Beatrycze Nowicka Opowiadania

Zabójczy księżyc (recenzja, E)

Susan Ivanova albo eutanazja, aborcja i in vitro

N. K. Jemisin, wyd. Akurat

Pierwszy tom dylogii „Sen o krwi”

Beatrycze Nowicka: 4,5/10

Choć nominowany do branżowych nagród, „Zabójczy księżyc” N.K. Jemisin jest powieścią mało wyrazistą. Jak na fantastykę rozrywkową niespecjalnie wciąga, a jako próba poruszenia ważkich kwestii wypada raczej blado.

Wszystkim tym, którzy nie mieli przyjemności oglądać serialu „Babylon 5”, należy się wyjaśnienie – Susan Ivanova nie tylko była wysokiej rangi wojskowym, ale też żydówką urodzoną na terenie obecnej Rosji, w kwestii zaś tego, jak spędziła noc z telepatką Talią Winters, istnieją uzasadnione przypuszczenia, że obie panie nie zajmowały się grą w scrabble [1]. Tworząc swoje postaci N. K. Jemisin poszła zbliżonym tropem: polityczna poprawność, kwestie wciąż budzące kontrowersje, a na okrasę jeszcze kilka odważnych (przynajmniej teoretycznie) pomysłów. Bohaterowie „Zabójczego księżyca” to ciemnoskórzy, fanatycznie oddani swojej religii kapłani zakonu oficjalnie zajmującego się eutanazją (a w praktyce wykorzystywanego przez warstwę rządzącą do mordowania niewygodnych ludzi), hołdujący filozofii głoszącej konieczność tłumienia wszelkich gwałtowniejszych emocji. Żeby było jeszcze ciekawiej, starszy mężczyzna jest ciężko uzależniony, młodszy zaś, szesnastoletni chłopak, podkochuje się w swoim ponad dwukrotnie starszym mentorze. A efekt tego wszystkiego jest… nijaki i to stanowi największą wadę książki.

Jeszcze kilka lat temu sam pomysł umieszczenia akcji powieści fantasy w świecie innym niż quasi-średniowieczny uznałabym za ogromną zaletę i dowód oryginalności. Tyle że ostatnimi czasy rozmaite egzotyczne scenerie stają się coraz powszechniejsze i na ich tle uniwersum stworzone na potrzeby „Zabójczego księżyca” nie robi oszałamiającego wrażenia. I nie trzeba tu wcale sięgać do fantastyki bardzo ambitnej – pojawiające się na kartach czysto rozrywkowych powieści „arabskie” Dhamsawaat, czy inspirowany realiami Azji południowo-wschodniej Symir prezentują się o wiele bardziej przekonująco. W podziękowaniach Jemisin wspomina o godzinach spędzonych na kontemplacji egipskiej i nubijskiej sztuki. Niestety, o ile czytając o również quasi-egipskim Khanaphes mogłam sobie wyobrazić to miasto-państwo – jego wygląd, charakter i atmosferę, tak Gujaareh z „Zabójczego księżyca” pozostał zbiorem oderwanych elementów nie składających się na całościowy obraz.

Choć trzeba napisać, że sama autorka zaznaczyła na początku „musiałam jak najbardziej «odhistorycznić» te opowieści, pozbawiając je soczystej realności i zostawiając tylko najrzadszą zawiesinę dla smaku”. Pojawia się pytanie – co w takim razie świat powieści oferuje w zamian? I znów (tym razem w podziękowaniach na końcu książki) Jemisin pisze o encyklopedii poświęconej mitologiom, która miała okazać się pomocna przy tworzeniu kosmogonii; wspomniani zostali także Freud i Jung. Tymczasem warstwa mitologiczna w „Zabójczym księżycu” jest nad wyraz biedna – składają się na nią cztery częściej wymieniane bóstwa (z czego troje to personifikacje ciał niebieskich), historia ojca narodu oraz wzmianki na temat królestwa snów. A skoro już o tym mowa – pomysł na narkomancję (jak na kartach powieści została określona magia snu), potencjalne źródło barwnych wątków i scen, nie został prawie wcale wykorzystany. Opisy wizyt w świecie snów są rzadkie, skąpe i niezbyt udane (vide „otoczyły go kolory i wielka przedziwność”).

Gdyby przyjrzeć się samym założeniom funkcjonowania Gujareehu, państwo wydaje się typową antyutopią. Oto świat, w którym kapłani mogą przemierzać cudze sny i pozyskiwać z nich magiczną energię wykorzystywaną między innymi do manipulowania uczuciami obywateli. Ponieważ naczelną zasadą jest spokój, narkomancja wykorzystywana jest do tłumienia wszelkich przejawów gwałtowniejszych uczuć. Zwykli mieszkańcy owszem, mogą liczyć na magiczne uzdrawianie, jednak gdy już się zestarzeją, ich własna rodzina uda się do świątyni z petycją o wyprawienie seniora na tamten świat. Rada kapłanów zaś z chęcią przystanie na taką propozycję i nocą wyśle siepaczy… znaczy Zbieraczy, gdyż z zabijanych ludzi pozyskuje się bardzo cenny magiczny surowiec, tak zwaną senną krew (oryginalny tytuł dylogii, której pierwszym tomem jest „Zabójczy księżyc” to „Dreamblood”, co niestety zostało przetłumaczone na „Sen o krwi”). Śmierć z rąk Zbieraczy ponoszą nie tylko starcy, ale też większość przestępców oraz osoby uznane za źródło zepsucia, co nader często oznacza po prostu tych, których wyeliminowanie jest w interesie wysokich rangą kapłanów.

Do pewnego stopnia fabuła „Zabójczego księżyca” oparta została na schemacie „wierny sługa systemu zauważa, że przez całe życie był marionetką wykorzystywaną do złych celów” – jednak ostateczny wniosek jest taki, iż w zasadzie sam sposób zarządzania Gujareehem i lokalna religia są całkiem sensowne, tylko akurat tak się zdarzyło, że u władzy znaleźli się niewłaściwi, skorzy do nadużyć ludzie.

Skoro już o fabule mowa, ta nie jest jakoś przesadnie skomplikowana: trzeba powstrzymać kolejnego złego lorda, któremu marzy się to, co już osiągnęli imperatorzy pojawiający się chociażby na kartach „Z mgły zrodzonego” oraz „Honoru złodzieja”. Mechanika magii przywodzi na myśl tę z „Uczty dusz”, a senna krew pod względem pozyskiwania i wykorzystania przypomina dreamshit z „Dworca Perdido”.

Ten brak oryginalności mógłby być wybaczalny pod jednym warunkiem – gdyby Jemisin udało się stworzyć ciekawych, budzących sympatię bohaterów. Tymczasem oparci na tak karkołomnych założeniach protagoniści nie są w stanie „pociągnąć” fabuły. Mogę zrozumieć bohatera literackiego, zabijającego z nienawiści albo wyrachowania, ale postać, która ma w zwyczaju łagodnym głosem przekonywać ofiarę o tym, że właśnie wyświadczana jest jej przysługa, budzi moją odrazę. Jemisin nie ma przy tym talentu Abercrombiego, potrafiącego tworzyć łotrów, o których chce się czytać. Jej Zbieracze są nie tylko oględnie mówiąc niesympatyczni i fanatyczni, ale też raczej bezbarwni. Gdy jeden z nich zaczyna podejrzewać, że kazano mu zabijać niewinnych ludzi, jego pierwszą myślą jest udać się do zwierzchnika po wyjaśnienia – jest to psychologicznie prawdopodobne (w końcu prano mu mózg od dzieciństwa, wspomagając się przy tym magią), ale o ile mogę śledzić losy niegodziwców, tak generalnie nie cierpię czytać o poczynaniach idiotów. Z kolei ambasadorka państwa sąsiedniego wydała mi się nazbyt podobna do innej bohaterki Jemisin – Yeine ze „Stu tysięcy królestw”. Ostatecznie wyszło na to, że przez pierwszą połowę książki największą sympatię budził główny szwarccharakter. Nieco lepiej wypadło kilka kobiet – postaci drugoplanowych, jednak parę udanych scen rozmów to stanowczo za mało.

Chwilami można odnieść wrażenie, że Jemisin wykreowała taki a nie inny świat, by skłonić czytelnika do refleksji. „Zabójczy księżyc” nie sprawia jednak wrażenia „powieści z przesłaniem” – styl i sposób prowadzenia fabuły są po prostu nie dość dobre, by zacząć podejrzewać ten utwór o bycie czymś więcej niż rozrywkową fantasy, która niestety okazała się nużąca. Podejrzewam, że osoby zdolne wykrzesać z siebie choć trochę zrozumienia i sympatii dla głównych bohaterów będą bawić się lepiej podczas lektury. Zaletami „Zabójczego księżyca” są znośny styl, oraz to, że pomimo bycia pierwszym tomem dylogii powieść stanowi zamkniętą fabularną całość. Jemisin wydaje się być autorką poszukującą – póki co efekt nie powala, choć nie skreślałabym jej całkowicie.

[1] Dobrze, że chociaż załogowym nie-białym został szef medlabu.

PS. Żeby było jasne. Bardzo lubię Ivanovą.

Cała dylogia ukazała się po polsku, jednak nie byłam zainteresowana częścią drugą.