Beatrycze Nowicka Opowiadania

Triumf chaosu, Korona mieczy (recenzja, E)

Nad rozlewiskiem fabuły

Robert Jordan, wyd. Zysk i S-ka

Szósty i siódmy tom „Koła Czasu”

Beatrycze Nowicka: oba 5/10

Cykl „Koło Czasu” Roberta Jordana zapowiadał się całkiem obiecująco pomimo eksploatowania typowych dla fantasy motywów, jednak kolejne tomy – VI, VII są już niestety gorsze. Ma się nieodparte wrażenie, że autor postawił przede wszystkim na ilość.

Wedle dość powszechnej opinii dalsze tomy „Koła Czasu” są gorsze od początkowych. Niestety, muszę zgodzić się z tym w pełni. Gdy aura nowości blednie, a czytelnik coraz bardziej oswaja się z wykreowanym na potrzeby cyklu światem, trzeba nie lada wysiłku autora, by podtrzymać zainteresowanie lekturą. Jordan zamiast tego rozwleka fabułę niemiłosiernie. Już wcześniej ilość przedstawianych wydarzeń nie była imponująca, jeśli wzięło się pod uwagę objętość każdego tomu, jednak w czterech pierwszych częściach kilka wątków pojawiało się, rozwijało i dochodziło do punktu kulminacyjnego. Tym razem zaś wątki rozbiegają się na wszystkie strony, rwą, bądź wloką, a dominującym elementem powieści stają się słowne przepychanki pomiędzy bohaterami. Tych ostatnich zresztą przybywa, choć zazwyczaj niewiele to wnosi nowego, poza lawiną imion i opisów strojów. Dodatkowo, i główne postaci, i zasadniczy wątek rozmywają się w tym wszystkim.

Tom szósty, w oryginale noszący tytuł „Lord of Chaos”, zaś w polskim wydaniu podzielony na „Triumf Chaosu” i „Czarną wieżę”, rozpoczyna się dość długim prologiem – serią scen przedstawiających zamierzenia rozlicznych bohaterów. Potem jednak nie jest już tak kolorowo. W tomach I-V uwaga narratora nader często towarzyszyła wędrującym grupkom postaci. Odkrycie przez niektórych spośród nich sposobów szybkiego przemieszczania się z miejsca na miejsce sprawiło, że w wielu przypadkach formuła drogi przestała się nadawać. Ponadto, zmiany wywołane pojawieniem się i działalnością Randa zaczęły zataczać coraz większe kręgi (mam jednak wrażenie, iż polityczny rozmach okazał się zbyt dużym wyzwaniem dla autora). Dlatego też Jordan zaczął w coraz większym stopniu opierać narrację na szeregu rozbudowanych scen związanych z danym bohaterem lub miejscem. W przypadku niektórych postaci i wątków z owych fragmentów można poskładać kompletną całość, natomiast dla pozostałych autor ograniczył się do pokazania kilku wybranych momentów.

Szkoda jednak, że tego rodzaju sceny częstokroć są kilkudziesięciostronicowymi opisami rozmów, z których niewiele wynika. Rand usiłuje rządzić w zdobytych przez siebie miastach, planuje atak na Illian (sama idea pojawiła się już w tomie czwartym), rozkazuje także rozpocząć werbunek zdolnych do władania mocą mężczyzn, które to zadanie zleca niejakiemu Mazrimowi Taimowi [1]. Mat wędruje z Legionem Czerwonej Ręki w stronę wspomnianego wyżej Illian i flirtuje z kobietami. Elayne i Nynaewe zasadniczo siedzą w jednym miejscu (a konkretniej – w mieście Salidar, stanowiącym tymczasową siedzibę Aes Sedai zbuntowanych przeciwko rządom nowej zwierzchniczki Wieży – Elaidy), gdzie przez większość czasu narzekają i wdają się w konflikty. Egwene śni sobie randki z bratem Elayne – Gawynem (skąd się ta nagła miłość wzięła, nie jestem pewna, bo zdaje się wyznań sobie żadnych nie czynili wcześniej). Tak to się toczy, a z każdą kolejną stroną nasila się wrażenie obcowania ze scenariuszem telenoweli (choćby ze względu na nieustanne dywagacje bohaterek na tematy sercowe, czy rodzinne powiązania, z których niektóre postaci nie zdają sobie sprawy). Gdzieś pomiędzy to wszystko wplecione zostały migawki z poczynań Przeklętych oraz nieciekawy wątek królowej Morgase. W drugiej części akcja odrobinę przyspiesza, lecz nie na tyle, by wynagrodzić czytelnikowi godziny brnięcia przez „Triumf Chaosu”.

Jeśli już o Przeklętych mowa – niestety, postaci bohaterów negatywnych są mało wyraziste. Ot, pojawiają się to tu, to tam. Jest ich dość sporo, jednak niewiele się od siebie różnią, a zajmują się głównie marzeniami o władzy nad światem, podlizywaniem się swojemu mrocznemu władcy oraz ogłaszaniem swojej ważności innym Sprzymierzeńcom Ciemności. Jedną z nielicznych, która miała jakiś potencjał, była Lanfear – ta przynajmniej zdawała się mieć własne cele (choć oczywiście musiała być także zakochana w Randzie, jakby mało było trzech innych wzdychających do niego kobiet), ale autor tę szansę zaprzepaścił. Oprócz tego Graendal ma swoje lepsze momenty. A przecież można by sądzić, że w cyklu, którego oś stanowią zmagania z Czarnym i jego sługami, zło zostanie przedstawione malowniczo. Nic z tych rzeczy – Jordan rozpisuje się na temat dziesiątek postaci pobocznych, „głównym złym” poświęcając zaledwie odrobinę miejsca. Żeby było śmieszniej, autor najwyraźniej uznał, iż w poprzednich tomach Rand rozprawiał się z nimi zbyt szybko i w tym tempie niebawem ich zabraknie – zdecydował się zatem poddać ubitych Przeklętych recyclingowi – nagle okazuje się, że Czarny część z nich powskrzeszał i ich pokonywanie trzeba zacząć od nowa.

Zdziwienie budzi także sposób, w jaki Czarny traktuje swoje sługi – oj, zdecydowanie nie czytał on rad dla Złego Lorda odnośnie PRu oraz zarządzania zasobami ludzkimi (i nieludzkimi). Najkrócej mówiąc – pomiata swoimi zwolennikami i w ogóle nie szanuje ich życia. Już w poprzednich tomach ci wszyscy Sprzymierzeńcy Ciemności et consortes wijący się na posadzkach i powtarzający „tak, panie” budzili uśmiech politowania – im jednak więcej tego rodzaju scen, tym bardziej one drażnią. Poza tym, nasuwa się nieodparta myśl, że aby zgodzić się na służbę na takich warunkach trzeba być kompletnym idiotą… choć patrząc na nieustanne porażki sił zła, można nabrać przekonania, że istotnie pozaciągali się do nich głupcy.

Wracając zaś do tomu szóstego – owszem, kilka istotnych wydarzeń ma miejsce, ale jak na bite 1200 stron tekstu jest tego zniechęcająco mało, zaś sensowność niektórych pozostawia wiele do życzenia (jak np. nagłe objawienie się setek zdolnych do władania mocą mężczyzn, którzy uczą się zatrważająco szybko). Wszystko to wygląda tak, jakby autor za wszelką cenę chciał uniknąć posunięcia akcji do przodu, a jednocześnie pragnął maksymalnie rozdmuchać objętość. Dostajemy więc jedno wielkie odroczenie kluczowych wydarzeń.

Nie można powiedzieć, by w tomie siódmym („Czara Wiatrów”, „Korona mieczy”) było o wiele lepiej, choć przynajmniej dwa wlokące się już od dłuższego czasu wątki znajdują w nim swoje rozwiązanie. Jednym z nich jest poszukiwanie tytułowej Czary Wiatrów – artefaktu umożliwiającego wpływanie na pogodę. Wyprawą kierują Nynaeve i Elayne, którym towarzyszy Mat (poproszony przez Randa, by zadbał o bezpieczeństwo dziewczyn). Przedstawione zostają także poczynania Egwene usiłującej przekuć niedawno otrzymaną władzę z tytularnej na realną. Postać ta związana jest ze świeżo rozpoczętym wątkiem wyprawy buntowniczek w celu odbicia stolicy Aes Sedai – wszystkie znaki na ziemi i niebie świadczą, że ów pociągnie się jeszcze długo. Podobnie misja, na którą wyrusza Perrin, też dopiero się rozpoczyna. Poza tym Rand przez większość czasu rozmawia z rozmaitymi stronami (choć należałoby raczej użyć czasownika „warczy”), a także wdaje się w romans z jedną z zakochanych w nim kobiet, by wreszcie, już na sam koniec książki, zrobić coś poważniejszego. Jest też kilka rozdziałów na temat innych bohaterów, głównie sług Czarnego.

Wydarzenia związane z Randem dotyczą w znacznej mierze polityki, a raczej – dotyczyć powinny w sytuacji, gdy priorytetem tego bohatera jest zjednoczenie narodów do walki w nadchodzącej Ostatniej Bitwie. Tym niemniej, Jordan albo nie bardzo sobie z tym radzi, albo też „realistyczna” polityka nie pasowała mu do konwencji, bo wszelka dyplomacja ogranicza się zazwyczaj do przedstawienia urywków rozmów, najczęściej wyglądających w ten sposób, że któryś z głównych bohaterów mówi, czego pragnie, a druga strona zazwyczaj się zgadza. Jeśli natomiast dochodzi do wojny – czytelnik otrzymuje garść migawek. Dla odmiany rozwlekłe dywagacje i rozmowy na tematy błahe zajmują całkiem sporo miejsca.

Szczególnie widać to w wątku poszukiwań Czary, gdzie roztrząsania na temat niegodziwości mężczyzn oraz ustalanie hierarchii ważności w grupie zajmują zdecydowanie za dużo miejsca. Owszem, Jordan sporo wie na temat sposobu myślenia kobiet i dość wiernie go oddaje [2]. Nie raz i nie dwa można się pośmiać zarówno z monologów wewnętrznych bohaterek, jak np. „Oczywiście suknia szwaczki wyglądałaby lepiej (…) uszyta z zielonego jedwabiu. Lan lubił zieleń, chociaż z pewnością nie miała zamiaru dla niego wybierać barwy sukni. Błękit też przecież lubił”, czy rozmaitych serwowanych od czasu do czasu „mądrości życiowych” w rodzaju „istniały tylko dwa rodzaje sytuacji, w których kobieta przyznawała się do pomyłki: kiedy czegoś chciała i kiedy w samym środku lata spadł śnieg”, „wszystkiemu winny jest mężczyzna”. Tym niemniej, co za dużo, to niezdrowo – kreśląc sylwetki kobiet Jordan nader często przerysowuje, skutkiem czego wychodzą mu karykatury.

W „Czarze Wiatrów” główne bohaterki popadają ze skrajności w skrajność: albo cały czas są rozdrażnione, napastliwe, zaborcze i apodyktyczne, albo dla odmiany wstydzą się, gną w ukłonach, czy też tracą głowę dla obiektów swych uczuć. Zdają się przy tym zasadniczo niezdolne do rzeczowej rozmowy i zgodnego działania z mężczyznami. Dodatkowo, ich misja wygląda nieco podobnie, jak w tomach II i III – mianowicie posiadając niesprecyzowane informacje wyruszają do wskazywanego przez nie miasta, gdzie przez sporą część czasu miotają się, narzekając, plotkując, usiłując nawiązać kontakt z lokalnymi organizacjami kobiecymi [3] i wyładowując frustrację na towarzyszących im mężczyznach (ci zazwyczaj starają się pomóc, co nie jest łatwe, bo z reguły nie znają zamiarów bohaterek, albo wiedzą o nich niewiele). Od czasu do czasu trafiają przypadkiem na jakieś tropy, by wreszcie na sam koniec sprawa jakoś się wyjaśniła. Już samo to potrafi wywołać irytację, a w tomie siódmym dochodzi do tego jeszcze kwestia dziwacznego stosunku młodych czarodziejek do Mata. Tego ostatniego zresztą najbardziej żałowałam, gdyż był on jednym z moich ulubionych bohaterów, a autor zarżnął tę postać, wprowadzając idiotyczny wątek czynionych względem chłopaka „zalotów” lokalnej królowej.

„Koło Czasu” zaczynało się jako typowe heroic fantasy, lecz w dalszych tomach główna intryga (grupa śmiałków kontra rosnące w siłę Zło) została zepchnięta na dalszy plan. Jordan rozmienił się na drobne, skupiając się na przedstawianiu z detalami rozlicznych epizodów. Tyle że po przeczytaniu książek owe epizody natychmiast pogrążają się w mroku niepamięci, pozostawiając jedynie mgliste wrażenie, że „przecież coś się działo”.

[1] Początkowo lubiłam Taima – zdawał się wyłamywać ze schematu dzielącego bohaterów na tych z ambicjami gromienia zła i Sprzymierzeńców Ciemności (są jeszcze chciwi władzy, jednak oni zazwyczaj albo dołączają do Sług Ciemności, albo tracą swoje stanowiska na rzecz wyżej wspomnianych). Niestety, w dalszych tomach coraz nachalniej kreślony jest na kogoś, kto chce „zostać wezyrem w miejsce wezyra” i podejrzewam, że lada chwila okaże się sługą ciemnej strony. A szkoda. Zresztą, jest to swego rodzaju reguła u Jordana, że bohaterowie drugoplanowi nielubiani przez głównych, prędzej czy później okazują się „tymi złymi”.

[2] Być może to zasługa żony autora – w całym cyklu kilka tomów jest jej zadedykowane kwiecistymi słowy, co wskazywałoby na bliską zażyłość a taka przecież z czasem prowadzi do lepszego zrozumienia drugiej strony.

[3] Współpraca z przedstawicielami płci brzydkiej jest bowiem z niezrozumiałych dla mnie przyczyn postrzegana przez nie jako ostateczność.