Beatrycze Nowicka Opowiadania

Odrodzenie Deryni (recenzja, E)

Szlachetny Alaric wszelkie Zło pokona

Katherine Kurtz, wyd. Pik

Pierwszy tom trylogii „Kroniki Deryni”

Beatrycze Nowicka: 3/10

Zapoznając się z książkami uznanymi przez Andrzeja Sapkowskiego za kanon fantasy, nieraz pomyślałam, że naprawdę nie rozumiem, co one tam robią. Tak było i w przypadku „Odrodzenia Deryni”.

Wybierając pozycje z kanonu w pierwszej kolejności kierowałam się tytułami i nazwiskami powszechnie znanymi oraz autorami, których inne utwory mi się spodobały. Później z ciekawości sięgnęłam po powieści pisane przez kobiety. Po Cherrych i Lynn nadszedł czas na pierwszy tom cyklu Katherine Kurtz. Niestety i tym razem czekało mnie rozczarowanie. Choć, prawda, od czasu do czasu można było się pośmiać – nie sądzę jednak, by były to momenty przez autorkę zamierzone.

Już sam początek może zniechęcić, Kurtz zaczyna bowiem od opisu jednego z bohaterów, a czyni to w sposób najgorszy z możliwych, to jest od razu przytaczając pełną charakterystykę:

„Brion Haldane, król Gwynned, książę Meary i władca Purpurowej Marchii spiął ostro konia (…) i przebiegł wzrokiem widnokrąg. Nie był potężnym mężczyzną, ale jego królewska postawa i kocie ruchy [zaiste, musiał być niezwykle zwinnym mężczyzną, skoro ową płynność ruchów można było stwierdzić tylko na podstawie sposobu, w jaki rozglądał się z siodła] sprawiały, iż niejeden śmiałek ustępował mu pola (…) Śniady, o pociągłej twarzy, ze śladami siwizny (…) już samą swoją obecnością wzbudzał respekt i szacunek. (…) Jego duże szare oczy wyrażały coś więcej aniżeli tylko waleczność i doświadczenie wojenne. Błyszczała w nich inteligencja i przenikliwy rozum dobrze znane i podziwiane na całym obszarze Jedenastu Królestw.”

W ten sposób ciągnie się ów opis przez niemal całą stronę. Potem zaś na arenie wydarzeń pojawia się królewski syn, również człek przymiotów wielu, które to przymioty zostają czytelnikowi jasno przedstawione przy okazji rozmowy, jaką książę prowadzi ze swoim rodzicem. Następnie akcja przenosi się nieco dalej, w miejsce, gdzie swe knowania snują Złe (tak tak, Dobro i Zło są w „Odrodzeniu Deryni” pisane z wielkich liter) siły, dowodzone przez samą Władczynię Mroku™.

Ona to otoczona świtą czarnoskórych i na czarno odzianych mężczyzn w obowiązkowych kapturach, spotyka się ze zdrajcą-na-królewskim-dworze, a jednocześnie swoim kochankiem, i razem omawiają wielce mroczne plany związane z zamachem na miłościwie panującego króla oraz jego potomka. Jeśli ktoś potrzebuje materiałów na prelekcję bądź artykuł pt. „Jak nie pisać dialogów”, może z powodzeniem szukać przykładów u Kurtz. Tak oto konwersują kochankowie-spiskowcy:

„– Oczywiście Morgan stanowi szczególne wyzwanie, czyż nie, mój skarbie? Alaric Anthony Morgan, książę Corwynu, generał Armii Królewskiej. W jego żyłach płynie krew Deryni, a jednak jest akceptowany przez ludzi, a raczej był akceptowany (…) – Jak dobrze zresztą wiesz, piętnaście lat temu Morgan zabił mojego ojca. (…) Nigdy nie wybaczę mu tego, co zrobił. (…) Zdradził krew Deryni i sprzymierzył się z Brionem zamiast z nami. (…) Widziałam, jak zabił mojego ojca, Marluka, i pozbawił go mocy [czy aby na pewno w tej kolejności?].”

Rzeczony Alaric Morgan pojawia się wkrótce potem i stanowi chodzący wzór cnót wszelakich – prawy, dzielny, honorowy, przystojny, waleczny, znakomity szermierz i zdolny czarnoksiężnik. A także, czego dowodzi niżej cytowany wywód, urodzony detektyw:

„Wiemy, że Kelson widział, jak ciało (…) zamykano w tym właśnie sarkofagu, teraz jednak okazuje się, że nie jest to ciało, którego szukamy. Wiemy też, że od chwili pogrzebu zaciągnięto całodobową straż przy wejściu do krypty. Wysuwam wobec tego następującą hipotezę: niezwykle trudno byłoby w podobnych okolicznościach niepostrzeżenie usunąć ciało z krypty.”

Zapomniałabym też o niezwykłym wprost opanowaniu i zimnej krwi, której towarzyszy niegasnący zapał, z jakim generał przy każdej możliwej okazji udziela nauk swojemu przyjacielowi, młodemu księciu. Oto koronny przykład:

„Ani słowa, nie ruszaj się… – szepnął cicho Morgan. Ręką sięgnął po miecz. – Niecałe pół metra od twojej prawej ręki leży olbrzymi i bardzo trujący wielonożny stwór. Jeśli się poruszysz, zaatakuje cię.”

Czy ktokolwiek ma wątpliwości co do tego, że Alaricowi uda się uratować życie swoje i królewicza oraz udaremnić knowania Władczyni Mroku™? Szczęśliwie, „Odrodzenie Deryni” nie jest długie i czyta się je szybko. Fabuła (z wyłączeniem pierwszego rozdziału) rozgrywa się w ciągu dwóch dni, co uważam za dobry pomysł. Dzięki temu akcja biegnie wartko i nim czytelnik zdąży się znudzić, dochodzi do finałowej konfrontacji (szkoda tylko, że inkantacje towarzyszące rzucaniu zaklęć są nader liche, przez co cierpi dramaturgia wydarzeń).

Owszem, można tłumaczyć niektóre książki tym, że w kilkadziesiąt lat temu pewne motywy i wątki nie były tak ograne, mimo to utwory zdolnych pisarzy (vide Leiber i przygody Fafryda i Szarego Kocura, czy „Umierająca Ziemia” Vance’a) można czytać dzisiaj z przyjemnością. „Odrodzenie Deryni” niestety trzeba zaliczyć w poczet rozrywkowej fantasy pozbawionej większego polotu.

Poza „Kronikami…” Kurtz wypłodziła jeszcze cztery inne trylogie, samodzielną powieść, szereg krótkich form, książkę o magii i (we współpracy z niejakim Robertem Reginaldem) rodzaj encyklopedii poświęconej wykreowanemu przez siebie uniwersum. W Polsce ukazała się z tego wszystkiego jedynie recenzowana wyżej pozycja. Wątpię, by było czego żałować.