Beatrycze Nowicka Opowiadania

Miecz dla króla, Wiedźma z lasu (recenzja, E)

Jakim cudem to miałaby być klasyka?

T. H. White, wyd. Solaris

Pierwsze dwa tomy cyklu „Był sobie raz na zawsze król”

Beatrycze Nowicka: t1 5,5/10 ; t2 2/10

O „Był sobie raz na zawsze król” Andrzej Sapkowski napisał, że to „porywający, epicki retelling legendy arturiańskiej (…) klasyka absolutna”. Ani trochę nie rozumiem, czym cykl T. H. White’a zasłużył sobie na taką opinię.

Młody król Artur i zwierzątka

Epicki to tu jest co najwyżej przeskok w konwencjach, bo zamiast rycerskiego eposu otrzymujemy… humorystyczną książkę dla młodszego czytelnika, gdzie główny bohater, dorastający chłopiec, przeżywa przygody w większości polegające na tym, że zostaje zamieniany w różne zwierzęta.

Z dużym prawdopodobieństwem (zważywszy na datę premiery, to jest 1938) White był autorem, który wymyślił ten rodzaj fantastyki humorystycznej – toczącej się w mocno umownym świecie, gdzie pojawiają się postaci, przedmioty, czy obiekty z różnych epok, i opartej na wyśmiewaniu motywów wtedy jeszcze nie typowych dla fantasy, tylko zaczerpniętych z legend arturiańskich. W „Mieczu dla króla” pojawia się zatem Merlin jako zdziwaczały, roztrzepany staruszek w długiej szacie i szpiczastym kapeluszu, urzędujący w zagraconej pracowni, a także kilku rycerzy ze szczególnym uwzględnieniem ciapowatego Króla Pellinore’a (który mnie raczej irytował niż śmieszył).

Styl autora jest lekki, dzięki czemu powieść czyta się gładko: „Teraz pluł sobie w brodę, że łacinę zna po łebkach a i to jedynie w czasie teraźniejszym. Zatrzymał się bowiem na wysokości jednej trzeciej lewej strony w połowie podręcznika. Była to, jak mniemał, strona dziewięćdziesiąta siódma”, „Natychmiast rozległy się głośne surmy muszli, konch, i tak dalej, po czym, na dobrze nadętej chmurze tuż ponad blankami ukazał się krzepki dżentelmen o jowialnym obliczu. Na brzuchu miał wytatuowaną kotwicę, a na piersi niebrzydką syrenkę z podpisem «Mabel»”. Tyle że w zalewie powstałych później książek napisanych w podobnej stylistyce, powieść White’a w żaden sposób się nie wyróżnia. Owszem, uśmiechałam się pod nosem podczas lektury, ze dwa razy nawet zaśmiałam, co nie zmienia faktu, że podobne motywy zostały już do cna zgrane, przez co powieść nierzadko najzwyczajniej w świecie nużyła.

Do tego „Miecz dla króla” stanowi bardziej zlepek luźnych scen, przygód młodych bohaterów w sielankowej krainie, gdzie, jak sam autor napisał, latem było pięknie i ciepło (deszcz padał niemal wyłącznie nocami), zaś zimą okolicę otulał puszysty śnieg. Jak już wspomniałam, Merlin zmienia Artura w zwierzęta – okonia, drzemlika, gęś, borsuka, mrówkę. Po części stanowi to pretekst do snucia rozważań na temat władzy i organizacji społeczeństwa, tyle że autor nie stawia tu żadnych odkrywczych tez – naprawdę dobre wrażenie zrobiła na mnie jedynie wizyta u komunistycznych mrówek. Ponadto sądzę, że White chciał także wzbudzić w odbiorcy zainteresowanie przyrodą – tyle że ciekawe obserwacje (choćby na temat tego jak ptaki lądują) sąsiadują tutaj z ludowymi przesądami i typowo baśniowymi motywami w sposób, który może sprawić, że w pamięci potencjalnego młodego czytelnika zakorzenią się błędne informacje. Poza rozmowami i wspólnym śpiewaniem piosenek ze zwierzątkami Artur uczestniczy także w polowaniu oraz spotyka Robin Wooda (irytującego się, gdy ktoś nazywa go Hoodem) i wyrusza z nim na misję, polegającą na wydostaniu jeńców ze stworzonej z jedzenia chatki czarownicy. Na koniec zaś chłopiec przypadkiem wyciąga miecz z kamienia i zostaje królem.

Pytanie, które ciągle kołacze mi się w głowie brzmi – ale czemu właściwie przyszły król Artur a nie jakiś inny dzieciak? Po co została napisana ta powieść (zwykle tego rodzaju pytanie uważam za głupie, jednak w tym konkretnym przypadku tak to odbieram)? Do kogo tak naprawdę był skierowany „Miecz dla króla” – bo są tam przecież fragmenty, jakie rozbawić mogą jedynie dorosłego, zaś dziecku wydadzą się raczej niezrozumiałe i nużące [1]?

Dobry Celt to martwy Celt

Po lekturze „Miecza dla króla” wydawało mi się, że wiem, czego się spodziewać po „Wiedźmie z lasu”.

Mój błąd uświadomił mi już rozdział pierwszy, a konkretnie scena gotowania żywcem kota przez przyszłą matkę Mordreda. Historia patologicznej rodziny przewija się przez część drugą, zaś swój punkt kulminacyjny osiąga, gdy czwórka dzieci Morgause wybiera się zapolować na jednorożca. Opis mordowania mitycznego zwierza, urzynania mu łba i nieudanych prób patroszenia lekko mnie zemdlił, a już absolutnie nie podsuwałabym go żadnemu dzieciakowi. Same w sobie – obiektywnie pisząc – te sceny mają moc oddziaływania (choć nie są to rzeczy, o jakich lubię czytać). Tyle że przeplecione zostają wątkami z nimi nie związanymi.

Między innymi sporo miejsca zostało poświęcone wyprawie Króla Pellinore’a i sir Grummore’a, obfitującej w sceny kojarzące się z filmami spod szyldu Monty Pythona. Od razu uprzedzam, że ten rodzaj humoru do mnie generalnie nie trafia.

A gdzie w tym wszystkim król Artur? Cóż, jeśli już się pojawia (rzadziej, niż można by przypuszczać), to przeważnie prowadzi z Merlinem długie rozmowy na temat wojny, polityki i moralności. Nagle okazuje się, że kraj młodego władcy jest skorumpowany, pogrążony w chaosie i otoczony przez wrogów. Nie brakuje odniesień do współczesności autora („żył taki człowiek – pewien Austriak, który wymyślił dla ludzi nową drogę życia i (…) wtrącił cywilizację w otchłań rozpaczy i chaosu”).

Tym jednak, co uderzyło mnie najbardziej, był obraz ludności celtyckiej. Już pod koniec tomu pierwszego zwróciłam uwagę na niepozorną wydawać by się mogło wzmiankę o tym, że „społeczeństwo Anglii” uznało Artura „z wyjątkiem kilku Galów, których później uciszono.” W tomie drugim wyraźnie zostaje pokazany podział – Artur jest królem Anglików, natomiast Celtowie pragną się na nim mścić i zwracają przeciwko niemu. Tu warto zauważyć, że Robin banita był Sasem buntującym się przeciwko Normanom i to jakoś autora nie raziło, ba, w części pierwszej uczynił z niego wesołego kompana głównych bohaterów.

Merlin tłumaczy Arturowi, że „kłopot Anglii to szansa dla Irlandii. Buntownicy mają teraz okazję wyrównać rodowe porachunki, upuścić dla rozrywki nieco krwi i wzbogacić się na łupach. Ich samych to warcholstwo nie kosztuje nic (…). A popatrz na swój kraj; na popalone stodoły, na sterczące z sadzawek nogi trupów.” Czarodziej zresztą sporo prawi o „odwiecznej nienawiści między Celtami a Germanami”. Kiedy Artur zastanawia się: „jeżeli mój ród zagarnął ziemie należące do Celtów, to uważam, że (…) mają wszelkie powody, aby ze mną walczyć”, w odpowiedzi słyszy: „gdybyśmy zaczęli tym sposobem żyć wstecz, przekonalibyśmy się, że łańcuch krzywd nie ma końca. Pradawni też przecież byli agresorami wobec mieszkającego tu wcześniej plemienia (…). A rzecz w tym, że podbój saski powiódł się, tak samo jak podbój Sasów przez Normanów (…) po upływie wielu lat trzeba umieć zaakceptować status quo. Chciałbym ponadto zauważyć, że podbój normański był procesem jednoczenia, podczas gdy obecny bunt Konfederacji Celtyckiej jest procesem podziału. Konfederaci pragną rozbić organizm, który możemy dziś nazwać Zjednoczonym Królestwem.” Innym razem Artur rozważa: „gdyby na przykład jedna strona głodziła drugą, czyli stosowała do jej zniszczenia środki pokojowe, ekonomiczne, a nie militarne, wówczas ta druga strona miałaby chyba powód, aby stanąć do walki o swoje prawa” na co odpowiedź brzmi, że nic nie usprawiedliwia wojny, niezależnie od tego, jakich niegodziwości dopuściłby się jeden naród wobec drugiego.

By nie poprzestawać tylko na rozmowach o polityce – Celtowie w „Wiedźmie z lasu” są przedstawiani jako lud ciemny, zdegenerowany, ułomny i fanatyczny. Oto przykład: „Celtowie z rozdziawionymi gębami otaczali Germanów. (…) Starsze kobiety jęły odmawiać różaniec (….) mężczyźni zaś (…) wymieniali po celtycku uwagi w rodzaju «Jak se myślcie, wyłazi to-to czasem z tej blaszanej puszki?» (…) Dzięki takim pytaniom w umysły wszystkich obecnych (…) zakradła się wroga nieufność – naczelny rys celtyckiej mentalności (…). Krąg gapiów zacieśniał się, gęby rozwierały się coraz szerzej, zgarbione postacie przybrały kształty worków i strachów na wróble, małe oczka popatrywały koso ze straszną podejrzliwością, a wszystkie twarze oblekły się w wyraz bydlęcej głupoty i wyraźniejszej niż zwykle pustki myślowej.”

Czy też zdania w rodzaju „nawet jej chytry celtycki umysł pojął…” – mogłabym jeszcze długo cytować. Autor mógł tak napisać. Ja natomiast mogę napisać, że z każdą kolejną stroną mój niesmak się pogłębiał. Nie wiem, jak dalej potoczy się akcja, ale jakoś nie sądzę, by wyżej zaprezentowane poglądy nagle uległy zmianie. I dodam wprost, że mnie one mierżą. Nie wspominając o tym, że tom drugi jest nieskładną sieczką, służącą raczej przedstawianiu wyżej przedstawionego światopoglądu, niż prowadzeniu wątku Artura.

Na koniec muszę jeszcze zaznaczyć, że źródła internetowe podają, że White dość znacznie poprzerabiał oba tomy („Wiedźma z lasu” została przemianowana na „Królową powietrza i ciemności”, a część pierwsza miała stać się bardziej mroczna). Nie wiem, jakie wersje zostały wydrukowane w innych wydaniach cyklu.

[1]  Zgodzę się, że wiele znakomitych książek dla dzieci zostało tak napisane, by i dzieci, i dorośli mogli w nich znaleźć coś dla siebie. W „Mieczu dla króla” te dwa aspekty w moim odczuciu nie stapiają się w elegancką całość.

W Polsce wydano wszystkie pięć tomów. Jak nietrudno zgadnąć, nie miałam najmniejszej ochoty na kontynuowanie lektury cyklu.