Beatrycze Nowicka Opowiadania

Serafina (recenzja, E)

Kochaj mnie mimo łusek

Rachel Hartman, wyd. MAG

Pierwszy tom dylogii „Serafina”

Beatrycze Nowicka: 5,5/10

Pierwszy tom cyklu Rachel Hartman poświęconego losom tytułowej Serafiny wydaje się skierowany przede wszystkim do nastoletnich czytelniczek.

Sięgając po „Serafinę”, miałam określone przeczucia odnośnie treści. Okładkowa notka, wspominająca o świecie, w którym żyją ludzie oraz smoki potrafiące przybrać ludzką postać, a także o bohaterce skrywającej niebezpieczny sekret, pozwalała śmiało założyć, że w żyłach protagonistki płynie smocza krew i najprawdopodobniej dziewczyna niefortunnie się zakocha. Przypuszczenia okazały się bliskie prawdy, tyle że wybrankiem serca nie okazał się ani przedstawiciel gadziej rasy, ani też łowca smoków, jak pierwotnie przewidywałam, tylko kapitan pałacowej straży, niejaki książę Lucian, wnuk królowej, będący jednocześnie bękartem, jak i najlepszą partią w królestwie. Problem polega zaś na tym, że obiekt westchnień Serafiny jest już zaręczony i to w dodatku z następczynią tronu.

Trzeba od razu zauważyć, że wątek romansowy, jakkolwiek wyraźny, nie zdominował całej książki. Zdecydowanie więcej uwagi poświęcono spiskowi na królewskim dworze oraz relacjom rodzinnym Serafiny. Hartman skupiła się także na nakreśleniu portretu psychologicznego nastoletniej bohaterki.

Problem, jaki mam z oceną „Serafiny”, wynika z tego, że w obrębie swojej podkategorii jest to powieść niezła, natomiast gdy spojrzeć na nią szerzej, pozostawia sporo do życzenia. W porównaniu z „Siłą trucizny” czy „Szklanym tronem” utwór Hartman wypada zdecydowanie lepiej. Świat przedstawiony jest nieco bardziej skomplikowany, fabuła nie urąga inteligencji czytelnika (choć intrygę trudno nazwać zawikłaną), a główna bohaterka przynajmniej nie jest kretynką.

Nie nazwałabym stworzonego przez Hartman uniwersum dogłębnie przemyślanym: ot, choćby pojawia się pytanie, czemu właściwie smoki zgodziły się na rozejm na dość niekorzystnych dla siebie warunkach, skoro nie tylko dysponują przewagą siły, ale też są znacznie bardziej zaawansowane technologicznie. Żałuję też, że tak niewiele zostało napisane na temat zmiany ich postaci. Tym niemniej widać, że autorka włożyła pewien wysiłek w przedstawienie miejsca akcji. Sympatycznie prezentują się zwłaszcza wzmianki na temat lokalnych wierzeń. Przyznam natomiast, że nie przemawia do mnie wizja smoków jako istot żyjących w niemal totalitarnym reżimie, gdzie zabronione jest przeżywanie głębszych uczuć, gdyż zawsze postrzegałam je jako ucieleśnienie nieposkromionego żywiołu. Choć oczywiście można pójść po linii skojarzeń smok-gad-długowieczny i zimnokrwisty.

Podoba mi się wątek relacji Serafiny z ojcem i wujem. Sensownie wypadają rozterki głównej bohaterki, która nie akceptuje ani swojego ciała (gdzieniegdzie pokrytego łuskami), ani psychiki (na którą również ma wpływ mieszane pochodzenie postaci).

Niestety, „Serafina” sprawia wrażenie nieco zmarnowanego potencjału. Brakuje jej wyrazistości. Choć Hartman pisze o wartości uczuć, nie wzbudza głębszych emocji. Wydaje się, że zarówno wewnętrzne zmagania bohaterki, jak i kwestie nietolerancji oraz wrogości, z jakimi spotykają się smoki, mogły zostać przedstawione z dużo większym dramatyzmem. Mało prawdopodobnie wygląda też sytuacja, w której osoby z najbliższego otoczenia Serafiny, poznawszy w końcu jej prawdziwą naturę, tak szybko wydają się przechodzić nad tym do porządku dziennego. Czegoś zabrakło także w wątku muzycznego talentu Serafiny – owszem, dziewczyna niejednokrotnie wspomina o swojej miłości do muzyki, jednak opisy jej gry nie porywają. Choć „Pieśń czasu” Iana McLeoda niespecjalnie mi się podobała, opisy występów głównej bohaterki i jej znajomych brzmiały przekonująco i barwnie. W powieści Hartman niestety nie czuje się mocy muzyki, pasji, jaką potrafi ona budzić.

„Serafinie” brakuje też intrygujących bohaterów. Postać tytułowa jest dosyć typowa – zamknięta w sobie i nieco oschła, lecz pragnąca akceptacji, przy tym będąca muzycznym geniuszem i pomimo ledwie szesnastu lat pełniąca obowiązki asystentki nadwornego kompozytora, osoby odpowiedzialnej za organizację bali, koncertów i rozmaitych obchodów. Choć motyw wizji i odziedziczonych wspomnień uczyniły Serafinę nieco ciekawszą. Przyzwoicie wypada wuj dziewczyny oraz księżniczka Glisselda. Wprowadzenie trójkąta składającego się z mężczyzny i dwóch kobiet, a nie dzielnej protagonistki, romantyka i poczciwego przyjaciela z dzieciństwa, stanowi pewną odmianę. Ważniejsze jednak jest to, że Hartman nie uczyniła z królewny stereotypowej nieprzyjemnej, rozpuszczonej arystokratki, której rola ogranicza się do bycia zawadą na drodze do szczęścia głównej bohaterki. Glisselda bywa dość obcesowa, ale przy tym jest sympatyczna i szczerze lubi Serafinę. Z księciem, który zarazem jest jej kuzynem w pierwszej linii, łączy ją wieloletnia zażyłość. Dzięki temu łatwiej uwierzyć w opory moralne zakochanej pary. Szkoda natomiast, że wybranek Serafiny jest bezbarwny, zachowuje się też w sposób, który wydał mi się mało wiarygodny (scena zazdrości, ckliwe płomienne wyznania). Kiepsko wypadły też postaci negatywne.

Wątek miłosny został napisany tak, by oddać uczucia nastolatki. Sama pamiętam jeszcze co nieco z tego okresu w moim życiu – omawianie z koleżankami, czy to, że jakiś chłopak patrzył na jedną z nich w autobusie dowodzi tego, iż się zakochał, tudzież chodzenie przez dwa tygodnie w stanie bliskim upojenia po tym, jak się z innym rozmawiało przez parę minut na przerwie – mogę więc potwierdzić, że reakcje Serafiny są wiarygodne psychologicznie. Tyle że, gdy jest się znacznie starszym od bohaterki, czytanie o jej egzaltacji, rozpamiętywaniu każdego gestu oraz monologach wewnętrznych zakończonych słowami „Kocham Luciana Kiggsa!” (i to akurat wtedy, gdy ów zachował się wobec niej dość paskudnie), nie sprawia szczególnej satysfakcji. Stąd wniosek, że „Serafina” dotrze raczej do czytelniczek zbliżonych wiekiem do tytułowej postaci.

Do tego dochodzą jeszcze sztampowe rozwiązania w rodzaju uczestnictwa Serafiny w balu (gdzie oczywiście tańczy z księciem, wtedy też się zakochuje), czy rozmowy o książkach. Profesja Lucjana też nie jest specjalnie oryginalna (książę i dowódca straży smalili cholewki do bohaterki „Szklanego tronu”, w powieści Hartman dostajemy dwa w jednym).

Dobrym pomysłem wydał mi się wątek braku akceptacji Serafiny dla samej siebie, gdyż z tego rodzaju problemami mierzy się wiele dorastających dziewczyn. Wiele też, jak mniemam, boi się, że chłopak, na którym im zależy, nie zaakceptuje ich takich, jakimi są. Pokazanie, że można znaleźć kogoś, przed kim nie trzeba będzie udawać, uważam za pozytywne przesłanie. Z jednym zastrzeżeniem natury praktycznej – założenie, że ów wybranek okaże się skorym do romantycznych uniesień księciem, wygłaszającym na szczycie wieży o zachodzie słońca frazy w rodzaju „ujrzałem twoje serce, czyste jak słoneczny blask”, wydaje się niemożliwe do zrealizowania. Podobnie jak inne autorki, Hartman kreśli wizję miłości jako mistycznego uniesienia. Sądzę, że taki obraz, utrwalony w naszej kulturze, przyniósł kobietom więcej szkody niż pożytku.

„Serafina” stanowi przykład powieści średniej. Może się spodobać nastoletnim czytelniczkom, starszym zaś już niekoniecznie.

Drugi tom również został wydany w Polsce, jednak już go nie przeczytałam.