Beatrycze Nowicka Opowiadania

Uczta dusz (recenzja, E)

Gdzieś w połowie drogi

C. S. Friedman, wyd. MAG

Pierwszy tom trylogii o Magistrach

Beatrycze Nowicka: 4,5/10

Ciekawa koncepcja magii to jednak za mało, by „Uczta dusz” Friedman wyróżniała się na tle innych powieści fantasy.

„Uczta dusz” C. S. Friedman była jedną z tych książek, odnośnie których żywiłam spore nadzieje. Jej autorka dała się już poznać od bardzo dobrej strony dzięki wydanej kilka lat temu w Polsce Trylogii Zimnego Ognia. Niestety, pierwszy tom nowej trylogii, poświęconej magom czerpiącym swoją moc z dusz innych ludzi, rozczarowuje. W jednym z wywiadów autorka powiedziała, że zawsze stara się wprowadzać do swoich książek jakieś nowe elementy. W tym przypadku jest to mechanizm działania magii, lecz ten jeden pomysł nie wystarczy, by uczynić z „Uczty dusz” powieść, którą będzie się wspominać po latach.

Najmocniejszym atutem trylogii o Łowcy była koncepcja świata. Planeta Erna, wraz z władającymi tam kapryśnymi mocami zapadała w pamięć. Pisarka przedstawiła jej historię, religię, wreszcie specyfikę miejsca całkowicie zanurzonego w magii. Malarskie opisy dodawały światu przedstawionemu niesamowitej wyrazistości, wręcz namacalności. Czytelnik miał też wrażenie, że obcuje z czymś unikalnym. Tymczasem, akcja „Uczty dusz” toczy się w najzwyklejszym quasi-średniowiecznym uniwersum fantasy, gdzie mamy kilka królestw, a na dokładkę czające się na północy Pradawne Zło. I znów – nie jestem przeciwniczką tego rodzaju realiów, jednak oczekuję, że zostaną one przedstawione barwnie i będą zawierać jakieś smaczki, a w tym przypadku wszystko wygląda nad wyraz mdło. Świat ogranicza się do kilku miejsc: domu wśród lasów, jednego miasta, dwóch królewskich pałaców, kilku pomniejszych wiosek i traktów. Żadna z tych lokacji nie zostaje przy tym opisana na tyle dokładnie, by przedstawić charakter danego miejsca, ot tu jakaś komnata, tam gospoda. W świetle wcześniejszych książek Friedman takie potraktowanie uniwersum jawi się jako ogromny krok wstecz.

Ponadto, już w Trylogii Zimnego Ognia, można było dostrzec schematyzm fabuły. Tam był on jednak nieco przesłaniany pomysłami i mocą wizji, podczas gdy w „Uczcie dusz” zdecydowanie bardziej rzuca się w oczy. Pojawiają się tutaj złe istoty, które w dawnych wiekach o mało nie doprowadziły ludzkości do wyginięcia, jednak zostały pokonane dzięki heroicznemu poświęceniu. Jak nietrudno zgadnąć, okazuje się, że zwycięstwo ludzi nie było definitywne, Duszożercy przetrwali, a teraz powracają. Na szczęście żyją jeszcze osoby dysponujące wiedzą i umiejętnościami pozwalającymi stawić czoła zagrożeniu – w tym Protektorzy, potomkowie dawnych bohaterów, którym bogowie mieli podarować moce przydatne w walce z mrocznymi istotami. Z kolei zawiązanie wątku dręczonego dziwną chorobą księcia, wyruszającego w poszukiwaniu jej źródła, przypomina nieco to ze „Świtu Czarnego Słońca”, gdzie główny bohater tropi istoty, które pozbawiły mocy jego ukochaną.

Nierzadko zdarza się tak, że powieści fantasy wtórne pod względem koncepcji świata i szkieletu fabularnego były ratowane przez dobrze wykreowanych bohaterów. Sądząc po innych recenzjach „Uczty dusz”, znalazło się sporo czytelników, do których te postaci przemówiły. Ja jednak się do nich nie zaliczam – żaden z protagonistów nie wzbudził we mnie silniejszych emocji (i to nawet pomimo mojej słabości na punkcie młodych, potężnych czarodziejek). Friedman już wcześniej miała pewne problemy z tworzeniem pełnokrwistych bohaterów, często okazywało się, że postaci drugoplanowe wypadały ciekawiej od głównych. Teraz jest podobnie: Kamala, której w powieści poświęcono najwięcej miejsca, posiada denerwująco mało charakterystycznych cech. Dziwi to tym bardziej, że na wstępie autorka zaznacza, iż portret psychologiczny czarodziejki został stworzony w oparciu o rozmowy z realnie istniejącą osobą. Miały one posłużyć za podstawę dla przeszłości i motywacji głównej postaci. Tymczasem, Friedman poprzestała na okazjonalnym relacjonowaniu kilku faktów z dzieciństwa Kamali, oraz uwag na temat jej determinacji i bezwzględności. Sądzę, że lepiej byłoby jednak pokusić się o jakieś retrospekcje: pokazać czytelnikowi przejmujące sceny, zamiast powtarzać, że dziewczyna żyła w nędzy i utrzymywała się z prostytucji. Pojawiające się zdecydowanie rzadziej dwie królowe – Gwynofar i Siderea Aminestras – mają już w sobie nieco więcej życia. Oczywiście nie można zapomnieć o władających mocą dusz, praktycznie nieśmiertelnych, zdemoralizowanych przez swoją potęgę Magistrach – z tym, że nawet najważniejszy z nich, Colivar, jest ledwie cieniem Geralda Tarranta (który, przypomnijmy, też żył wiele stuleci, świetnie władał mocą i żywił się dla odmiany strachem zwykłych ludzi).

W pewien sposób „Uczta dusz” jest polem, na którym ścierają się „stara” i „nowa” koncepcja fantasy. Przez starą, rozumiem tę heroiczną, z zagrożeniem wiszącym nad światem i czarno-białym wartościowaniem, przez nową natomiast opieranie się na postaciach niejednoznacznych moralnie i przedkładanie wątków intryg i polityki. U Friedman można znaleźć elementy obydwu i efekt jest nieco dziwny. Z jednej strony pojawiają się więc postaci w rodzaju szlachetnego, przystojnego księcia [1], niezłomnej królowej, czy demonicznego królewskiego doradcy. Z drugiej zaś mamy wampirycznych Magistrów, żerujących na cudzej energii życiowej i spiskujących przeciwko sobie. Główna bohaterka również do nich należy – zdarza jej się spełnić dobry uczynek, ale też bez skrupułów spala cudzą duszę dla efektów tak błahych, jak zmiana smaku wina. Wydaje mi się, że na koncepcji rywalizujących ze sobą magów i ich gier, w których pionkami są zwykli śmiertelnicy, można by wygrać ciekawą fabułę bez uciekania się do ogranych motywów. A tak, Friedman wyszedł utwór nie będący ani klasyczną realizacją opowieści o wybrańcach, ani modną ostatnio fantasy w odcieniach szarości. Ponadto, o ile trylogia o Łowcy nierzadko skłaniała do refleksji, w „Uczcie dusz” dylematy moralne bohaterów zostały przedstawione nadzwyczaj blado.

Styl powieści jest zazwyczaj poprawny, dzięki czemu czyta się ją dość szybko. W porównaniu z Trylogią Zimnego Ognia zdecydowanie mniej jest opisów, a więcej dialogów i akcji. Zdarzają się wpadki, zwłaszcza podczas scen okołoerotycznych, gdzie pojawia się zakazana ekstaza, czy „czerwony organ, nabrzmiały (…) z deprawacji” [2]. Byłabym też zdecydowanie szczęśliwsza, gdyby Friedman oszczędziła czytelnikowi opisu zdechłych much na kupie, czy tego, po co pewien bandyta oddalił się od obozu w krzaki. Niemniej, tego rodzaju rzeczy występują rzadko i przez większość czasu lektura przebiega bez zgrzytów.

„Uczta dusz” może sprawdzić się jako niezobowiązujące czytadło, jednak jeśli ktoś chciałby poznać twórczość Friedman, powinien raczej sięgnąć po powieści o Łowcy.

[1] Książę jest też świetnym tropicielem i myśliwym, który m.in. potrafi… gołymi rękami skręcić kark pumie.

[2] Osobiście uważam, że opisanie sceny gwałtu nie jest łatwe i raczej należy się zastanowić, czy w ogóle warto taką zamieszczać.

PS. Zwykle nie wypowiadam się na temat wydania, jednak tym razem nie mogę nie wyrazić swojego zdziwienia tak marną okładką. Zwracają też uwagę – może nie bardzo liczne, ale zauważalne – literówki, czy niepoprawne końcówki gramatyczne. Na koniec zaś cudny kwiatek, choć nie mogę stwierdzić, czy tłumacz nie był po prostu wierny oryginałowi: „i trafiła go prosto w gonady”.

Cała Trylogia Magistrów ukazała się po polsku, jednak pierwszy tom tak mnie zniechęcił, że nie sięgnęłam po części kolejne.