Beatrycze Nowicka Opowiadania

Szaleństwo aniołów (recenzja, E)

Miejska rewolucja

Kate Griffin, wyd. MAG

Pierwszy tom cyklu o Matthew Swifcie

Beatrycze Nowicka: 8/10

„Szaleństwo aniołów” Kate Griffin otwiera najlepszy i najbardziej nowatorski cykl urban fantasy, jaki dane mi było czytać.

Kate Griffin nie jest pierwszą ani ostatnią osobą, która wprowadziła magię do współczesnego Londynu – wystarczy wspomnieć Neila Gaimana, Chinę Mieville’a, Mike’a Carey’a czy Bena Aaronovitcha. Jednak sposób, w jaki to zrobiła, zasługuje na uznanie. W okładkowej notce, „Szaleństwo aniołów” porównane zostało do „Nigdziebądź”. I tak oto nastąpiła rzecz niezwykła – pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się uznać książkę reklamowaną przez porównanie do dzieła uznanego autora za lepszą od tytułu, z którym ją zestawiono.

W ramach eksperymentu poprosiłam kogoś, by na podstawie dłuższego fragmentu próbował wyciągnąć kilka wniosków o osobie autora. Odpowiedź brzmiała, iż to ponad czterdziestoletni mężczyzna. Dla czytelników tej recenzji płeć autorki nie stanowi zagadki, ale nie każdy może wiedzieć, że w chwili premiery „Szaleństwa aniołów” miała ona… dwadzieścia trzy lata. Odkrycie tego faktu było kolejną z towarzyszących lekturze niespodzianek. W stylu Kate Griffin nie ma ani odrobiny kiczowatej ckliwości i naiwności, które niekiedy wręcz wylewają się z utworów jej o wiele starszych koleżanek po piórze (kolegów zresztą także, bo pamiętam utwory pisane przez czterdziestolatków a brzmiące jak dzieło osoby trzykrotnie młodszej). Zdumiewa mnie, że tak dojrzała i odważna pod względem koncepcji książka wyszła spod pióra młodej dziewczyny.

Choć dla autorki nie był to debiut. Kate Griffin, a w zasadzie Catherine Webb, bo tak brzmi jej prawdziwe nazwisko, napisała pierwszą książkę w wieku lat czternastu. Bycie córką wydawcy niewątpliwie ułatwiło jej debiut, jednak sądząc po jakości napisanego kilka lat później „Szaleństwa aniołów”, pan Webb nie miał się czego wstydzić. Powieść „Mirror Dreams”, skierowana do młodszego czytelnika, została dobrze przyjęta, autorka (wówczas szesnastoletnia) udzieliła kilku wywiadów i została okrzyknięta młodym talentem. Przez następne lata regularnie pisała kolejne książki. „Szaleństwo aniołów” było jej pierwszą powieścią skierowaną do dorosłych. W czasie powstania tej recenzji (2015 rok) Catherine Webb miała dwadzieścia dziewięć lat i opublikowała szesnaście powieści oraz trzy nowele (pod własnym nazwiskiem i dwoma pseudonimami).

Dość często fantastyka oryginalna powstaje na pograniczu tej konwencji z głównym nurtem, czy realizmem magicznym, albo jest wynikiem eksperymentów z formą. Uważam, że napisanie czegoś świeżego i odkrywczego, a jednocześnie mieszczącego się w samym sercu tego, co rozumiemy pod pojęciem fantasy, to większa sztuka. I Kate Griffin się ta sztuka udała.

„Electric blue eyes, where did you come from/ Electric blue eyes, who sent you, (…)/ Always be near me, guardian angel,/ Always be near me…” (the Cranberries, „Electric blue”)

W innych znanych mi książkach urban fantasy magia wkrada się do miast chyłkiem, istnieje na obrzeżach codzienności, w miejscach ukrytych. W „Szaleństwie aniołów” to miasto jest magią. Gigantycznym wirem mocy, źródłem iskrzącej energii.

Magia jest wszędzie. Nie stanowi przeciwieństwa nowoczesnych technologii, echa minionych wieków. Choć dawna wiedza może być przydatna, istotne jest to, co dzieje się tu i teraz. Moc wysnuwa się z ulicznego zgiełku, blasku latarń, biegnącej przewodami elektryczności, śmieci, szczurów, gołębi, spalin, biletów, ulotek, bankomatów, budek telefonicznych i przystanków autobusowych. Określone miejsca mają swój „smak” odpowiadający ich charakterowi.

Świat „Szaleństwa aniołów” jest światem o wysokim poziomie magii, a jej wykorzystywanie to zawsze okazja do widowiskowych scen. Kate Griffin wręcz zasypuje czytelnika pomysłami na kolejne aspekty miejskiej mocy, istoty, zaklęcia. Są tu duszki ze skrzydełkami z aluminiowej folii w wieńcach z miedzianego drutu, golem stworzony ze śmieci ożywiony ulotką reklamującą segregowanie odpadów, lord samotnych podróżnych o oczach z ulicznych świateł, przyzywany za pomocą połamanej płyty CD, ożywające graffiti, ostatni pociąg, któremu składa się ofiarę z sudoku, gumy do żucia i taniego romansu, tworzenie magicznej bariery poprzez odczytanie informacji wydrukowanej na odwrocie biletu, smok z połamanych tablic i znaków drogowych, Król Żebraków… Przykłady, zarówno te drobne, jak i okazałe można by mnożyć.

Niezwykłe jest to, jak wynikają one z codzienności, z wnikliwej obserwacji otoczenia, drobnych zdumień. Na przykład magia motocyklistów: „w każdym mieście, na każdej drodze, zawsze można znaleźć nieokreślony punkt, w którym wszystko jest płynne, gdzie przez chwilę wydaje się, że nie ma sensu, by północ leżała na północy, a – nim odzyskamy orientację – pub na rogu wygląda dla nas zupełnie tak samo, jak ten, który odwiedziliśmy przed laty w jakimś innym miejscu. Są ulice, na których człowiek budzi się z drzemki na tylnym siedzeniu samochodu i przez chwilę, choćby nawet mieszkał tu długie lata (…) nie ma pojęcia, gdzie się znajduje. W takich miejscach, jeśli ktoś wie, co robi, może prześlizgnąć się przez luki i w krótkiej chwili pokonać bardzo długi dystans”. W swej warstwie koncepcyjnej „Szaleństwo aniołów” jest znakomite. Rozmach i beztroska, z jaką Griffin szafuje dziełami swojej wyobraźni budzi we mnie podziw.

Londyn urasta do rangi głównego bohatera powieści. „Szaleństwo aniołów” jest swoistym portretem tego miasta, dodajmy, portretem uczciwym, bo przedstawiającym zarówno jego piękniejsze, jak i brzydsze zakamarki (wydaje się nawet, że tych drugich jest znacznie więcej). Mnóstwo tu opisów ulic, budynków, stacji metra, dzielnic bogatych i biednych, osiedli, dworców. Był to zresztą jeden z powodów, dla którego zdziwiłam się wiekiem autorki – wydawało mi się, że aby tak dobrze poznać tak wielkie miasto, nawet jeśli się w nim mieszka, potrzeba znacznie więcej czasu.

Szkielet fabularny nie jest nowy – oto historia ucznia czarnoksiężnika, zmuszonego stanąć przeciwko swojemu mistrzowi, skorumpowanemu przez te same ambicje, które doprowadziły do upadku Coba z „Najdalszego brzegu”. Ale za to realizacja porywa. W dodatku w samym sposobie prowadzenia akcji więcej z thrillera. Nie sposób podczas lektury nie pomyśleć o ekranizacji powieści. Gdyby zajął się tym ktoś dysponujący odpowiednią wyobraźnią i bardzo wysokim budżetem, efekt mógłby zapierać dech w piersiach. Sceny w rodzaju tej, gdzie Matthew Swift zbiera moc, gasząc latarnie na całej ulicy, a potem idzie nią, a dookoła trzaskają szyby w witrynach sklepowych i wyją alarmy, a także inne walki magów, gdzie zabarwiona farbami woda tryska z hydrantów, rozpalają się naraz wszystkie światła na placu, malowane tygrysy wychodzą ze ścian, czarnoksiężnicy osłaniają się tornadem wirujących odłamków luster, i wiele, wiele innych są niezwykle plastyczne i efektowne. Na swojej stronie autorka zdradza, że jej ukochanym pisarzem jest Roger Zelazny. Pod względem wizualnego rozmachu Griffin stara się iść w ślady mistrza, a co najważniejsze, odnosi w tym sukcesy.

Tyle tu piękna, choć przecież pisarka dość często epatuje brzydotą, opisuje brud, śmieci, wnętrza zrujnowanych budynków i obskurne zaułki. We mnie samej rzeczy te na co dzień budzą wstręt (między innymi dlatego lubię fantasy, że zazwyczaj akcja toczy się w miejscach, gdzie natura jest mniej skażona), więc tym bardziej dziwię się, że autorce udało się porwać mnie swoją wizją. Co więcej, podczas lektury „Szaleństwa aniołów” zdarzyło mi się innym okiem spojrzeć na swoje rodzinne miasto.

Choć słowo to kojarzy mi się przede wszystkim ze szkolnymi wypracowaniami i omówieniami lektur, nie sposób ująć sprawy inaczej – w „Szaleństwie aniołów” jednym z głównych motywów jest afirmacja życia we wszelkich jego przejawach. Matthew Swift został czarnoksiężnikiem, bo był szczególnie wrażliwy na otaczającą go rzeczywistość. Jego ulubionym zajęciem było wędrowanie i doświadczanie świata, wręcz zachłystywanie się wszystkim, co spotkał na swojej drodze – czy była to sztuka teatralna, czy lisy wyjadające resztki ze śmietników albo mokre chodniki połyskujące w świetle latarń.

Młoda pisarka zdecydowała się na pomysł karkołomny – mianowicie prowadzenie narracji z punktu widzenia bohatera, który nie jest człowiekiem. I nie jest nim niejako na dwa sposoby, ale o tym napiszę może przy okazji omawiania kolejnych części cyklu o londyńskim czarnoksiężniku. Z początku Matthew Swift wydaje się nieco bezbarwny, choć trzeba powiedzieć, że jest to uzasadnione fabularnie. Z czasem nabiera też nieco charakteru. Jak na odważną koncepcję wyjściową tego bohatera, realizacja wypadła całkiem nieźle. Choć, jak to często bywa, „Szaleństwo aniołów” jest kolejnym przykładem powieści, gdzie barwny świat zdecydowanie dominuje nad bohaterami. Jeśli więc ktoś ceni sobie przede wszystkim krwiste postaci, może poczuć się rozczarowany.

Żeby nie było nazbyt pięknie, pora na odrobinę krytyki. Przede wszystkim, powieść Griffin dość ciężko się czyta, zwłaszcza na początku. Akcja rozkręca się powoli. W swoich opisach autorka zwykle wylicza obiekty i te długie listy rzeczy oraz bodźców bywają uciążliwe. Pewne treści są wielokrotnie powtarzane, zupełnie niepotrzebnie. Całość jest trochę przegadana. Podczas lektury, pomyślałam sobie, że gdyby styl Griffin był bardziej zbliżony do tego, jakim Pat Cadigan napisała „Anioła”, jej powieść rzucałaby na kolana. To jednak dość wydumane oczekiwania, ponadto dysponując takimi umiejętnościami w wieku lat dwudziestu kilku, angielska pisarka może osiągnąć bardzo wiele, jeśli będzie się rozwijać.

Mniej wydumane wydają mi się jednak utyskiwania na tłumaczenie. Nie rozumiem, skąd pomysł na to, by w tej na wskroś nowoczesnej w treści książce stosować formy takie jak: „myśmy są światło, myśmy są ogień, myśmy są życie”, zdanie z dwukrotnym użyciem „ów” „owy”, albo gniew, który przestaje gorzeć. „Zrób ze mnie cień na ścianie” – a nie lepiej np. „Uczyń mnie cieniem na murach”? Raz też pojawił się ewidentny błąd w postaci „nie mogę pomóc”, gdy z kontekstu wynika „nie mogę nic na to poradzić”. Pisząc krótko – bardziej artystyczny przekład byłby milej widziany, ale ogólnie rzecz ujmując, źle nie jest.

Tyle fantasy powstaje jako wynik wręcz wyrobniczej pracy – opowieści na sprzedaż, powielane wzorce. Rzadko, naprawdę rzadko trafia się coś, co jest owocem prawdziwego talentu. A tak właśnie jest z „Szaleństwem aniołów”.

„Halo? (…) naciśnij jeden, by osiągnąć potępienie,/ dwa, by osiągnąć oświecenie,/ trzy, by zmienić dane,/ albo naciśnij gwiazdkę, by ponownie wysłuchać menu”