Beatrycze Nowicka Opowiadania

Viriconium (minirecenzja, E)

Pułapka oryginalności

John M. Harrison, wyd. MAG

Beatrycze Nowicka: 5,5/10

Po „Viriconium” sięgnęłam w ramach nadrabiania zaległości lekturowych. Wyjątkowo pochlebne recenzje również brzmiały bardzo zachęcająco. Zapoznawanie się ze zbiorem opowiadań i mikropowieści o tytułowym mieście okazało się jednak dla mnie procesem męczącym i irytującym. Od fantastyki rozrywkowej oczekuję ciekawej opowieści, barwnego świata oraz krwistych bohaterów, natomiast od ambitnej – przede wszystkim przesłania. Bywają też utwory oparte na sugestywnych wizjach i budowaniu nastroju – wtedy jednak jest już kwestią czysto subiektywną, czy przemówią one do konkretnego czytelnika (co w tym przypadku nie nastąpiło).

Owszem, trzeba Harrisonowi oddać, że jego teksty, które zaczęły powstawać ponad czterdzieści lat temu, nie trącą myszką, są wręcz bardziej eksperymentalne od zdecydowanej większości utworów fantastycznych powstałych później. Nadrzędną konwencją wydaje się surrealizm, miejscami ocierający się o ponurą groteskę. Oznacza to brak logicznie skonstruowanej fabuły. Zamiast tego każe się czytelnikowi obserwować dziwaczną szamotaninę bohaterów, czy może raczej figur, uczestniczących w grze pozbawionej zasad. Imiona, nazwiska i role postaci powtarzają się w kolejnych tekstach, mimo że ich losy układają się inaczej, jakby raz za razem zmuszeni byli odgrywać nowe wariacje swoich poczynań (głównie porażek). Starzec, karzeł, rycerz, drab, królowa, tancerka, poeci i kilkoro innych – trudno darzyć ich jakimikolwiek uczuciami, czy wręcz dopatrywać się w nich ludzi. Tym, czego w „Viriconium” jest pod dostatkiem, są dziwaczne sceny i motywy – procesja, obnosząca po ulicach miasta starą królową, mężczyźni w rybich maskach, poeta śniący o tym, że ucieka z jagnięciem pod pachą (które to jagnię przyrasta mu do ręki), końska czaszka, jako element rytualnego przebrania. Nie wykluczam, że jest to jakaś wyszukana symbolika, dla mnie pozostająca niedostępną.

Harrison wydaje się panować nad swoim stylem – można znaleźć wiele sugestywnych i udanych przykładów, z których kilka przytoczę: „popołudnie przekradało się w wieczór”, „kraina pustych krajobrazów”, „drzewa ociekały kolorami”, „zmierzch (…) układał się (…) stosami w narożnikach pomieszczeń”, „bez względu na porę roku przynosili ze sobą atmosferę listopadowego świtu – mgły snującej się w starannie przystrzyżonych żywopłotach, gawronów kraczących w wysokich wiązach, wielkiego słońca wschodzącego za nagim, wilgotnym pasmem głogu”. Z drugiej strony nierzadko zdarzają się fragmenty takie, jak poniższy: „nie znajdujemy już współczucia tak dzikiego ani tak sterylnego, jak ich współczucie: nie ma już okrucieństwa tak pięknie ustrukturyzowanego ani tak formalnego; nie ma już sztuki. Bezmiar powietrza zamarł, tam gdzie opadły pod pięcioma sztucznymi planetami, tubalnie deklamując swe wiersze w lodowatych przestrzeniach. Ich biblioteki leżą otwarte jak stronice porzuconej na pustynnym wietrze książki, milkną ich ostatnie, suche szepty; filozofowie i klauni, wszyscy więdną tak samo: gorączkowo chwytając się gwiazd”. Pierwsza moja myśl, po przeczytaniu tego ustępu brzmiała „że co?”. Harrison zdaje się upajać własnym słowotokiem, piętrzy wyszukane zwroty i metafory.

Czy jednak wyłania się z tego znaczenie? Na pewno znajdą się tacy, którzy dostrzegą w je w „Viriconium” – być może nazwą zbiór opowieścią o przemijaniu, szaleństwie, pamięci, czy z góry skazanym na niepowodzenie borykaniu się z losem. Ja widzę w nim przerost formy nad treścią, sztuczność dekoracji i aktorów – jest jak pojawiający się często w książce motyw skomplikowanych ideogramów, kuszących złudzeniem tajemnicy a w istocie pozbawionych sensu.

PS. Chylę czoła przed tłumaczem. Przełożenie „Viriconium” musiało być wręcz tytaniczną pracą.