Beatrycze Nowicka Opowiadania

Brama światów (recenzja, E)

Ucieszne przygody Bernarda oraz towarzyszy jego

Susana Vallejo, wyd. Jaguar

Pierwszy tom tetralogii „Porta coeli”

Beatrycze Nowicka: 4,5/10

„Brama światów” Susany Vallejo, otwierająca tetralogię „Porta coeli”, to powieść przeznaczona raczej dla młodszego czytelnika. Osobom powyżej lat czternastu nie polecam.

Tłumaczenia literatury fantasy innej niż anglojęzyczna, bądź pisywana przez naszych wschodnich i południowych sąsiadów, zdarzają się stosunkowo rzadko, stąd moje zaciekawienie „Bramą światów”. Niestety, powieść Hiszpanki Susany Vallejo jest kolejnym przykładem przygodowego czytadła, które nie wyróżnia się niczym szczególnym w zalewie podobnych książek. Chociaż chwilami można się ubawić podczas lektury, przy czym momenty owe przez autorkę raczej zamierzonymi nie były.

Akcja „Bramy światów” toczy się na terenach obecnej Hiszpanii w średniowieczu. Pozwolę sobie przytoczyć jej zawiązanie (nie zdradzając wiele więcej, niż napisano na okładce). Bernardo, wychowanek Zakonu Świętej Cekliny i swego czasu niezgorszy wojownik, pracuje sobie spokojnie u pewnego możnego pana, gdy nagle odwiedza go przyjaciel sprzed lat. Nuño, bo tak zwie się ów przyjaciel, również wychowanek zakonu, a obecnie trubadur, twierdzi, że podczas swojej wędrówki natknął się na wioskę, gdzie ewidentnie „coś się dzieje” – on w każdym razie widział tam jednorożca. Biedny Bernardo, który jest człowiekiem całkowicie racjonalnym, wierzącym w logikę i naukę, a odrzucającym wszelkie zjawiska nadnaturalne (w tym legendarne zwierzęta), martwi się o zdrowie psychiczne starego druha, ale i tak decyduje się wyruszyć, by wyjaśnić tę zagadkę. Cel podróży znajduje się „przeszło trzydzieści kilometrów na północ”. Dotarcie do niego – dodam, że konno i po trakcie – zajmuje przyjaciołom… kilka tygodni. Co też bohaterowie mogli zatem robić po drodze? Być może pewne światło rzucają na to słowa autorki „w sumie najpoważniejszym problemem, jakiemu musieli dotąd stawić czoło, były obolałe pośladki Bernarda” (dobra, przyznaję, nieco dalej wyjaśnione zostało, że obolałe od jazdy). Tuż przed wioską docelową Bernardo i Nuño natykają się na bandę wieśniaków, szukających białowłosej wiedźmy, którą oskarżają o porwanie syna jednego z nich. Jak nietrudno zgadnąć, niedługo później obaj przyjaciele spotykają ową kobietę i w zasadzie z miejsca zaczynają pałać do niej sympatią tudzież chęcią chronienia jej. Nic to, że poszukiwany przez chłopów dzieciak zostaje znaleziony martwy, a Yebra, bo tak zwie się wiedźma, naprawdę posiada nadnaturalne moce. Dziewczyna zostaje uznana za godną zaufania i dołączona do drużyny.

Po powyższym przykładzie w zasadzie niewiele trzeba dodawać na temat świata, psychologicznej wiarygodności bohaterów, czy oryginalności tudzież skomplikowania fabuły – dalej jest podobnie.

Osobiście wychodzę z założenia, że jeżeli ktoś chce osadzać swoją powieść w realiach historycznych, to powinien choć trochę się postarać, by po pierwsze te realia poznać, a po drugie – przekonująco je przedstawić. Tymczasem świat powieści jest bardzo mało wyrazisty i wpasowuje się do ogólnego schematu – tu jakaś wioska i las dookoła, tam klasztor w górach, oberża na trakcie oraz temu podobne. Kolorytu lokalnego nie uświadczysz.

Bohaterowie są bardzo jednoznaczni i trudno powiedzieć, by autorka choćby zastanowiła się nad tym, że ludzie kilka wieków temu mogli mieć nieco odmienny światopogląd. No, może są oni pobożni, choć z drugiej strony, gdy stykają się z nadnaturalnymi mocami, zaczynają się dość skwapliwie przekonywać, że to nie mogą być diabelskie sztuczki. Trójka protagonistów ma być sympatyczna i zasadniczo taka jest, choć przy tym są oni płytcy niczym hiszpańskie rzeki pod koniec sierpnia. Bernardo jest racjonalistą, którego nigdy wcześniej nie interesowały kobiety… aż do teraz. Nuño uważa siebie za obieżyświata (choć w którymś momencie nagle zapała on chęcią porzucenia dotychczasowego trybu życia), w założeniu miał być też postacią wprowadzającą (wątpliwe) efekty komiczne w postaci śpiewania ballady o dzielnej muszce. Yebra zaś to dziewczyna po przejściach, która i tak dzielnie sobie radzi ze wszystkim, co na drodze spotka.

Obaj przyjaciele są przy tym wierni swojemu zakonowi (na znak przynależności do którego noszą specjalne medaliony) i gotowi ponieść wszelkie ryzyko, by się jemu przysłużyć. Dodać tutaj należy, że zakon ów zajmuje się gromadzeniem i pomnażaniem wiedzy, a na swoich wychowanków wybiera osoby obdarzone inteligencją… której to inteligencji po jego znamienitych członkach jakoś nie bardzo widać. Bernardo raz przeżywa chwilę trwogi, gdy w sytuacji zagrożenia okazuje się, że nie wziął ze sobą miecza (tak, dwaj samotni podróżnicy – z czego oboje byli ponoć kształceni na mnichów-wojowników – wchodząc do lasu zostawiają konie, dobytek i broń), po czym, gdy znowu robi się nieciekawie, okazuje się, że miecz ów nadal pozostaje zawinięty w szmaty, schowany gdzieś na dnie juków. Kiedy Yebra opowiada historię swojego życia i najbardziej dramatyczne wydarzenie kwituje jednym zdaniem, Bernardo dochodzi do wniosku, że „mógłby przysiąc, że coś przemilczała, ale było to przeczucie tak niejasne”. Później zaś dwukrotnie pada pewne pytanie – wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na odpowiedź twierdzącą, lecz dopiero, kiedy bohaterowie słyszą ją wyartykułowaną, zaczynają się denerwować.

Fabuła jest odpowiednio prosta. Bohaterowie jadą z punktu A do punktu B, potem do punktu C – tam trochę rozmawiają, następnie zostają wysłani jeszcze dalej i tak to się toczy. Pod koniec teoretycznie mają dziać się wydarzenia bardziej dramatyczne, tyle że trudno mówić, by ich opis wywoływał jakieś głębsze poruszenie. Rozwinięcie głównego pomysłu z bramą do innego świata też niezbyt porywa. Pojawia się także wątek miłosny. Tutaj – uwaga, najbardziej kuriozalny opis niespełnionego (do czasu) pożądania, na jaki natknęłam się w literaturze „Starał się zasnąć (…) godziny wlokły się, a senność wciąż nie nadchodziła. Żołądek to ściskał mu się, to znów wypełniał powietrzem rytmicznie wydychanym przez Yebrę.”

Jedyną zaletą „Bramy światów” jest lekki styl. Poza topornymi scenami okołomiłosnymi, gdzie pojawiają się frazy w stylu „podobny miłosnej pieśni wspólny rytm ich serc” jest on niemal idealnie przezroczysty. Dzięki temu książkę czyta się błyskawicznie (równie szybko czytało mi się jedynie Ćwiekowy cykl o Kłamcy), bez zgrzytów i frustracji. Wydaje mi się także, że Susana Vallejo pisała swój cykl raczej z myślą o nastolatkach – stąd taka a nie inna ocena. Dorosłym czytelnikom trudno tę książkę polecać, chyba, że ktoś potrzebuje lektury na przejazd pociągiem, czy oczekiwanie w kolejce.

PS. Wypada mi pochwalić ładne wydanie i dość staranną korektę.

PPS. Wbrew temu, co zdaje się sądzić autorka, dźwięk jednak rozchodzi się w wodzie.