Beatrycze Nowicka Opowiadania

Ścieżka sztyletów, Dech zimy (recenzja, E)

Jak pisać, żeby nie napisać

Robert Jordan, wyd. Zysk i S-ka

Ósmy i dziewiąty tom „Koła Czasu”

Beatrycze Nowicka: t8 4/10 ; t9 5/10

„Ścieżka sztyletów” i „Dech zimy” Roberta Jordana pod względem konstrukcji i charakteru są bardziej podobne do tomów je poprzedzających, niż do początku cyklu, co przede wszystkim oznacza zniechęcające dłużyzny.

Niestety, ósmemu i dziewiątemu tomowi „Koła Czasu” można wytoczyć te same zarzuty, co dwóm poprzednim częściom. Jordanowi najwyraźniej spodobał się wypracowany poprzednio sposób narracji. Niewątpliwie pozwolił on autorowi zaplanowaną fabułę przedstawić w imponującej liczbie tomów (co zapewne wiązało się z adekwatnym zarobkiem), jednak poboczne wątki ciągnące się przez kilka kolejnych części, a składające się z rozpisywanych na setki stron scen, w czasie których bohaterowie jadą, konwersują i rozmyślają, potrafią zniechęcić nawet najwytrwalszego czytelnika. Być może zadecydowała nie tylko kwestia finansowa – zasada wzrastającej entropii odnosi się także do wielu rozwijających się fabuł, czy to książkowych cykli, czy kampanii RPG. Schemat jest ten sam – „szkielet” głównych wydarzeń rozluźnia się, bohaterowie coraz więcej czasu spędzają na „przebywaniu w świecie”, a nie działaniu w nim, często się rozdzielają, co prowadzi do mnożenia rozłącznych wątków pobocznych, zaś wszystko to dzieje się kosztem dramatyzmu całej historii.

„Ścieżka sztyletów” rozpoczyna się dwoma zgrabnymi cytatami, które każą sądzić, iż tematem tomu będą intrygi, spiski i polityka. Szkoda, że okazują się one zapowiedzią zdecydowanie na wyrost. Prolog przypomina rozpoczęcia poprzednich części, niestety Jordan przyzwyczaił mnie już do tego, że z przedstawionych tu scenek niewiele wynika, albo wydarzenia mają swój finał dopiero kilka tomów dalej, przez co ulatnia się wszelkie napięcie wywołane sugerowanymi niebezpieczeństwami. Jedynie króciutki fragment, w którym jeden z Przeklętych rozmyśla nad zasadami starożytnej gry, wnosi coś do wątku ostatecznej rozprawy z siłami zła.

Po prologu uwaga narratora koncentruje się na Elayne opuszczającej Ebou Dar i wyruszającej do swojego rodzinnego państwa – Andoru, by tam zgłosić pretensje do tronu. W praktyce oznacza to sto trzydzieści stron opisu handryczących się kobiet z niewielką przerwą na dokonanie istotnego czynu oraz głupi postępek samej Elayne. Szczęśliwie potem akcja przenosi się do obozu Perrina, który teoretycznie przygotowuje się do rozmów dyplomatycznych. Tempo akcji nadal jest ślimacze, ale przynajmniej mniej tu kobiet (choć z tymi, które tam są, przeprawa także nie jest łatwa). Później na chwilę pojawiają się Przeklęci, Rand i dłuższy fragment poświęcony Egwene zdążającej w stronę Tar Valon. Tak to się przeplata jeszcze kilkakrotnie, na koniec zaś tradycyjnie ma miejsce kilka istotnych wydarzeń związanych z Randem.

Spotkałam się z opinią, że „Koło Czasu” to lektura dla trzynastolatka. Wydało mi się to wtedy zbyt ostrym stwierdzeniem, jednak im dalej w cykl, tym bardziej jestem skłonna się z tym zgodzić. Wiele postaci zachowuje się doprawdy infantylnie – choćby rządząca w Tar Valon Elaida. Zresztą, inne Aes Sedai jej nie ustępują. Z tomu na tom jest ich coraz więcej, jednocześnie urok całego pomysłu – władających mocą sióstr – znika. Pierwsze pojawiające się na kartach cyklu czarodziejki robiły wrażenie właśnie dlatego, że było ich mało i autor starał się, by otaczała je aura tajemniczości. Przy bliższym poznaniu Aes Sedai okazują się gromadą wiecznie niezadowolonych kobiet z przerostem ego, których ulubionym zajęciem jest wydawanie poleceń, ustalanie porządku dziobania i strojenie fochów. W podobny sposób kreślone są także często inne bohaterki. Na początku „Ścieżki sztyletów”, gdy wraz z Elayne wędrują trzy grupy kobiet posługujących się mocą, kłócąc się po drodze nieustannie, ma się wrażenie czytania o gromadce dzieci z przedszkola.

Zresztą, w wielu innych miejscach podobnie wyglądają interakcje pomiędzy postaciami. U Jordana mało który bohater rozmawia z drugim jak równy z równym i jest skłonny do kompromisu. Zamiast tego w większości przypadków jedna strona naciera tak długo, aż wymusi coś na drugiej. Do znaczniejszych od siebie podchodzi się z służalczością lub przymilnie, mniej ważnych przegania się po kątach. Nawet rozmowy przyjaciół często prowadzone są z obawą aby tej drugiej osoby nie rozzłościć. Jakby mało było werbalnych nacisków, na porządku dziennym jest stosowanie przemocy, której ulubionym rodzajem jest chłosta [1] oraz tłuczenie oponenta po gębie [2]. Także Rand nie odbiega od tego schematu. Szczególnie dziwi sposób, w jaki traktuje Asha’manów. Idiotycznym wydaje mi się stworzenie elitarnej jednostki bojowych magów, następnie zaś nieustanne obrażanie jej członków i traktowanie ich wrogo. Który dowódca postępuje tak ze swoim najważniejszym oddziałem wojska? Albo dla odmiany „dyplomacja” w postaci umów z Ludem Morza – zwłaszcza układu zawartego przez Elayne. Dostawszy, co chciała, dziewczyna szuka sposobu, by nie wywiązać się ze swoich obietnic i pozbyć kłopotu. I znowu dziwi, czemu przedstawiciele wyżej wspomnianej nacji, będąc notorycznie spławiani tudzież pomiatani, nie spakują manatków i nie wrócą do siebie. Wszystko to składa się na pogłębiające się poczucie niewiarygodności psychologicznej bohaterów.

Dodajmy do tego fakt, że przez karty książki przewalają się wręcz tabuny postaci. Większość z nich pojawia się jedynie na chwilę – owszem, Jordan skrupulatnie opisuje ich wygląd zewnętrzny, lecz na tym poprzestaje. W umyśle czytelnika zlewają się oni w jednolitą masę. Ponadto, ta mnogość jest złudna – tak naprawdę autor stosuje kilka powielanych wzorców, jak np. starsze kobiety, których wszyscy dookoła się boją.

Na jednym z anglojęzycznych blogów ktoś napisał, że główną zaletę „Ścieżki sztyletów” stanowi fakt, że jest ona krótsza niż tomy poprzednie. W zasadzie to jedyna różnica. „Dech zimy” również nie wnosi tutaj niczego nowego.

Także otwiera go cytat, który zapewne miał być mroczny i klimatyczny (choć jak dla mnie brzmi dosyć pretensjonalnie). Tyle że w samej książce akcja nie bardzo posuwa się w stronę wieszczonej w nim rzekomo zbliżającej się wielkimi krokami Ostatniej Bitwy. Po długim prologu ponownie następuje kilka przeplatających się wątków. Perrin, dowiedziawszy się o porwaniu żony, wścieka się i cierpi, Elayne przebywa w królewskim pałacu w Caemlyn, ubiegając się o koronę (należałoby jednak zauważyć, że przez większość czasu narzeka i sprzecza się ze swoją Strażniczką), Rand na chwilę również zagląda do stolicy Andoru, a potem wyrusza w pościg za zbiegłymi Asha’manami, w ślad za nim zaś udaje się grupka Aes Sedai. Poza tym Jordan przypomniał sobie o Macie – ten usiłuje wyjechać z Ebou Dar. Zresztą, czasownik „usiłować” doskonale opisuje działania większości bohaterów. Jakimikolwiek poważniejszymi skutkami owych starań może się, jak zwykle, poszczycić tylko Rand.

Z poruszanych w „Tchu zimy” wątków najbardziej kuriozalny wydał mi się miłosny. Oto bowiem trzy kobiety zakochane w Randzie… świetnie się ze sobą dogadują, lubią się, są przekonane, że obiekt ich westchnień kocha je po równo i wreszcie są skłonne podzielić się mężczyzną. Gwoli wyjaśnienia – wszystkie zakochały się, bo tak im przepowiedziano. Jordan nie zadał sobie trudu, by przedstawić rozwój tych uczuć, czy choćby sensowne źródło [3]. Dziewczyny uważają Randa za przystojnego, żałują go i to by było na tyle. Po prostu, zobaczyły i pokochały. A gdy już znajdą się z ukochanym sam na sam, wszelkie kwestie sporne za wyjątkiem narzekania, iż ów o siebie nie dba, idą w odstawkę. Nic tylko bohaterowi zazdrościć tego mini haremu pięknych i chętnych kobiet. Choć jeśli o kuriozalności mowa, losy Mata w pałacu Tarasin budzą chwilami jeszcze większą frustrację [4].

Przy końcu powieści robi się nieco ciekawiej, szkoda tylko, że dla odmiany wtedy wszystko opisywane jest dosyć skrótowo – przynajmniej w porównaniu z poprzednimi wydarzeniami. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego w „Kole Czasu” wydarzenia naprawdę doniosłe dla losów przedstawianego w powieściach świata częstokroć zajmują mniej miejsca niż kolejny opis narady Aes Sedai, czy obozowej krzątaniny.

Początek „Koła Czasu” miał w sobie pewną baśniowość, co pozwalało do pewnego stopnia przymknąć oko na rozmaite kwestie kłócące się ze zdrowym rozsądkiem. Im dalej jednak, tym bardziej rzucają się one w oczy. Niby Jordan pamięta, że armia wymaga aprowizacji, ale jednocześnie opisuje wyprawy wielotysięcznych grup ludzi, którzy w środku zimy nie mają nadmiernych problemów z zaopatrzeniem, nawet, jeśli zatrzymują się na dłużej w jednym miejscu. Od czasu do czasu wspomniane zostaje, że jedzenia ogólnie jest w bród… choć przecież latem i jesienią panowała susza, wywołana zesłaną przez Czarnego falą upałów, zaś rozliczne konflikty i niepokoje społeczne doprowadziły wielu ludzi do porzucenia swoich domostw. Albo inny przykład – trzy bohaterki trafiają do niewoli, gdzie najpierw każe się im cały dzień biec nago (syndrom Ziemiańskiego?) na mrozie, a autor poprzestaje na napisaniu, że było im zimno.

Zamiast sprawić, by czytelnik z każdą następną książką zagłębiał się w świecie, Jordan wywołuje zgoła odmienne wrażenie – że ów świat wymknął się spod kontroli i rozsypał. Oczekiwałabym też raczej, iż w miarę zbliżania się ostatecznej konfrontacji z Czarnym, powieści będą coraz bardziej ponure, poważne, zaś atmosfera zagrożenia zgęstnieje. Tymczasem, wraz z kolejnymi tomami dzieje się dokładnie odwrotnie – przeczucie zbliżającej się katastrofy niknie gdzieś pomiędzy opisami kolejnych spotkań, herbatek, audiencji i temu podobnych. Żałuję, że cykl rozwinął się w ten sposób.

[1] Nieustająco mnie zadziwia zwłaszcza nagminne używanie jej w charakterze kary dla dorosłych, wolnych ludzi.

[2] To ostatnie pojawia się nader często. Bicie po twarzy jest generalnie sposobem na wszystko – dziwi już to, że stosuje się je, by wyrazić złość, choć także niezadowolenie i dezaprobatę, ale zdarza się, iż policzek na dzień dobry jest… sposobem nauczenia drugiej strony dobrych manier. Poza tym – jak czytelnik ma po tym wszystkim uwierzyć, że główni bohaterowie uratują świat, skoro dają się regularnie bić swoim towarzyszkom po gębie? A co, jeśli Czarny też jest kobietą? W końcu epicentrum jego mocy jest, było nie było, Szczelina Zagłady…

[3] To zresztą dotyczy także kilku innych przedstawianych w książkach związków. Jeszcze w miarę przekonywająco wygląda relacja Nynaeve i Lana (choć generalnie autor mało o nich pisze) oraz Perrina i Faile.

[4] Stanowią one znakomity przykład tego, jak można stworzyć przyzwoicie się zapowiadającego bohatera a potem całkowicie go ośmieszyć.

PS. Niestety, tak jak i do tej pory, korekta pozostawia sobie bardzo wiele do życzenia, nierzadko zdarza się po kilka błędów na jednej stronie.