Beatrycze Nowicka Opowiadania

Rycerze mrocznej chwały (recenzja, E)

Dziewięciu przeciw Czerwieni

David Gemmell, wyd. Zysk i S-ka

Beatrycze Nowicka: 7/10

Pojawiający się w prologu osierocony chłopiec, w którym objawia się magiczny talent, każe nie spodziewać się po „Rycerzach mrocznej chwały” oryginalnych rozwiązań fabularnych. W powieści Gemmella znajdziemy królestwo, gdzie nastały rządy terroru, odkąd opuścili je strzegący prawa i porządku rycerze, a także ludzi usiłujących powstrzymać rosnące w siłę zło i przywrócić równowagę.

Pod tym względem angielski pisarz realizuje klasyczne już wątki, choć – co trzeba mu oddać – w „Rycerzach…” nie pojawia się Zły Lord z krańca mapy, którego czyny motywowane są chęcią niszczenia wszystkiego, co żyje. Za morderstwa i czystki rasowe odpowiedzialna jest grupa ludzi o bardzo pragmatycznym podejściu. I choć Gemmell wyraźnie oddziela ciemną i jasną stronę, to granice pomiędzy nimi biegną wewnątrz każdego z bohaterów. Autor zresztą włożył w usta jednej z postaci słowa, że „większość zła pochodzi z ludzkich serc”. Zapamiętałam ciekawą rozmowę – na pytanie pewnej kobiety, dlaczego ludzie zachowują się okrutnie, jej towarzysz opowiada o tym, jak strzelił w plecy uciekającego niewolnika, dodając, że nie umie tego wyjaśnić, ani usprawiedliwić. Na szczęście istnieje także druga strona medalu – ludzie bywają zdolni do aktów szlachetności i bohaterstwa. I (przynajmniej tak jest w powieści Gemmella) również zazwyczaj nie ma prostego wyjaśnienia, dlaczego tak się zachowali – decyduje chwila, impuls, ulotne i niemierzalne poczucie przyzwoitości.

Zdecydowana większość bohaterów to ludzie niepozbawieni wad. Pomiędzy tymi, którzy sprzeciwią się królowi i jego czerwonym rycerzom, znajdzie się były niewolnik, obecnie rabuś, gwałciciel i herszt bandy zbójców oraz (również były) arystokrata, cieszący się wśród poddanych zasłużoną opinią złego pana. Wszyscy oni jednak ostatecznie okażą się skłonni do poświęceń dla Sprawy – pod tym względem powieść Gemmella w pełni zasłużyła na miano heroicznej. Szkoda jedynie, że i tu znajdziemy tak uporczywie stosowane w książkach i filmach z kręgu kultury europejskiej rozwiązania „na Boromira” – jeśli ktoś ma za dużo na sumieniu, może odkupić swe winy jedynie oddając życie (choć muszę też napisać, że śmierć nie oszczędza także jednej z bardziej porządnych postaci).

Za zaletę uważam konstrukcję powieści – autor powołał do życia kilkunastu ważniejszych bohaterów, których wątki biegną oddzielnie. Protagoniści wędrują, spotykają się i rozdzielają, a uwaga narratora przeskakuje pomiędzy nimi, dzięki czemu czytelnik nie obcuje z linearną fabułą, w której dzielna drużyna wytrwale odhacza kolejne punkty swojej Wyprawy. Fragmenty poświęcone poszczególnym osobom są dość krótkie, nie nużą, ani nie sprawiają, że ze zniecierpliwieniem brnie się przez mniej interesujące sceny, by dowiedzieć się, co dalej się wydarzy w ciekawszym wątku.

Przyjemnym smaczkiem okazała się magia oparta na kolorach, zwróciłam też uwagę na postać ciemnowłosego fiołkowookiego barda. Żal mi natomiast, że tuż po punkcie kulminacyjnym powieść zostaje zakończona tylko zajmującym niecałą stronę epilogiem, podczas gdy chętnie poczytałabym z rozdział o tym, jak kraina się odradza, a ci, co przeżyli, układają sobie życie. Spodobała mi się rozmowa jednego z bohaterów ze starym magiem. „Czy nie zauważyłeś, że im bardziej kochamy, tym większy czeka nas smutek? – mówi starzec – „Jeśli mężczyzna przez czterdzieści lat kocha kobietę (…) to jak wielki będzie jego ból, kiedy ona umrze (…). Mając możliwość wyboru i rozpoczęcia życia od nowa, czyż nie byłoby rozsądniej uniknąć pierwszego spotkania i spędzić życie bez miłości?” Rozmówca odpowiada mu pytaniem na pytanie: „Czy zimą człowiek żałuje, że przeżył lato? (…) Czy zdecydowałby się spędzić całe życie w jesieni?”

Tak jak pisałam – powieść Gemmella nie jest oryginalna (do tego, jak dowiedziałam się z Internetu, pisarz był krytykowany za opieranie swoich utworów na tym samym schemacie fabularnym, pod który podpadają także „Rycerze…”), można łatwo odgadnąć najważniejsze zwroty fabuły, a niektóre rozwiązania (magiczne zbroje „wzywające” bohaterów, czy męczeństwo „na świętego Sebastiana”) zasługują na miano kiczowatych. A jednak pisarzowi udało się stworzyć klimat i tchnąć w swoje dzieło emocje.

W moim przypadku lekturze towarzyszyła nostalgia, w pewien sposób „Rycerze…” wpasowują się w mój na wpółuświadomiony wzorzec powieści fantasy. Dodam też, że postaci, które wcale nie uważają się za bohaterów, a jednak w kluczowych momentach postępują słusznie, kojarzyły mi się z cyklem wiedźmińskim [1]. Jednak nie tylko o to chodzi – najważniejsze jest to, że sceny bohaterskich poświęceń naprawdę mnie poruszały.

[1] Spośród wszystkich, przeczytanych do tej pory pozycji kanonu, to właśnie „Rycerze mrocznej chwały” wydali mi się najbliżsi książkom o Geralcie z Rivii, choć trudno mi to wyjaśnić, bo u Gemmella nie ma nawiązań czy humoru, a gdyby stworzyć skalę odzwierciedlającą poziom cynizmu i heroizmu, to historia Białego Wilka ulokowałaby się zdecydowanie bliżej krańca „cynicznego”, zaś losy rycerzy odwrotnie.