Beatrycze Nowicka Opowiadania

Rozstaje zmierzchu, Gilotyna marzeń (recenzja, E)

Historia niedokończona

Robert Jordan, wyd. Zysk i S-ka

Dziesiąty i jedenasty tom „Koła Czasu”

Beatrycze Nowicka: t10 5/10 ; t10 6/10

Z dwóch ostatnich pisanych przez Jordana tomów „Koła Czasu” X sprawia wrażenie kolejnej gry na zwłokę. W tomie XI akcja szczęśliwie nieco przyspiesza, a wiele pobocznych wątków znajduje swoje rozwiązanie.

Kończąc lekturę części „Koła Czasu” autorstwa Jordana, nie sposób nie zadumać się nad ironią losu i nad tym, jak łatwo rzeczywistość niweczy rozległe plany. Tytuł ostatniego tomu, zwłaszcza w jego polskim tłumaczeniu – „Gilotyna marzeń” – także brzmi znacząco w kontekście śmierci pisarza. Niewątpliwie Robert Jordan miał wizję. Pozwolił jej się jednak nadmiernie rozrosnąć i oto nagle okazało się, że nie zdążył dokończyć jej opisywania.

Tom dziesiąty jest kolejnym przykładem tego, jak autorowi nie spieszyło się z popychaniem akcji do przodu. Pod względem konstrukcyjnym podobny jest do poprzednich: obszerny prolog, po nim bloki rozdziałów poświęconych kolejnym bohaterom i od czasu do czasu napomknienia o działaniach Sprzymierzeńców Ciemności.

Fabuła także nie zaskakuje. Perrin odnalazł miejsce, w którym jest przetrzymywana jego żona i zastanawia się, jak wyciągnąć ją z rąk wroga (zresztą sama Faile również przemyśliwuje o ucieczce). Egwene wraz z armią dotarła do Tar Valon i zastanawia się, jak obalić Elaidę, unikając przy tym otwartej wojny. Rand zastanawia się, co począć z Seanchanami. Elayne siedzi w Caemlyn, zastanawia się, gdzie jest Rand i narzeka na przymusową dietę. Mat oddala się od Ebou Dar, rozmyślając nad perspektywą przepowiedzianego mu ożenku. Czytelnik zaś zastanawia się, czemu jeszcze nie zaprzestał lektury cyklu. O ile nie zasypia. I nawet nie ma tym razem finalnego łubudu z udziałem Randa.

Zarzutów wymienionych już w recenzjach poprzednich nie będę powtarzać, dość rzec, że nadal pozostają w mocy. Z pozytywów – jest parę ładnych opisów zimowego lasu, w miarę klimatycznie prezentuje się nawiedzone miasto (szkoda, że bohaterowie odwiedzają je jedynie na czas krótki przy okazji realizacji innych planów), cieszę się też, iż autor przypomniał sobie o postaci Loiala. Dość sensownie wygląda wątek rozgrywek Egwene z Aes Sedai (o ile pominie się fakt, że liczące sobie nierzadko po kilkadziesiąt, albo nawet sto i więcej lat kobiety zaczynają słuchać młodziutkiej dziewczyny). Przyjemnie czytało mi się o Macie i Tuon, choć w zasadzie jest to standardowy motyw pt. zawadiaka i księżniczka, wzbogacony o typowe już dla cyklu kłopoty z niechcącymi współpracować kobietami. O Elayne szczęśliwie – jak dla mnie, bo z tomu na tom ta postać coraz bardziej mnie irytuje – było stosunkowo niewiele. Wątek Perrina niestety polegał zasadniczo na powtarzaniu, jak to ów bohater kocha swoją żonę, tęskni oraz zrobi wszystko, by ją ocalić. Doprawdy, pojawiło się to do tej pory w tylu miejscach, że chwilami czułam się, jakby autor traktował czytelnika jak idiotę, któremu trzeba przypominać średnio trzy razy na tom [1].

Ogólnie całość sprawiała wrażenie rozdmuchanych do granic przyzwoitości kilku rozdziałów wyrwanych ze środka większej całości, mających jedynie przygotować grunt pod przyszłe wydarzenia. Jeśli wierzyć rozsianym w Internecie informacjom, sam autor także nie był z niego zbyt zadowolony.

Być może z tego powodu w tomie jedenastym sytuacja wygląda lepiej – bohaterowie wreszcie zaczęli coś robić, a akcja wydaje się biec nieco szybciej (jest to pewnie spowodowane większą liczbą wydarzeń). Sporo pobocznych wątków, które ciągnęły się już przez kilka części, wreszcie zostało rozwiązane. Pojawia się także więcej znaków świadczących o nadchodzącej Ostatniej Bitwie (choć nadal tylko dwie osoby zdają się przedsiębrać bardziej bezpośrednie przygotowania). Fragmenty poświęcone poszczególnym bohaterom generalnie są krótsze i przeplatają się częściej, co wprowadza nieco dynamiki.

Tym razem jednym z dominujących akcentów stają się bitwy. Stanowi to miłą odmianę, choć Jordan moim zdaniem przesadza z liczebnością wszelkich oddziałów. Armie liczą tu częstokroć dziesiątki tysięcy i więcej. Autor zapewne chciał wywołać wrażenie ogromu. Tyle że moja wyobraźnia nieszczególnie odróżnia od siebie tysięczno- i dziesięciotysięczną armię, więc jeśli chodzi o efekt emocjonalny nie ma różnicy.

Jest natomiast, kiedy się zastanowić, jak ci wszyscy ludzie, zwykle stacjonujący daleko od swoich rodzimych garnizonów, radzą sobie w kwestiach logistycznych. Ponadto, z któregoś z pierwszych tomów pamiętam opis słabo zaludnionego stepu i towarzyszącą mu refleksję, że ludzie przegrywają na tym świecie – ich królestwa upadają i zarasta je trawa, liczebność populacji się zmniejsza. Tak samo rodzinna wieś bohaterów – Dwie Rzeki, miała być małą osadą, położoną gdzieś hen, daleko, wśród lasów, sąsiadującą z dwoma podobnymi wioskami. A tu nagle potem okazuje się, że wyruszają z niej setki zbrojnych (no niby mieli tam przybywać uchodźcy, ale aż tylu?). Zresztą napisano, iż oddziały łuczników składały się głównie z „rdzennych” mieszkańców wioski – i znowuż, mieszkańcy Dwu Rzek słyną z władania długim łukiem, do którego opanowania, jak konstatuje narrator w „Księciu Kruków”, trzeba całego życia ćwiczeń. Tyle że w pierwszym tomie zostało wspomniane, iż okolica była spokojna i tylko kilku wieśniaków posiadało broń. Owszem, używali łuków ale do polowań – a chyba do polowania w lesie nie używa się długiego łuku?

W ten sposób, im bardziej analizuje się owe fragmenty batalistyczne, tym więcej pojawia się wątpliwości. Poza tym w sytuacji, w której np. pojawia się „trolloków (…) może i sto tysięcy” po to, by zaatakować jeden dworek, a następnie na paru stronach bohaterowie rozprawiają się z nimi zaklęciami, wygląda to cokolwiek śmiesznie. Zresztą powyższa uwaga dotyczy większości wątków – najpierw setki stron, chciałoby się rzec o niczym, potem nagle raz dwa i po sprawie. Mam wrażenie, że stopniowanie napięcia w ogóle autorowi nie wychodzi – np. potrafi regularnie przypominać, iż w otoczeniu danej postaci był zdrajca, by nagle został on wykryty i to nawet zanim podejmie mniej lub bardziej udaną próbę zaszkodzenia głównemu bohaterowi. Czasem myślę, że może to i lepiej, iż Jordan nie zdążył napisać o Ostatniej Bitwie, bo mogłoby to wyglądać podobnie, a po tych tysiącach stron czytelnicy raczej oczekują godnego finału.

Z innych kwestii – szkoda mi trochę wątku Egwene – pomysł, że trafi w ręce przeciwnika i będzie się tam starała być twarda jest w porządku, ale realizacja… Cóż, jeśli łamanie zwierzchniczki zbuntowanych Aes Sedai polega na sprawianiu jej regularnego lania na goły tyłek… Dosyć podobał mi się natomiast wątek Mata oraz krótki fragment związany z Lanem.

Kończąc lekturę tomu, nie ma się wrażenia zamkniętej całości, raczej tego, że może wszystko zaczyna wreszcie zmierzać ku czemuś konkretnemu. Tyle że Jordan zmarł, a pisana przez Brandona Sandersona kontynuacja na razie nie ukazała się w języku polskim (zresztą, Sanderson planuje ponoć trzy tomy, co nie wróży dobrze rychłemu rozwiązaniu akcji).

Jeśli zaś podsumować cały cykl – moim zdaniem miał ogromny potencjał, który niestety został w znacznym stopniu zaprzepaszczony, głównie przez żółwie tempo akcji i niepotrzebne grzęźnięcie w detalach. Przez to „Koło Czasu” częstokroć nudzi, a to już grzech niewybaczalny dla literatury rozrywkowej.

Pozwolę sobie jeszcze na dygresję końcową już poza „właściwym” tekstem recenzji. Nieraz zastanawiałam się, czym „Koło Czasu” mogło być, opierając się na samych pomysłach. Jest tu barwny świat, odmienny jeśli chodzi o zwyczaje (szczególnie zwraca uwagę wszechobecny matriarchat), nad którym wisi widmo rychłej zagłady. Jest dziwna mieszanka motywów z mitologii nordyckiej i zaczerpniętych z chrześcijaństwa – co widać choćby w owej Ostatniej Bitwie – Tar’mon Gaidon, w której mają wziąć udział dawni bohaterowie wezwani przez dźwięk rogu, ale którą zapowiada pękanie kolejnych z siedmiu pieczęci i pojawienie się Przeklętego o imieniu Śmierć [2]. Od czasu do czasu pobrzmiewają także echa mitu arturiańskiego. Dodajmy do tego wszystkiego kwestię cykliczności historii i reinkarnacji większości dusz, kojarzące się raczej z kulturą wschodu. Ciekawą jest też koncepcja Wzoru. Czasami zdaje się on mieć cechy bytu żywego – wspomina się, że splata on losy bohaterów i obdarza ich możliwościami, by zapobiegli wyzwoleniu się Shai’tana, bo ten ostatni może zniszczyć całą strukturę świata ze Wzorem włącznie.

Wreszcie – bohaterowie. Mat, który w pewnym momencie otrzymuje wspomnienia i umiejętności ludzi sprzed wieków. Z jednej strony jest więc chłopakiem wchodzącym dopiero w dorosłość, z drugiej zaś pamięta zamierzchłą historię, a także dziesiątki własnych/nie-własnych śmierci. Perrin, potrafiący rozmawiać z wilkami i przemierzać świat snów, posiadający wyostrzone zmysły, który boi się, iż ów dar pozbawi go człowieczeństwa. Rand, słyszący głos jednej ze swoich poprzednich inkarnacji [3], czasami zmuszony walczyć o utrzymanie kontroli z panoszącą się w jego umyśle osobowością. Birgitte – bohaterka z legend przypadkiem i przedwcześnie powracająca pomiędzy żywych, borykająca się z postępującą utratą wspomnień.

Naprawdę jest tego aż nadto, by stworzyć coś o zdecydowanie większej sile wyrazu. Z bardziej „realistyczną” polityką, a przy tym z większym naciskiem na mit. Gdyby tak pokazać, jak Wzór zagarnia i mieli żywoty bohaterów, zwykłych wieśniaków przekształca w figury z proroctw – Smoka Odrodzonego, Wilczego Króla i Księcia Kruków. Opisać, jak oni ulegają tym zmianom – walczą, czy może się poddają, co tracą, co zyskują. Czy gdzieś po drodze gubią siebie? Położyć nacisk na kurczący się czas i zbliżające rozstrzygnięcie.

Naprawdę mi szkoda tych niewykorzystanych możliwości. Po raz pierwszy zdarzyło mi się pomyśleć, że przeczytałabym chętnie remake tej historii.

[1] Zresztą powtarzanie rozmaitych rzeczy jest dość typowe dla cyklu – od opisów głównych postaci, które pojawiają się niemal w każdym tomie, choć trudno mi uwierzyć, by ktoś zaczynał lekturę od środka, po wypowiadane regularnie przez Mata, Perrina i Randa na przemian słowa, że to pozostali umieją radzić sobie z kobietami, co śmieszne przestało być już dawno.

[2] O nawiązaniach do Odyna w postaci Mata już wspominałam nieco wcześniej – walczy on włócznią, ozdobioną dwoma krukami i inskrypcją w której padają słowa pamięć i myśl, ciemny kapelusz z szerokim rondem jest także odwołaniem, niektóre przydomki, którymi określano boga pasują do bohatera np. „zręczny sztukmistrz”, czy „ojciec zwycięstwa”, wreszcie zawisnął on na drzewie w zamian za wiedzę. Perrin dla odmiany jest kowalem i ostatecznie używa młota jako broni, choć nie wiem, czy z tego już należałoby wysnuwać wnioski o podobieństwie do Thora. Jeśli chodzi o Randa – ów dla odmiany zyskuje dwa piętna we wnętrzach dłoni i ranę w boku (do której po pewnym czasie dołącza następna), poza tym przepowiedziano mu, że „by żyć, musi umrzeć” (na tym wszelkie aluzje się kończą).

[3] Szkoda, że ów głos zazwyczaj ogranicza się do powtarzania „zabij ich”, albo „chcę umrzeć” i rzadko tylko rzuca coś ciekawszego.