Beatrycze Nowicka Opowiadania

Trzy ciekawe postaci z cykli fantasy (artykuł, E)

Beatrycze Nowicka

Nie pomnę już, kto jest autorem myśli, że fantastyka z ciekawymi postaciami a gorzej przedstawionym uniwersum będzie odbierana lepiej niż przypadek odwrotny. Zgadzam się z tą opinią. Uwielbiam dopracowane, przemyślane i wdzięcznie opisane światy fantasy, jednak jeśli ich mieszkańcy są nijacy, one zachwycą mnie tylko na poziomie intelektualnym, a już nie emocjonalnym. Albo nawet jeśli sprawi mi przyjemność czytanie o pomysłach autora i tak lepiej zapamiętam te książki, których bohaterów polubiłam.

Sztuka wymyślania i prowadzenia przekonujących postaci nie jest łatwa. Zabawne, że w wielu przypadkach autorom lepiej wychodzą bohaterowie drugoplanowi – może dlatego, że na podstawie kilku rzuconych uwag czytelnik dopowiada sobie resztę. Tymczasem protagoniści często okazują się zbyt uproszczeni i stereotypowi, bywa, że brakuje im charyzmy. Czasami w przypadku kilkutomowych cykli w miarę pisania autor radzi sobie coraz lepiej z konstrukcją postaci, skutkiem czego nabierają one wyrazu. Oczywiście najlepiej jest, jeśli już na pierwszych stronach pojawiają się intrygujący, obdarzeni charakterem bohaterowie.

Wielu autorów fantasy chętnie korzysta z motywu drużyny – wtedy na arenę wkracza kilka mniej lub bardziej równorzędnych postaci. Czasem jednak pisarze decydują się na jednego głównego bohatera (często sięgają wtedy po narrację pierwszoosobową), wokół którego budują historię. W takich przypadkach konstrukcja tej postaci decyduje o odbiorze całej książki lub cyklu. Dziś przedstawiam trzech protagonistów, których uważam za udanych. Co więcej, są to bohaterowie charakterystyczni i wnoszący coś nowego do konwencji.

Książę

Mark Lawerence na scenę anglosaskiej fantasy wkroczył z przytupem, za co w znacznej mierze odpowiedzialny jest tytułowy bohater jego debiutanckiej powieści. Książę Cierni, czyli Jorg Ancrath u kogoś innego pełniłby rolę antagonisty. Poznajemy go w chwili, gdy młodociany arystokrata trudni się rozbojem – w pierwszym rozdziale jego banda pali pewną wieś, wyrzyna większość mieszkańców i gwałci kobiety. Uczynienie Jorga głównym bohaterem i narratorem było ryzykowne, ale opłaciło się. Lawrence starannie manipuluje odbiorcą, przedstawiając sylwetkę księcia – wspomina o traumatycznych przeżyciach z dzieciństwa, opisuje też chwile, w których Ancrath pokazuje nieco lepszą stronę swojej natury.

Jorg okazuje się spadkobiercą bogatej tradycji literackiej – od Szekspira, przez romantyków, po fin de siècle. Książę cytuje klasyków i snuje gorzkie refleksje na temat życia, świata i ludzi. To buntownik, który nienawidzi wszelkich ograniczeń, gotów rzucić wszystko – ze sobą włącznie – na jedną kartę. Jest pełen goryczy i gniewu, jednak zamiast dusić w sobie te uczucia, podpali nimi cały świat. Wreszcie to, co lubię w nim najbardziej – nie okłamuje samego siebie i czytelnika, nazywa własne czyny i motywacje po imieniu.

Kreacja Jorga jest najjaśniejszym elementem trylogii Lawrence’a. Na drugim miejscu listy zalet wymieniłabym inteligentną grę z konwencją i oczekiwaniami czytelnika. Na trzecim zaś – uniwersum, łączące motywy rodem z fantasy i SF. Postapokaliptyczny świat, w którym działa magia jest nie tylko ciekawy, ale i pozwala od czasu do czasu mrugnąć okiem do czytelnika. Ze spójnością fabuły, czy portretami pozostałych postaci jest już gorzej. W moim odczuciu zalety przeważają jednak nad wadami i lektura całości okazała się nader satysfakcjonująca.

Dziwka

Podtytuł użyty dla prowokacji, bo w odniesieniu do tej bohaterki należałoby użyć słowa kurtyzana. Fedra no Delaunay nie jest bowiem pierwszą lepszą ladacznicą, a mistrzynią w swoim fachu, kapłanką, szpiegiem i wybranką lokalnych sił wyższych w jednym. Tak, trochę dużo tego wszystkiego – autorka wręcz dwoi się i troi obdarzając swoją postać talentami i możliwościami. Co nie zmienia faktu, że lekturę „Trylogii Kusziela” wspominam miło, a jej protagonistka i zarazem narratorka zapisała się w mej pamięci.

Podoba mi się nietypowy pomysł na główną postać, choć Carey wybrała łatwiejszą drogę. W wykreowanym przez nią świecie nierząd jest akceptowany społecznie, ba – postrzegany także w kategoriach religijnych i szanowany. Fedra nie musi zatem borykać się z ostracyzmem. Nie grozi jej także niechciana ciąża, choroby weneryczne, czy trwałe uszkodzenia ciała (to trzecie ważne o tyle, że bohaterka jest masochistką). Niemniej, kurtyzana wzbudza zainteresowanie z uwagi na odmienność od najbardziej typowych kobiecych postaci. Nie jest wojem w spódnicy ani zimną czarodziejką. Uwielbia modne stroje, kosmetyki, bale i inne rozrywki możnych oraz wystawne życie. Swoją urodę wykorzystuje jako atut, zdobywanie informacji przez łóżko traktuje jako sposób łączenia przyjemnego z pożytecznym. Z drugiej strony, gdy zajdzie taka potrzeba, niejedno zniesie i zrobi to, co konieczne. Jest silna i zdeterminowana.

Autorce nieźle wyszły też postaci drugoplanowe. W kwestii kreacji świata i fabuły nie ma w „Trylogii…” specjalnych zaskoczeń. Wizja Carey jest raczej pogodna – miejscami wręcz za bardzo przesłodzona – z drugiej strony przyjemnie od czasu do czasu trafić do uniwersum sprawiającego pozytywne wrażenie (zwłaszcza, gdy króluje moda na bardziej ponure światy). Przebieg akcji nie zaskakuje: opis dorastania bohaterki, trochę intryg, kilka wypraw będących okazją do zwiedzenia kolejnych obszarów. Podsumowując, „Trylogia…” stanowi przykład sprawnie napisanej fantasy przygodowej. Gdyby nie Fedra, pewnie zginęłaby w tłumie, ale postać kurtyzany wyróżnia ją na tle innych i czyni godną uwagi.

Czarnoksiężnik

Czas na powrót na nasze ojczyste poletko, gdzie – jak się dobrze zastanowić – wcale nie ma tak dużo udanej „tradycyjnej” fantasy, jak na te trzydzieści kilka lat jej uprawiania przez rodzimych autorów. Na mojej krótkiej liście wartościowych utworów znalazły się także opowiadania Agnieszki Hałas o Krzyczącym w Ciemności.

Być może jest w tym spora doza nostalgii – gdy byłam nastolatką, ubierającą się na czarno i słuchającą muzyki zbliżonej do tej, którą zdawała się lubić autorka (sądząc po cytatach na początku opowiadań), mroczny, samotny i wyjątkowo zdolny mag był szczególnie bliski memu sercu. Przed napisaniem niniejszego odcinka odświeżyłam sobie „Między otchłanią a morzem” i na szczęście powrót po latach nie okazał się rozczarowaniem.

Pomysł na postać nie był może całkowicie nowy, choć jeśli chodzi o polską fantasy trudno mi wskazać dla Krzyczącego konkurencję. A zatem – czarnoksiężnik, władający „ciemną stroną mocy”. Z definicji czerpiący swe siły z cierpienia i negatywnych emocji. Przy tym jednak w sumie dość porządny gość, kierujący się własnym kodeksem, pomagający słabszym i wykluczonym. Z odpowiednio tajemniczą przeszłością, nawiedzany przez sny, uzależniony od opium, które pozwala mu zachować zdrowe zmysły i opierać się skazie. By użyć słów innych bohaterów – piekielnie utalentowany i inteligentny. Obdarzony nieco chłopięcą urodą, czasem bezczelny, czasem sarkastyczny, posiadacz artystycznej duszy (grywa na flecie i to całkiem dobrze). Zdecydowanie ma atuty, pozwalające mu budzić pozytywne uczucia u czytelniczek.

Poza kreacją głównego bohatera na pochwałę zasługuje także barwny i klimatyczny świat przedstawiony – liczne pomysły na zamieszkujące go istoty, smakowite drobiazgi w stylu wykorzystywania symbiontów, czy widocznych na niebie zakłóceń magicznej równowagi. Z zalet warto wymienić też styl (znalazłoby się parę kiczowatych sformułowań, ale generalnie jest bardzo dobrze).

Opowiadania o Krzyczącym ukazywały się w czasopismach, Feniksie i Science Fiction, niektóre można było potem znaleźć na stronie autorki. W „Między otchłanią a morzem” znalazło się dziewięć z nich (w tym osiem o żmiju, z czego trzy premierowe). Później w różnych miejscach ukazało się jeszcze kilka innych krótkich tekstów oraz cykl „Teatr węży”. Jeśli o mnie chodzi, powieściami się zawiodłam. Może zbyt dużo od nich oczekiwałam. Chciałam czegoś na miarę wiedźmińskiej sagi, nowych bohaterów, szeroko zakrojonej fabuły. A tu – raczej kameralna historia, w którą w dodatku wpleciono kilka opowiadań znanych z „Między otchłanią…” . Zirytowało, że sprzedaje mi się jeszcze raz to samo pod innym tytułem, nie przypadły też do gustu drobne zmiany względem wcześniejszych wersji (pomysł z klątwą, który był sednem „Białych dłoni” się rozmył, pierwotne zakończenie tego opowiadania było oryginalniejsze). Poza tym sam Brune wydał mi się pozbawiony „pazura”, zbyt miły i sympatyczny w porównaniu do postaci z opowiadań (inna sprawa, że trylogia opisuje początek jego kariery ka-ira).

Niezależnie od moich utyskiwań, Krzyczący w Ciemności zapisał się w poczet najbardziej wyrazistych postaci polskiej fantasy – o jego popularności świadczy to, że doczekał się nawet parodii.

Na koniec pozwolę sobie jeszcze na luźne uwagi związane z wyżej wspomnianym bohaterem i nie tylko. Otóż, gdy autorzy decydują się na pierwszoplanową postać mężczyzny, zwykle pozwalają mu sobie użyć życia z kobietami. Autorki natomiast przeważnie skąpią swoim protagonistom uciech cielesnych i szczęśliwych związków. Ged w trylogii o Ziemiomorzu co najwyżej porozmawiał sobie z Tenar. Dopiero po latach Ursula Le Guin wymyśliła koncepcję o czarodziejach blokujących sobie popęd seksualny zaklęciami i pozwoliła bohaterowi zażyć rozkoszy cielesnych w „Tehanu”. Dalej, Gerald Tarrant stworzony przez Celię Friedman – jako swego rodzaju wampir miał stracić zdolność odczuwania pożądania. Matthew Swift z cyklu Kate Griffin ma tego pecha, że traci wszystkie kobiety, jakie są mu bliskie, a gdy w tomie czwartym raz jeden uprawia przygodny seks, to tylko po to, by wkrótce jego partnerka zginęła, a on musiał zająć się śledztwem w sprawie jej śmierci. Brune Kaere także żyje sam. W opowiadaniach prawie przespał się z kobietą, ale jak mawiają – prawie robi wielką różnicę. W trylogii wprawdzie wiąże się z kimś, ale nie będzie to relacja przynosząca radość, ani pełna namiętności.

Zastanawiam się, z czego to się bierze. Czy autorki, które decydują się na głównego bohatera, czynią to dlatego, że nie chcą pisać „kobiecej fantasy” i wolą trzymać się z dala od wątków romansowych. Może boją się tego, że niewiarygodnie przedstawią swojego bohatera w takich sytuacjach, więc ich unikają. Albo chcą stworzyć, jakby to ujęła moja babcia „uczciwego chłopca”? Choć sama profesja może mieć tu znaczenie, wszak wszyscy wymienieni bohaterowie to magowie, co kojarzy się raczej z powściągliwym intelektualistą. Choć czasem, wybaczcie mi, ale złośliwa myśl w mej głowie drąży – czy one nie bywają o tych swoich wymyślonych mężczyzn podświadomie zazdrosne?

PS. Cały cykl artykułów „Po trzy” można znaleźć na Esensji: https://esensja.pl/ksiazka/publicystyka/?param=5576&rodzaj=cykle_teksty