbieżności. Tymczasem w kolejnych światach/życiach zazwyczaj powtarzają się nawet takie drobiazgi, jak wyniki wyścigów konnych czy układy haseł w krzyżówce. Okazuje się, że jeśli celowo zapobiec przyjściu na świat ouroboranina, ten przestaje się odradzać. Czy jednak nie powinno być tak, że do tego typu wydarzeń bardzo często dochodziłoby przypadkiem – ot, choćby jeden ouroboranin, prowadząc samochód spowoduje wypadek, w którym zginie dziadek innego. Poza tym, trudno uwierzyć, by jedynie kilku członków Bractwa zapragnęło zmienić świat. Przecież ludzie są tylko ludźmi i wykorzystywanie wiedzy z przyszłości dla własnej kariery naukowej, politycznej czy artystycznej raczej powinno być nagminne.

Zupełnie nie przekonał mnie wątek szalonego naukowca i wielkiej-machiny-do-powiedzenia-42. Cała koncepcja jest najzwyczajniej w świecie żenująco naiwna. Bohaterowie żyją w XX wieku, zatem antagonista powinien zdawać sobie sprawę z tego, że jego wymarzone urządzenie jest tak samo niemożliwe jak perpetuum mobile. Może jeszcze zrozumiałabym taką ekshumację demona Laplace’a, gdyby to była powieść steampunkowa, ale autorka nie zdecydowała się na tę podkonwencję. W jednym z żywotów Harry’ego jest on fizykiem i podobno prowadzi stymulujące intelektualnie dyskusje z kolegą. Tyle, że fragmenty dialogów zaprezentowane w powieści, zupełnie nie brzmią jak rozmowy dwóch ścisłowców, a raczej jak jakieś mętne pogawędki filozoficzno-religijne. Wspomniany wyżej szalony naukowiec miał być postacią obdarzoną charyzmą, odpychającą i fascynującą zarazem. Niestety, nie wydał mi się takim. Podobnie jego relacji z głównym bohaterem, w zamierzeniu toksycznej i budzącej emocje, zabrakło przysłowiowego pazura. Sam Harry też mógłby być ciekawszą postacią – jak na kogoś, kto przeżył setki lat, zwiedził sporą część świata i parał się najrozmaitszymi zajęciami, ma trochę za mało charakteru.

Najbardziej zraziły mnie fragmenty dotyczące pobytu Augusta w Związku Radzieckim w latach pięćdziesiątych XX wieku. Opis realiów jest, brutalnie pisząc, chybiony. Bohater dowiaduje się o tym, że poszukiwana przezeń osoba znajduje się w sowieckiej bazie wojskowej, gdzie prowadzone są tajne badania, po czym – uwaga – znajduje tę bazę… w atlasie i dociera do niej bez większych problemów. By dostać się do środka blefuje, racząc strażnika tekstem rodem z hollywoodzkiego blockbustera, odległym od retoryki stosowanej przez komunistyczny reżim o całe lata świetlne. Okazuje się, że w owej tajnej bazie naukowcy mogą sobie prowadzić „na boku” własne badania, mają klimatyzację, kosze na śmieci z plastikowymi pokrywkami i stosują dozymetry promieniowania. W pewnym momencie jeden z bohaterów stwierdza: „nie wątpię, że biurokraci zarządzający tym ośrodkiem dysponują statystykami, że powiedzmy, wydajność wzrasta o piętnaście procent, jeśli raz na osiem godzin robotnikowi pozwala się na półgodzinny odpoczynek.” Ach, a jeńców torturuje się, między innymi puszczając im muzykę techno.

Trudno mi krytykować „Pierwszych piętnaście żywotów…” z uwagi na sympatię, jaką żywię dla angielskiej autorki. Nie mogę jednak udawać, że uważam tę powieść za udaną. Choć w Internecie można znaleźć opinie ludzi, którym się ona bardzo spodobała. Książka otrzymała także nagrodę imienia Johna W. Campbella dla najlepszej powieści SF.