Beatrycze Nowicka Opowiadania

Księga jesiennych demonów, Wypychacz zwierząt, Popiół i kurz (minirecenzje, E)

Jarosław Grzędowicz w rozmaitych odsłonach

Jarosław Grzędowicz, wyd. Fabryka Słów

Beatrycze Nowicka: Kjd 8/10 ; Wz 6/10 ; Pik 5,5/10

Lęki nasze powszednie

Dopiero teraz miałam okazję przeczytać kilkukrotnie wznawiany zbiór opowiadań Grzędowicza – za to czas okazał się jak najbardziej adekwatny, gdyż akcja wszystkich utworów toczy się późną jesienią. A że pisarz bardzo starannie budował nastrój, czuć tę porę roku w opisach i tematyce. „Księga…” mieści w sobie historie o ludziach skrzywdzonych przez los, samotnych, borykających się z życiem. Ponura, listopadowa aura wyziera z każdej strony. Okładkowa notka nie kłamie, są to opowiadania grozy, ale – przynajmniej w moim odczuciu – element fantastyczny umniejsza nieco ich emocjonalne oddziaływanie, gdyż nadnaturalne istoty odpowiadają przynajmniej za część spadających na bohaterów nieszczęść.

Tymczasem tym, co najbardziej porusza w tekstach Grzędowicza, są lęki nasze powszednie – przed biedą, utratą pracy, rakiem, odejściem najbliższej osoby, starością. Obserwacje obyczajowe są wyjątkowo trafne, a portrety psychologiczne bohaterów płci obojga, różniących się zawodami oraz wiekiem, wypadają wiarygodnie. A że nasze cierpienia i obawy nie są wcale tak oryginalne, jak się nam zazwyczaj wydaje, nietrudno znaleźć w opowiadaniach z „Księgi…” fragmenty szczególnie przemawiające do wrażliwości czytelnika.

Na pochwałę zasługuje też styl Grzędowicza – bardzo dobry, nie rozbuchany, a przecież odkrywczy i sugestywny, ujmujący istotę rzeczy. Tradycyjnie pozwalam sobie zacytować kilka drobniejszych przykładów trafnych opisów, obserwacji, porównań: „budzik wyrwał ją do jawy jak cios w twarz”, „kolacja przypominała pogrzeb wieprzowiny”, „zbocze oprawione po bokach w ściany sosen”, marzenia o szczęśliwej rodzinie „gęsto pocerowane białymi, słonecznymi obrazkami z reklam proszków”, czy dłuższe: „starość jest jak niedzielne popołudnie. Ani środek dnia, ani wieczór. Obiad już zjedzony, czasu zostało tak niewiele, że nie ma sensu niczego zaczynać, nie ma na co czekać. Spać za wcześnie, a za późno na cokolwiek innego. Nuda, upływ czasu i nadchodzący poniedziałek.” Zdecydowanie warto przeczytać, jeśli wcześniej nie było ku temu okazji (i o ile nie jest się samemu w jakiejś wyjątkowo trudnej sytuacji, chyba że należy się do tych osób, którym czytanie o ciężkim losie innych przynosi swego rodzaju ulgę).

Raz lepiej, raz gorzej

Grzędowicz pisze solidnie i zazwyczaj poniżej pewnego poziomu nie schodzi. Niemniej, w porównaniu z „Księgą jesiennych demonów”, „Wypychacz zwierząt” wypada gorzej. Styl, jakim napisano utwory zebrane w „Wypychaczu…” jest prostszy. Zamiast intrygować klimatem i poruszać przedstawianymi ludzkimi losami, w tym zbiorze na plan pierwszy wysuwają się poglądy autora, powtarzane za często, przez co zaczynają nudzić. Zwłaszcza, że zazwyczaj są one wykładane wprost, ustami niezadowolonych bohaterów.

Spośród trzynastu opowiadań, siedem to krótkie utwory, które Grzędowiczowi wyszły różnie. „Weneckie zapusty” zwracają uwagę klimatem, „Wypychacz zwierząt” – pomysłem. Ale są tutaj też teksty oczywiste, oparte na stereotypach i o przewidywalnej puencie. Niektóre sprawiają wrażenie przegadanych. Spośród dłuższych utworów większość to SF, choć czuć, że nie są one wytworem umysłu ścisłego – jak choćby w poruszającym temat podróży w czasie „Zegarmistrzu i łowcy motyli” (aczkolwiek sam pomysł na „nadpisanie świata” wart jest pochwały). Najbardziej spodobał mi się nagrodzony Sfinksem „Buran wieje z tamtej strony” – choć oparty na dość ogranym pomyśle (światy równoległe), zwraca uwagę „ludzką perspektywą” i ciekawą wizją alternatywnej Rosji. Za niekonieczną uważam jedynie scenę ze snu bohatera, z krwawym deszczem. Tego rodzaju przesada w doborze środków szkodzi także „Pocałunkowi Loisetty” – powściągliwość opisów i mniej epatowania makabrą mogłyby zwiększyć siłę wyrazu. Wystarczy sobie przypomnieć kata Severiana z cyklu Gene’a Wolfe’a i jego spokojną opowieść o tym, jak to starał się urządzić ładną egzekucję. „Farewell blues” skojarzył mi się z opartym na tym samym pomyśle „Przyjęciem pożegnalnym” Erica Browna z „Kroków w nieznane 2009”. O ile jednak Brown pozostawił czytelnikowi rozsądzenie, czy obcy byli dobroczyńcami, czy też wrogami ludzkości, tak Grzędowicz stawia kropkę nad i – co paradoksalnie osłabia oddziaływanie tekstu. Czytając „Weekend w Spestreku” wspominałam „W leju po bombie”. „Weekendowi…” jednak wiele brakuje do opowiadania Sapkowskiego – przede wszystkim jest on bardziej rozwlekły, nie ma tu tej celnej zjadliwości, zgrabnej syntezy. Nagrodzona Zajdlem „Wilcza zamieć” zwraca uwagę pomysłem, by uczynić bohaterami załogę łodzi podwodnej, choć uważam, że postaci z nordyckich mitów mogły zostać przedstawione ciekawiej. Zastanowiły mnie dwie kwestie pojawiające się w wypowiedziach: „Dziesięć okrętów. Jeszcze dwa i tuzin (…) Powinniśmy im dorzucić coś w promocji”, „Spodziewał się pan (…) pelargonii w luku torpedowym i gipsowego krasnala na pomoście?” Niezbyt pasują mi one do czasów drugiej wojny światowej (choć czasem można się zdziwić odnośnie przeszłych realiów, więc nie przesądzam) i wybijają z klimatu. Powyższe utyskiwania nie zmieniają jednak tego, że ogólnie zbiorek czyta się całkiem przyjemnie.

Charon na harleyu

Jarosław Grzędowicz pisze dobrze, potoczyście, z wyczuciem tempa i nastroju. Dzięki temu lektura „Popiołu i kurzu” okazała się całkiem przyjemna. Pomysł na świat Pomiędzy przypadł mi do gustu, choć przypomina mi on nieco Umbrę/Cień ze Świata Mroku. W każdym razie, potencjał wizji jest, aż chciałoby się więcej. No właśnie. „Popiół i kurz” sprawia bardziej wrażenie otwarcia cyklu, niż osobnej powieści. Czytelnik poznaje świat, bohatera, zawiązują się wątki, pojawiają rozliczne zagadki. Problem z tym, że nie ma się wrażenia przemyślanej struktury całości. Powieść zaczyna się jak kryminał, jednak potem Grzędowicz funduje czytelnikowi walki i ucieczki, pokaz rozmaitych pomysłów związanych ze światem Pomiędzy, by na koniec rozwiązać akcję dość pośpiesznie, udzielając tylko części wyjaśnień. Wszystko to pozostawia odbiorcę z uczuciem niedosytu.

A ponieważ w pamięci mam Grzędowiczowską satyrę na feminizm i polityczną poprawność, pozwolę sobie więc niejako w kontrze zażartować, że główny bohater jest wręcz zbyt samczy – pije, pali, jak ładną kobietę spotka, to niemal od razu komentuje jej tyłek, nie ma też nic przeciwko przygodnemu seksowi. A także jeździ na motorze, strzela. Wypisz, wymaluj, przeciętny pracownik naukowy polskiej wyższej uczelni. W powieści będzie miał okazję, powalczyć, pochędożyć tudzież bohaterstwem się wykazać… Ale ta niespodziewana odsiecz w postaci urodziwej i biuściastej nagiej kobiety… Serio? Myślałam, że tylko Ziemiański miał manierę wciskania golizny wszędzie, gdzie się da, niekoniecznie do scen erotycznych. Ale wracając już do poważniejszego tonu, „Popiół i kurz”, to całkiem niezła rozrywkowa fantastyka i chętnie poczytałabym o dalszych losach mężczyzny zwanego Charonem.