Beatrycze Nowicka Opowiadania

Amerykańscy bogowie (recenzja, E)

Sztuczka z monetami

Neil Gaiman, wyd. MAG

Beatrycze Nowicka: 7/10

W „Amerykańskich bogach” Neil Gaiman serwuje czytelnikowi interesującą mitologiczno-popkulturową układankę. Mimo wszystko sądzę, że jest to powieść przereklamowana.

Zacznę od tego, że nie rozumiem fenomenu popularności Neila Gaimana. Angielski pisarz niejednokrotnie wymieniany bywa jako jeden z najlepszych piszących obecnie autorów fantastyki; sukcesy odnosił także jako autor scenariuszy filmowych i komiksowych. Tymczasem mam wrażenie, że spora część jego popularności wynika bardziej z aktywności na różnych polach twórczości artystycznej oraz obecności w mediach, niż z bycia literackim geniuszem. Nie ukrywam, że styl Gaimana po prostu do mnie nie przemawia, wydaje się zanadto gładki. Autor nie stosuje też malowniczych opisów, a raczej skupia się na dialogach i relacjonowaniu akcji – choć sądzę, że dla wielu czytelników będzie to ogromna zaleta.

Spotkałam się z opinią, że „Amerykańscy bogowie” to najlepsza powieść Gaimana. Zgodzę się, że jest znacznie ciekawsza niż pozostałe znane mi utwory pisarza. Historia Cienia i jego tajemniczego pracodawcy została bardzo zgrabnie napisana i nie sposób zanegować ani pracy koncepcyjnej autora, ani zręczności z jaką splata on wątki i wprowadza rozliczne motywy.

Na tle wielu innych powieści fantasy „Amerykańscy bogowie” jawią się jako utwór oryginalny. Tyle, że najważniejsze pomysły i wątki pojawiały się już wcześniej w innych książkach i podczas lektury odnosiłam nieustające wrażenie, że Gaiman tasuje cudze karty. Być może powieść Anglika spodobałaby mi się bardziej, gdybym nie przeczytała starszej o osiem lat „Ostatniej odzywki”. Tematem powieści Tima Powersa jest walka o moc, toczona we współczesnej Ameryce, w której między innymi bierze udział inkarnacja bogini Izydy. Ważniejszy jest jednak wątek głównego bohatera – jego ojciec jest Królem, ale by utrzymać swoją władzę czerpie siłę, poświęcając własne dzieci. Podobnie jak Cień, protagonista „Ostatniej odzywki” początkowo nie zdaje sobie sprawy z więzów krwi. W obydwu powieściach relacja ojciec-syn jest ambiwalentna, ostatecznie dziecko staje przeciwko rodzicowi, jednak nawet wtedy nie potrafi go znienawidzić. Z kolei ojciec od czasu do czasu przejawia odrobinę ciepłych uczuć wobec potomka (co jednak nie przeszkadza mu snuć i realizować wyrachowanych planów). Wszystkie powyższe elementy uznałabym za koincydencje, gdyby nie wątek nawiedzającej bohatera Powersa zmarłej nagle żony, która wydzwania, czasem się pojawia (i nie jest wtedy duchem), a w ostateczności ukazuje się jako rozpadający się trup. Przyznam, że historia Cienia i Laury została lepiej opowiedziana i stanowi jeden z ciekawszych elementów „Amerykańskich bogów” – niemniej efekt psuje świadomość wtórności tegoż motywu. Koncepcja bogów, czerpiących siłę z wiary wyznawców, kojarzy mi się ze „Światem dysku”. Stary, słabnący Odyn knujący intrygi w celu odzyskania dawnej mocy pojawił się w „Długim mrocznym podwieczorku dusz” Douglasa Adamsa. Wreszcie motyw szczęśliwego miasteczka, którego pomyślność okupiona jest ofiarą z dziecka pojawiła się w „Tych, którzy odchodzą z Omelas” Ursuli K. Le Guin.

Trzeba Gaimanowi oddać, że wizja Ameryki zamieszkanej przez bogów wypada ciekawie, a poszczególni przedstawiciele rozlicznych panteonów robią bardzo dobre wrażenie. Udanym pomysłem są nowi bogowie – samochodów, mediów, internetu. Cała ta gromada jest barwna, a konflikt pomiędzy nimi wciąga. Nasuwa się jednak pytanie, dlaczego kryzys dotknął starych bogów dopiero teraz. Przecież niektórzy z nich – jak choćby bogowie Wikingów czy egipscy, którzy wedle wizji autora mieli przybyć na Nowy Świat tysiąclecia temu – pojawili się w Ameryce wraz ze swoimi wyznawcami, ci ostatni jednak wkrótce potem zostali przetrzebieni przez rdzennych mieszkańców. Wychodzi więc na to, że bóstwa jakoś radziły sobie bez czcicieli przez wiele wieków, natomiast problem mają współcześnie. A przecież można by pomyśleć, że przynajmniej ich imiona pojawiają się często – w książkach, filmach, grach komputerowych, RPGach, komiksach, utworach muzycznych. Panuje także moda na nurty neopogańskie. Powinno wieść się im lepiej a nie gorzej.

Podczas lektury czuje się, że „Amerykańscy bogowie” nie wyszli spod pióra obywatela USA. Nie ma tu tego zadęcia, wiary w bycie narodem wybranym. Przeważa nuta krytyczna; Gaiman umieszcza epizody oraz podaje fakty z niechlubnej przeszłości Ameryki – wyniszczenie Indian, które choć przecież zasługuje na miano rozciągniętego w czasie ludobójstwa, zostało skrzętnie zamiecione pod dywan historii. Nie zabrakło także wątku niewolnictwa. Stany Zjednoczone jawią się jako kraj bez korzeni – gdy w epilogu akcja przenosi się na moment do Islandii, autor wspomina, że bohater był zdumiony ciągłością historii. W USA natomiast wszystko wydaje się płytkie, nie ma prawdziwej duchowości, tylko wesołe miasteczka i tandetne atrakcje turystyczne. Takie podejście akurat mi się podoba.

Jeśli chodzi o fabułę, chwilami zdawała się ona zbytnio meandrować – od czasu do czasu Gaiman wprowadzał dłuższe fragmenty dotyczące przeszłości. Niektóre przedstawiały historię przybycia do Ameryki bogów odgrywających ważniejszą rolę w powieści, ale kilka z nich (np. historie niewolnicy i szamanki) było właściwie dygresjami nie wnoszącymi nic do głównego wątku. Choć w zasadzie należałoby powiedzieć wątków – bo oprócz historii planu pana Wednesdaya Gaiman prowadzi też drugi, dotyczący miasteczka Lakeside. Ten ostatni wydaje mi się drugą, niemal równoległą opowieścią. Nie do końca odpowiada mi takie rozwiązanie, choć wprowadza ono pewną nieliniowość.

Zastrzeżenia mam też odnośnie głównego bohatera. Rozumiem autorską koncepcję (zresztą jest ona umotywowana fabularnie), jednak wolałabym postać, która byłaby bardziej dookreślona i wyrazista. Tymczasem protagonista został, nomen omen, usunięty w cień. Na tle bogów wypada blado. Ci akurat udali się Gaimanowi – Wednesday, Czernobog, pan Nancy czy Loki (zdecydowanie Kłamca ma szczęście, gdziekolwiek się pojawia, czy to w powieściach i opowiadaniach autorów rozmaitej narodowości, czy nawet w blockbusterach na podstawie komiksów, wypada ciekawie i wyraziście [1]). Brawa należą się też za kreację żony Cienia – pomysł na tę postać był bardzo ryzykowny, a jednak Gaimanowi udało się sprawić, by Laura wzbudzała w czytelniku empatię.

Na koniec chcę wspomnieć o samym wydaniu, które zdecydowanie zasługuje na pochwałę – oprócz niezłej okładki na uwagę zasługują bardzo dobre wewnętrzne ilustracje. Cenię Irka Koniora.

„Amerykańskich bogów” uważam za dobrą, solidną powieść, wartą lektury. Niemniej po rozlicznych zapewnieniach o jej znakomitości oraz okładkowych notkach, gdzie pojawiły się takie określenia, jak „prawdziwe dzieło mistrza” czy „prawdziwy cud” spodziewałam się czegoś bardziej oryginalnego i poruszającego.

[1] Może chodzi o moc samego archetypu, choć podczas lektury „Amerykańskich bogów” nieraz bawiłam się myślą, że bogowie istotnie czerpią siłę z ludzi, a Loki, korzystając ze swego słynnego sprytu, umie odnaleźć się w nowej rzeczywistości i zadbać, by jego wizerunek poruszał wyobraźnię.