Beatrycze Nowicka Opowiadania

Spellsinger (minirecenzja, E)

O jeden skręt za daleko

Alan Dean Foster, wyd. Rebis

Pierwszy tom cyklu „Spellsinger”

Beatrycze Nowicka: 4,5/10

Najwyraźniej pisarze fantasy uważają historyków za szczególnie predestynowanych do międzyświatowych podróży – w starszym o nieco ponad dekadę „Smoku i jerzym” główny bohater był młodym doktorem, specjalistą od średniowiecza, podczas gdy protagoniście „Spellsingera” niewiele (albo i wiele, zważywszy na to, że praca magisterska Jonathana nosiła jakże frapujący tytuł „Manifestacje i początki demokratycznych rządów amerykańskich na przykładzie królewskiego systemu władzy Inków w latach 1248-1350”, ponadto na siedem tygodni przed terminem oddania składała się tylko z niego) brakowało do ukończenia studiów.

Pewnej nocy, po wielu godzinach zakuwania „Historii cesarzy rzymskich” chłopak postanowił umilić sobie czas zażywając środki odurzające. Pech (a może szczęście?), że na Ziemię zawitał mag z innego wymiaru, pragnący ściągnąć do swojego świata bohatera o otwartym umyśle. W ten oto sposób Jonathan trafił do krainy gadających zwierząt, której zagraża nacja morderczych przerośniętych owadów.

Tutaj pojawia się główny problem – fabuła jest do bólu sztampowa: jest stary mag, dostrzegający budzące się zło, zbiera się drużyna i wyrusza w podróż. Przy czym, o ile wspominany przeze mnie „Smok i jerzy” (także będący pierwszym tomem cyklu) stanowił zamkniętą całość, w „Spellsingerze” wątki dopiero się zawiązują i tak naprawdę dzieje się niedużo. W przypadku powieści humorystycznej opieranie się na kliszach nie musi stanowić wady, o ile zgrane schematy będą stanowiły punkt wyjścia dla żartów. Niestety, „Spellsinger” jest za mało śmieszny. Owszem, przerośnięte futrzaki bywają zabawne, podobnie perypetie bohatera zmuszonego do zaadaptowania się do obcego mu środowiska. Na szczególną uwagę zasługuje smok, zagorzały marksista, uwielbiający filozoficzno-polityczne dysputy i łagodniejący, gdy zaśpiewać mu „Międzynarodówkę”. Wydaje mi się jednak, że z pomysłu autora dałoby się wykrzesać o wiele więcej – choćby scena, w której bohater odzyskuje przytomność w nowym świecie, aż się prosi o opisanie jej z większym pazurem. Oto upalony marychą, rozrywkowy młodzian budzi się i pierwszym co widzi jest niemal półtorametrowa wydra w zielonym kapelusiku z piórkiem – czy to nie stwarza możliwości do zanurzenia wszystkiego w oparach smakowitego absurdu?

Podobnie wątek muzycznej magii zasługuje na lepsze rozwinięcie. Zbliżony motyw pojawił się w „Wojnie o dąb” Emmy Bull i tam czuło się, że muzyka jest pasją bohaterki. W „Spellsingerze” wzmianek na temat lubianych przez Jonathana utworów pojawia się zaledwie kilka, a opisy tego, jak chłopak gra, są pozbawione wyrazu.

Zarzut ostatni można odnieść do całości. Owszem, Foster pisze lekko, jednak po lekturze niewiele zostaje w pamięci.

Cykl liczy sobie osiem tomów, w Polsce wydano tylko pierwsze dwa. Nie powiem, żeby pierwszy okazał się wciągający, więc i nie szukałam następnego.