Beatrycze Nowicka Opowiadania

Smok odrodzony, Wschodzący cień (recenzja, E)

Dwuznaczny mesjasz

Robert Jordan, wyd. Zysk i S-ka

Trzeci i czwarty tom „Koła Czasu”

Beatrycze Nowicka: t3 7/10 ; t4 6,5/10

Kolejne tomy „Koła Czasu”: „Smok Odrodzony” (III), „Wschodzący Cień” oraz „Ten, który przychodzi ze świtem” (IV) zachowują klimat i charakter poprzednich. Ponowna wizyta w wykreowanym przez Jordana świecie okazuje się całkiem przyjemna.

„Wyciągnie ręce, by pojmać Cień i świat zakrzyknie wtedy w bólu zbawienia. Chwała Stwórcy, chwała Światłości i chwała temu, który urodzi się na nowo. Oby Światłość zbawiła nas przed nim”. Otwierający tom czwarty cytat dobrze oddaje istotę Smoka Odrodzonego. Choć ma on być tym, który pokona Czarnego w ostatecznej bitwie, jest też mężczyzną potrafiącym posługiwać się Jedyną Mocą. Ta niemalże boska siła zdolna kształtować i tworzyć świat istnieje w dwóch rozłącznych aspektach: męskim i żeńskim. Męska część Prawdziwego Źródła została jednak skażona, w związku z czym każdy, kto z niej czerpie, prędzej czy później popada w obłęd lub staje się epicentrum wybuchów dzikiej magii. Dlatego też tylko kobiety mogą władać mocą [1], zaś obdarzonych zdolnościami mężczyzn ściga się zaciekle we wszystkich krainach. Jakby tego było mało, proroctwa głoszą, że nadejście wybrańca (różnie nazywanego przez rozmaite ludy) przyniesie wojny, chaos, zniszczenia i zmiany.

Nietrudno więc zgadnąć, że nikt nie oczekuje nadejścia Smoka z utęsknieniem. Dzień, w którym Rand dowiedział się o tym, że potrafi korzystać z Mocy, był dniem przekreślającym jego dotychczasowe plany i marzenia (włącznie z tym o powrocie do domu). Poznawszy prawdę, przyjaciele z dzieciństwa zaczęli się go bać i w miarę możności unikać. Stał się dla nich zagrożeniem, obcym, potencjalnym wrogiem, choć oczywiście starali się tego nie okazywać. Dla Aes Sedai stanowił narzędzie, dla większości sług ciemności – cel zamachów. Jakby tego było mało, czekała go nieustanna wewnętrzna walka z wpływami mącącej Moc skazy. Taka wizja Wybrańca wydaje mi się pomysłem własnym Jordana i w moich oczach zasługuje na uznanie [2].

W „Smoku Odrodzonym” prawdę o chłopaku zna już bardzo wielu ludzi, przez co musi się on ukrywać. Moirane Sedai ma swoje sekretne plany, a słudzy ciemności nieustannie czyhają na życie Randa, któremu w dodatku Moc zaczyna wymykać się spod kontroli. Proroctwa wspominają, że jedynie prawdziwy Smok może dobyć miecza zwanego Callandorem. Zdesperowany chłopak decyduje się rzucić swoje życie na szalę. Potajemnie opuszcza towarzyszy i wyrusza do miejsca przechowywania artefaktu, rozumując, iż jeśli dane mu będzie tam dotrzeć i zdobyć miecz, będzie to ostatecznym potwierdzeniem jego przeznaczenia. Nietrudno zgadnąć, że Moiraine podąży w ślad za Randem. Tymczasem Mat oraz młode adeptki – Nynaeve, Egwene i Elayne przebywają w Białej Wieży, gdzie zostają wplątani w intrygi Aes Sedai.

Można by sądzić, że głównym tematem powieści będzie samotna podróż Randa i jego przemiana – z zaszczutego młodzieńca w zdeterminowanego mężczyznę. Jordan chyba jednak nie miał za bardzo pomysłu jak to przedstawić, bo uraczył czytelnika jedynie krótkimi przebłyskami z tej wędrówki. Szkoda, bo przepadła okazja pogłębienia głównej postaci, poza tym powstało irytujące wrażenie luki – na początku trzeciego tomu Rand znika, by na koniec pojawić się już jako inny człowiek. Choć miało to tę dobrą stronę, że więcej miejsca poświęcono Matowi i Perrinowi. Perrin, obdarzony wilczymi mocami, które traktuje z nieufnością mimo tego, że nieraz ocaliły mu życie i zmagający się z poczuciem winy za przelewaną przez siebie krew, wzbudził moją sympatię. Tak samo Mat – hazardzista cieszący się nienaturalnym szczęściem, lekkoduch z odzywającym się od czasu do czasu poczuciem obowiązku. Jeśli chodzi o młode czarodziejki – te miały podobny udział w całości, jak w „Wielkim polowaniu” i jak poprzednio budziły we mnie sympatię przemieszaną z irytacją spowodowaną ich zazwyczaj nierozważnym postępowaniem.

Tom czwarty, w polskim wydaniu podzielony na dwie części, rozpoczyna się już klasycznie. Większość głównych bohaterów przebywa w jednym miejscu (tym razem jest to Łza), ciesząc się względnym spokojem, który niebawem zostaje zakłócony. Rand, zdobywszy władzę w mieście, próbuje ją utrzymać (inna sprawa, że cokolwiek dziwaczne wydaje się to, iż lokalni arystokraci tak niemrawo sprzeciwiają się jego rządom), a Moiraine namawia go do podjęcia zdecydowanych działań. Młode czarodziejki zajmują się mężczyznami w teorii i praktyce, Mat baluje, a Perrin usiłuje radzić sobie z poznaną po drodze do miasta dziewczyną o imieniu Faile, którą wprawdzie pokochał, lecz czytelnik nie jest do końca pewien, czy aby chłopak postąpił słusznie, zważywszy na charakter owej damy (nazwanie go trudnym byłoby daleko idącym eufemizmem). Tymczasem do Łzy docierają niepokojące plotki z rodzinnych stron bohaterów, a nad Tar Valon gromadzą się czarne chmury. Kolejny zamach na Randa jest aż nazbyt wyraźnym sygnałem, że należy zacząć działać. Bohaterowie wyruszają zatem w różne strony świata.

Jeśli chodzi o wątki poszczególnych protagonistów, chyba najbardziej zainteresował mnie ten związany z Matem. Jordan zdecydował się wpleść w tę postać elementy nordyckiej mitologii, lecz – wbrew pierwszym skojarzeniom – wybrał nawiązania do Odyna. Wydaje się to dziwne, zważywszy na archetyp, na jakim oparty został Mat – jednak chyba dlatego intryguje i zapada w pamięć. Pozostaje czytać dalej z nadzieją, że zostanie to odpowiednio rozwinięte [3]. Perrin sporo traci w miarę brutalnego zapędzania go pod pantofel przez Faile, a rozwiązanie wątku zagrożenia w Dwóch Rzekach zostało niestety nakreślone dość sztucznie – choć generalnie wiele z wydarzeń w cyklu wymaga odwieszania zdrowego rozsądku na kołek, tak w tym przypadku punkt kulminacyjny budzi już tylko śmiech pusty zamiast przejęcia. Jeśli chodzi o Randa, jego część raczej nie zaskakuje, podobnie wątek poszukiwań prowadzonych przez adeptki.

Tym, co spodobało mi się szczególnie, był portret Aielów – zwłaszcza obraz ich osady w rozpadlinie zrobił na mnie wrażenie. Zresztą, Robert Jordan przykładał się do każdej tworzonej przez niego nacji. Gdziekolwiek trafiają bohaterowie, można być pewnym, że tamtejsza kultura będzie miała swoją architekturę, wzornictwo oraz modę. Do tego dochodzą jeszcze zwyczaje (czasami opisywane dość szczegółowo, jak to ma miejsce w przypadku Aielów właśnie), piosenki i opowieści. Dzięki temu każde większe miasto jest inne od poprzednio opisanych, a każdy naród ma swoją specyfikę (z ciekawszych nacji poza Aielami warto wymienić też pojawiających się już w tomie drugim Seanchan). Dodać należy także, iż autor nie zadowala się bezpośrednim kopiowaniem znanych kultur, jak to ma w zwyczaju wielu pisarzy fantasy.

Czytając można odnieść wrażenie, że autor dysponował wręcz niewyczerpaną wyobraźnią, pozwalającą mu stwarzać coraz to nowe miejsca, w rodzaju zrujnowanego miasta Rhuidean, czy powoływać do życia kolejnych bohaterów. Musiał jednak posiadać równie wielką skrupulatność i dyscyplinę, by ująć swoją wizję w karby fabuły.

W dedykacji umieszczonej na początku „Smoka Odrodzonego” Jordan napisał: „trzeba zawsze dążyć za marzeniem i żyć w zgodzie z nim, kiedy już się je pochwyci”. Sądzę, że wielu autorów piszących fantastykę jest owładniętych pasją tworzenia nowych światów. Części z nich udaje się zawrzeć tę pasję w tworzonych przez nich tekstach. Robert Jordan był jednym z takich pisarzy.

[1] Choć i tak w niektórych krainach spotykają się z wrogością, gdyż Aes Sedai obarcza się odpowiedzialnością za zniszczenia dokonane w zamierzchłej przeszłości za pomocą magii.

[2] Osoba, której pokazałam najpierw ten tekst dopatrzyła się wprawdzie podobieństw do Froda. Można to ująć w ten sposób – jeśli już szukać analogii to Rand jest zarówno hobbitem, jak i pierścieniem.

[3] Pewna przepowiednia pozwala się domyślać, że przynajmniej jedno nawiązanie jeszcze się pojawi.

PS. Podobnie, jak dwa poprzednie „Smok Odrodzony” był początkowo wydany w dwóch częściach: „Smok Odrodzony” i „Kamień Łzy”, zaś wznowienie wyszło w jednej. Tomu czwartego w drugim wydaniu nie scalono, za to zrobiono to, wydając cały cykl po raz kolejny. Z uwag innych – zdaję sobie sprawę, że to ogromna ilość tekstu, jednak liczba literówek, czy zdań wyglądających, jakby tłumaczka zmieniła zamysł w połowie, lecz nie dopasowała początku do nowej wersji, jest znaczna. Miejscami bywa to nader zniechęcające, zważywszy, że mamy do czynienia ze wznowieniami. Kolejną kwestią są okładki – te jak do tej pory wykorzystują ilustracje z anglojęzycznych wydań, które niestety są boleśnie kiczowate, a często po prostu brzydkie, zwłaszcza, jeśli chodzi o przedstawiane postaci.