Beatrycze Nowicka Opowiadania

Opowieści sieroty t1 i 2 (recenzja, E)

Ogród pana Błyszczyńskiego zielenieje na wymroczu

Catherynne M. Valente, wyd. MAG

Dwutomowe wydanie wszystkich czterech części

Beatrycze Nowicka: t1 8/10 ; t2 7/10

„Opowieści sieroty” Catherynne M. Valente to zbiór niezwykłych baśni. Warto po niego sięgnąć – zwłaszcza po pierwszy tom – by zachwycić się wyobraźnią autorki.

O „Opowieściach sieroty” czytałam wiele dobrego, jednak sporo czasu minęło, nim pierwszy tom znalazł się w moich rękach. Pochwały z okładki skwitowałam złośliwym uśmieszkiem, mając się za starego fantastycznego wyjadacza, którego mało co może zadziwić. A jednak – „W ogrodzie nocy” rzeczywiście porywa i sprawia, że chce się więcej.

Catherynne Valente łączy niezwykłą wyobraźnię z równie wyszukaną formą. Nazwać konstrukcję „W ogrodzie nocy” szkatułkową to niedopowiedzenie. Ilość „poziomów” historii jest bowiem ogromna, można powiedzieć że rozkwitają one z siebie – dziesiątki opowieści, których postaci są ze sobą powiązane, a wątki nierzadko splatają się w nieoczekiwany sposób. Lektura nie jest łatwa, trzeba pilnie śledzić wszystkie powiązania, przyczyny i reperkusje – niemniej uważnemu czytelnikowi składanie wszystkich elementów w całość przyniesie sporo satysfakcji.

Wielu autorów fantastycznych czerpało inspiracje z baśni. Zazwyczaj, gdy się o nich mówi, używa się terminu euhemeryzacja. Do Valente raczej nie da się go zastosować – ona stworzyła swoje własne baśnie. Owszem, często znajdziemy w „Opowieściach sieroty” odniesienia do znanych historii – ale to bardziej wykorzystanie motywów, niż pisanie swoich „odbrązowionych” wersji. Przypomina to zasadę działania kalejdoskopu, gdzie z fragmentów kolorowego szkła układają się za każdym razem inne wzory.

Najbardziej „tradycyjna” wydaje się część pierwsza, „Księga stepu”, w której pojawia się zły król, niegodziwy czarnoksiężnik, młody książę, wiedźma i dziewczyna zaklęta w gęś. Fabuła głównej opowieści jest typowo baśniowa. W głębszych warstwach dostajemy całe bogactwo pomysłów – naukę młodej szamanki, mitologię ludów stepu, broczące światłem-mocą Gwiazdy, dziewczynę-drzewo, Króla Bagna, szynkarza-zaklętego niedźwiedzia, żądnego władzy centaura i wiele, wiele więcej. Próby streszczenia tego wszystkiego są z góry skazane na niepowodzenie – czytelnik jest bezradny, podobnie jak książkowy syn sułtana z najbardziej zewnętrznej opowieści, który w pewnym momencie chce wyjaśnić swojej starszej siostrze, dlaczego wymyka się nocami do ogrodu. To trzeba przeczytać samemu. Warto jednak wspomnieć o stylu Valente, bardzo kwiecistym, czasami (zwłaszcza w pierwszej części) balansującym wręcz na krawędzi kiczu, ale – w moim przynajmniej odczuciu – nie przekraczającym jej. Pasuje on do przepychu opowiadanych historii, do bogactwa miejsc i postaci. Umiejętne korzystanie przez autorkę z synestezji jest jednym z głównych sposobów wywoływania wrażenia niezwykłości.

Część drugą, „Księgę morza”, uważam za najlepszą ze wszystkich. Zgodnie z obietnicą, opowieść dziewczynki jest „jeszcze dziwniejsza i cudowniejsza”. Valente zabiera czytelnika do świętego miasta Al-a-Nur o Dwunastu Wieżach, na mroźną północ, do Szadukiamu z jego Różaną Kopułą i diamentowymi minaretami, czy na Wrzące Morze, które na żywym statku przemierza kompania potworów. Kiedyś, zdaje się w książce do historii, zobaczyłam rysunek podpisany „istoty, jakie wedle wyobrażeń Europejczyków, żyjących w czasach sprzed ery wielkich odkryć geograficznych, zamieszkiwały odległe krainy”. Karty części drugiej zaludniają (choć „zaludniają” nie wydaje się tutaj odpowiednim słowem) rozmaite legendarne stworzenia, m.in. gryfy, satyry, selkie, jednonogi, istoty z ciałem człowieka i głowami psów, jednoocy arimaspianowie, czy legendarny wielorybopodobny potwór połykający statki. Wykazując się także wyczuciem czytelniczych oczekiwań, Valente wplata w gąszcz nowych wątków opowieść o dalszych losach znanego z „Księgi stepu” Eyvinda (tam jego historia wydała mi się urwana i nie przebrzmiała do końca).

Mnogość kolejnych pomysłów, lokacji i bohaterów oszałamia nawet bardziej niż w części pierwszej. Zaś główny, nadrzędny wątek opowiada o szukaniu własnej drogi życiowej, co samo w sobie jest dość optymistyczne. Ponownie czytelnik zostaje zaskoczony tożsamością jednej z postaci. Zadziwia też ilość wymyślonych przez Valente fabuł. Muszę się jednak zgodzić z opinią Anny Kańtoch (wyrażoną w recenzji opublikowanej na Esensji) – przy całym swoim formalnym i „wizualnym” rozbuchaniu „Opowieści sieroty” nie wywołują głębszych emocji. Można je podziwiać, jak podziwia się misterną koronkę, ale trudno przejąć się losami bohaterów. Są oni efektownymi elementami barwnego fresku, jednak nie budzą współczucia. W moim przypadku jedynym wyjątkiem były losy Czarnej Papieżycy. Szkoda też, że narratorka z najbardziej zewnętrznej historii jest tak mało wyrazista. Spotkania dzieci stanowią jedynie przerywniki, brakuje im wagi. Do tego na początku zostało wspomniane o rodzicach dziewczynki, ale przecież ona sama zdaje się żyć samotnie w ogrodzie. Owszem, mogli ją wyrzucić z domu, lecz słowa o tym nie napisano.

Mieszczące kolejne dwie części „W miastach monet i korzeni” wydało mi się już nieco gorsze – potencjał pomysłu zaczyna się tam wyczerpywać. Historie są mniej skomplikowane, nie ma aż tylu warstw, ani bohaterów. Niektóre koncepcje uważam za nieco przesadzone – banda złowieszczych jeży-górników, czy myszy kanibali nie wzbudzała we mnie zachwytu. Powracają pewne pomysły: istoty stworzone nie z ciała a np. z liści czy kartek, albo motyw zawłaszczającej miłości. Sporo też powtórzeń fragmentów i fraz lekko tylko zmienianych – coraz bardziej zaczyna to sprawiać wrażenie „zapychacza miejsca”. Wiele opowieści jest przy tym już bardziej „dociąganiem” pewnych wątków, z których nie wszystkie (np. opowieść bazyliszka) wydają się niezbędne. Na plus należy natomiast policzyć, że większą uwagą autorki cieszą się postaci syna sułtana, jego siostry i dziewczynki z ogrodu.

Część trzecia jest bardzo ponura. W poprzednich pojawiało się okrucieństwo, jednak nie wykraczało ono ponad poziom znany choćby z baśni braci Grimm. W „Księdze burzy” zło i rozkład stają się dominującymi elementami wizji. Gdybym miała dziecko, zapewne dałabym mu do czytania część pierwszą, po paru latach drugą – trzeciej na pewno bym mu nie podsuwała. Opowieści o szlachcicu, który po kawałku zjadał swoją żonę, czy wybijaniu monet z kości pozyskiwanych z trupów niechcianych dzieci, sprawiają, że całość coraz bardziej oddala się od pierwotnej formy zbioru baśni i dryfuje w stronę smutnej groteski. Gdy wyobrażam sobie „Księgę burzy” ilustrowaną, najlepiej pasowałyby mi tutaj obrazy Beksińskiego. Sama Valente zdaje się zresztą spodziewać tego, że czytelnicy nie będą ucieszeni, skoro każe księciu wyznać, iż ta opowieść nieszczególnie mu się podoba. Z pewnością ma znaczenie to, że kolejne części są podporządkowane porom roku – była rozkwitająca wiosna, bujne lato, nadszedł czas na jesień – porę zamierania.

Wreszcie część czwarta i ostatnia, „Księga popiołu”. Nie jest ona aż tak mroczna jak poprzednia, choć i tu powraca motyw upadku. Dziwi mnie, że Valente stworzyła piękne miasta po to, by później opisać ich koniec, uczynić z Szadukiamu widmo, a z Andżanabh pustoszejące ruiny. Żal trochę wątku Dinarzad, dla której nie znalazło się radosne zakończenie. Przyznam, spodziewałam się po „W miastach monet i korzeni” wplecenia w nowe historie dziejów Papieżycy. I znów, Valente kazała siostrze księcia zapytać o jej dalsze losy, ale odpowiedzią była jedynie wzmianka [1]. Owszem, miało to swój cel, poza tym widać, jak autorka bawi się z czytelnikiem. Wolałabym jednak kolejną barwną baśń zamiast mrugnięcia okiem na zasadzie „wiem, że chcesz wiedzieć, ale nie powiem”. Co jeszcze dodać – w „Księdze popiołu” wszystko powoli gaśnie, dopala się, zmierza ku końcowi, w którym opowieść porywa tytułową sierotę i jej słuchacza.

Swego czasu narzekałam na nieadekwatne tytuły serii, jednak do „Opowieści sieroty” hasło „uczta wyobraźni” jak najbardziej pasuje. Pierwszy tom wręcz oszałamia i na pewno warto po niego sięgnąć, o ile tylko ktoś nie żywi awersji do ozdobnego języka i skomplikowanej formy. Drugi różni się klimatem i może rozczarować, lecz stanowi dokończenie historii i zapewne ci, którym spodobało się „W ogrodzie nocy” nie oprą się pokusie dalszej lektury.

[1] I do tego w pewien sposób „nieuprawiona”, bo wymyślona przez dziewczynkę a nie odczytana.