Beatrycze Nowicka Opowiadania

Morrigan (recenzja, E)

Muirre gon’na, Muirre trett’na

Piotr Olszówka, wyd. COMM

Beatrycze Nowicka: 7/10

Zbiór opowiadań Piotra Olszówki to udany debiut książkowy, porządna, dobrze napisana fantasy, warta polecenia tym, którym nie znudziły się quasi-średniowieczne realia.

Spośród wielu autorów, którzy publikowali przed laty w „Science Fiction”, kilku szczególnie zapisało się w mojej pamięci. Paru jest teraz znanymi pisarzami, po innych pozostały tylko pojedyncze teksty. Jednym z takich „zaginionych” był autor kryjący się pod pseudonimem POL, który debiutował na łamach SF w 2001 roku opowiadaniem „Morrigan”. Dwa lata później pojawił się jego kolejny tekst „Jeszcze raz Morrigan” i to właśnie ten utwór znalazł się na mojej prywatnej liście „the best of SF”. Potem o POLu słuch zaginął na czas długi. Gdyby nie zamiłowanie do czytania recenzji, w ogóle nie dowiedziałabym się, że w 2011 ukazał się zbiór opowiadań sygnowany już prawdziwym imieniem i nazwiskiem autora, wydany przez nieznane mi wydawnictwo, opatrzony ilustracją aż proszącą się o tytuł „powrót rusałki Amalki” i automatycznie wywołującą przekonanie, iż mamy do czynienia z powieścią na temat perypetii jakiejś młodej czarodziejki w szkole magii. Piszę o tym dlatego, że „Morrigan” łatwo przeoczyć. A byłoby szkoda, gdyby tak się stało.

Czy istnieje coś takiego jak „polska odmiana fantasy”, a jeśli tak, to co łączy należące do niej utwory? Odpowiedziałabym, że pewna szczególna mieszanka goryczy i humoru, ironii i silnych emocji, cynizmu i wiary w to, że jednak znajdzie się przynajmniej ten jeden lojalny przyjaciel, fatalizmu połączonego z pochwałą czerpania radości z życia w tych nielicznych momentach, kiedy ma ono do zaoferowania coś dobrego. Dodać do tego należy także styl, jeszcze nie kwiecisty, ale już nie oszczędny, lekko gawędziarski, bujny, obfitujący w słowne gry i wymiany ripost. Piotr Olszówka z „Morrigan” wpisuje się w ten trend i ujmy mu nie przynosi.

„Morrigan” mieści w sobie cztery teksty. Dwa z nich to wspominane już wcześniej opowiadania znane z SF. Stanowią one jednak zaledwie jedną trzecią tego liczącego sobie blisko czterysta pięćdziesiąt stron (i drukowanego czcionką mniejszą niż ta stosowana np. przez Fabrykę Słów) tomiku, stąd na niedobór premierowego materiału nie ma co narzekać.

Zbiorek otwiera tytułowe opowiadanie. Trzeba niestety powiedzieć, że jest ono utworem najsłabszym i odstającym od pozostałych. Rozumiem autora, który zapewne nie chciał, by przepadło, z drugiej strony jednak uważam, iż bez niego „Morrigan” zaczynałaby się zdecydowanie mocniejszym akcentem, a tak istnieje ryzyko, że potencjalny czytelnik do książki się zniechęci. Czuje się, że to debiutancki tekst jeszcze nieukształtowanego autora. Owszem, język jest dość zgrabny, jednak narracja bywa prowadzona nieskładnie. Ma się wrażenie, jakby autor miał pomysł na rozwiązanie akcji i puentę, a resztę napisał, by jakoś do niej doprowadzić. Do tego owemu punktowi kulminacyjnemu brakuje wyrazistości, wagi. Sam pomysł mógłby być, jednak do Sapkowskiego Olszówce jeszcze daleko. Całość wypada przy tym nieco infantylnie, a świat przedstawiony, choć w teorii wspólny dla całego tomiku, odstaje od tego nakreślonego w kolejnych tekstach [1].

Drugim utworem jest liczące sobie dwieście stron i zasługujące raczej na miano mikropowieści „Imię ojca”. Tutaj Olszówka pokazuje się ze swojej najlepszej strony. Widać, że panuje zarówno nad językiem, jak i nad narracją – zgrabnie wplata retrospekcje i odsłania kolejne elementy obrazu, odpowiednio dawkuje napięcie. Bohaterowie zostali zdecydowanie lepiej przedstawieni i poprowadzeni, dialogi brzmią potoczyście i naturalnie, świat nabiera kształtów. Czytając „Imię ojca”, miałam nieodparte skojarzenia z „Opowieściami z meekhańskiego pogranicza” Wegnera [2]. Ze „wschodnimi” opowiadaniami łączy je opis wielkiego, zamieszkanego przez nomadów stepu. Z kolei z „południem” skojarzył mi się motyw fabularny – znakomity szermierz, najmujący się na ochroniarza u kupca, z którym z czasem się zaprzyjaźnia, oraz zetknięcie odmiennych kultur – tej bardziej przypominającej europejską z drugą, postrzeganą przez mieszkańców Królestwa jako barbarzyńską (choć jak się okazuje starożytną) ze swoją religią, filozofią oraz moralnością. Nie wydaje mi się, by było to kopiowanie pomysłów – Olszówka wcześnie zaczynał i pewnie nie od wczoraj dobijał się do bram wydawnictw, „Imię ojca” wygląda przy tym na tekst bardzo dopracowany. Przypuszczam, że powstawało równolegle do opowiadań Wegnera, a podobieństwa wynikają ze wspólnych inspiracji.

Tym, co autorowi udało się szczególnie, było nakreślenie więzi pomiędzy bohaterami. Olszówka czyni to z wielkim wyczuciem, przekonująco przedstawiając zarówno przyjaźń rodzącą się pomiędzy Rhoudem-an a Paulem, pomimo dzielących ich uprzedzeń, różnic kultury, doświadczenia oraz przekonań, jak też drugą istotną relację, tym razem na linii uczeń-mistrz/przybrany ojciec. Młody Rhoud, opuszczając step i udając się do Królestwa nie czyni tego tylko z ciekawości, czy wierności poleceniom sił nadprzyrodzonych. Robi to z miłości do ojca. Ten ostatni jednak nie rozumie postępowania chłopaka – jest na to zbyt oddany swojej filozofii i postrzega odejście jako zdradę. „Imię ojca” zbudowano na trójce bohaterów i na wyborze, jakiego będzie musiał ostatecznie dokonać Rhoud, człowiek stąpający po krawędzi dwóch światów – urodzony w Królestwie, lecz wychowany na stepie i czujący się obco w każdym z tych miejsc. Warto wspomnieć i o Paulu, jowialnym, gadatliwym człowieku z tragiczną przeszłością, oraz o Raffiku-an Saiidzie. Ten ostatni wydaje się obcy, kieruje się swoim kodeksem, popełnia zarówno czyny odrażające, jak i szlachetne. Możemy zrozumieć jedynie dlaczego Rhoud podziwia go, boi się go i nie chce stawać przeciwko niemu. Ale „Imię ojca” to nie tylko bohaterowie – to też dwa odmienne światy, opisane barwnie i szczegółowo, ze swoimi zwyczajami, wierzeniami, strukturami społecznymi. Wszystko to razem daje świetny tekst – już choćby dla samego „Imienia ojca” warto po „Morrigan” sięgnąć.

Trzecim, już krótszym utworem jest „Róża i miecz”. Tym, co zwraca w nim uwagę, jest ciekawe i przekonujące przedstawienie sposobu życia wędrownych rycerzy, zarabiających na utrzymanie przede wszystkim walką na turniejach. Nieźle prezentuje się także historia bohaterki, choć już główny wątek mnie nie poruszył, niespecjalnie podoba mi się też pomysł kobiety-rycerza, która jest lesbijką (tak, jakby kobieta parająca się wojaczką automatycznie musiała podzielać inne męskie upodobania) [3].

Wreszcie na sam koniec – najkrótsze ale też najbardziej przejmujące „Jeszcze raz Morrigan”. Słuszny wybór, bo stanowi mocny akcent zamykający książkę. Dawno temu, gdy przeczytałam je po raz pierwszy, wywołało we mnie ogromne emocje. To ponury tekst, opowiadający o ludziach uwikłanych w swoją przeszłość, powinności i zaszłości. Podobnie, jak w dwóch poprzednich, fabułę skonstruowano na zasadzie zaciskającego się węzła. Za każdym razem bohaterowie mają swoje racje i uzasadnione przekonania oraz dokonują wedle nich wyborów – jednocześnie wszystkie te decyzje razem wzięte splatają ich losy, coraz ściślej, coraz bardziej nieuchronnie, aż do smutnego finału. W „Jeszcze raz Morrigan” zostało to najmocniej zaakcentowane – czytelnik może tylko bezsilnie śledzić przebieg akcji, boleśnie świadomy, ku czemu to wszystko zmierza.

Bohaterowie zostali tutaj narysowani dość grubą kreską – oszczędnie, ale też przekonująco, nie trzeba więcej, by ich zrozumieć. Olszówka znęca się przy tym nad nimi w sposób porównywalny do tego, jak to czyni Brzezińska (zresztą nasunęła mi się myśl, że wioska, będąca miejscem akcji, mogłaby leżeć w Górach Żmijowych, no powiedzmy kilkaset lat wcześniej, a wiedźma, która przepowiedziała Arturowi, że jeszcze odzyska ukochaną, mogłaby być Jagódką), co wywołuje sprzeciw, ale też zapewne stanowi powód, dla którego opowiadanie się pamięta. I są jeszcze słowa, modlitwa-piosenka „Muirre gon’na, Muirre trett’na” [4] – które przez lata nieraz powracały do mnie echem, bez konkretnej przyczyny.

Kim jest Morrigan? Stare mity Królestwa malują ją jako postać mityczną. Lecz ona nie istnieje – a przynajmniej nie w tej formie. Można uznać, że autor wybrał tytuł, by ułatwić rozpoznanie książki [5], niemniej imię bogini powraca w kolejnych tekstach zapewne nie bez przyczyny. Morrigan jawi się raczej jako pierwiastek destrukcji obecny w ludziach, który popycha ich ku niewesołemu przeznaczeniu, nawet jeżeli kierują się oni najlepszymi chęciami.

W recenzji padły nazwiska czołówki polskich autorów fantasy – dobrze, że (wyjąwszy opowiadanie tytułowe) w porównaniu z nimi Olszówka nie wypada słabo (choć do najlepszych tekstów wyżej wzmiankowanych pisarzy jeszcze mu sporo brakuje), nieco gorzej, że „Morrigan” wpasowuje się pomiędzy nie zbyt dobrze. Brakuje mi tu jakiegoś mocniejszego autorskiego akcentu, czegoś, co wyróżniłoby opowiadania POLa. Niemniej, jest to bardzo udany debiut. Autor już umie pisać. Czekam na jego następne książki i mam nadzieję, że znajdzie swoją własną pisarską drogę.

[1] Chodzi mi tu zwłaszcza o „poziom magii”, ale także o atmosferę, która w „Morrigan” jest znacznie lżejsza.

[2] Gwoli wyjaśnienia, akurat Wegner w moim odczuciu pisze bardziej „na sposób zachodni”.

[3] Chociaż z drugiej strony, odmienna orientacja seksualna postaci jest niezbędna ze względów fabularnych.

[4] „Muirre odeszła, Muirre przyszła.”

[5]  Co akurat też nie do końca jest skuteczne, bo jako że Morrigan jest jedną z najpopularniejszych celtyckich bogiń, jej imię na okładce książki fantasy nie uczyni jej zapamiętywalną.