Beatrycze Nowicka Opowiadania

Nadejście nocy (recenzja, E)

Sztuka wyobraźni

C. S. Friedman, wyd. MAG

Drugi tom „Trylogii Zimnego Ognia”

Beatrycze Nowicka: 8/10

„Nadejście nocy” – drugi tom „Trylogii Zimnego Ognia” to udana kontynuacja. Choć pod względem fabuły stanowi on w zasadzie powtórkę pierwszego, pod kilkoma innymi względami nastąpiła istotna poprawa. C. S. Friedman udało się podtrzymać w czytelniku zainteresowanie światem i losami bohaterów.

Truizmem jest stwierdzenie, że często kolejne tomy cykli nie są już tak dobre, jak ten pierwszy. Fantastyka bywa na to narażona w sposób szczególny, gdyż jedną z jej najważniejszych cech jest tworzenie alternatywnych rzeczywistości, i to właśnie pomysłowość, wyrazistość oraz trafność takiej kreacji mają istotny wpływ na ocenę książki. Zazwyczaj wizja autora przemawia najbardziej w momencie pierwszego zetknięcia się z nowym uniwersum. Później czytelnik się przyzwyczaja i choć zwykle na tym etapie dochodzą inne czynniki, np. przywiązanie do bohaterów, to w ostatecznym rozrachunku często najbardziej będzie się podobać ta książka, od której wszystko się zaczęło. Próbując utrzymać zaciekawienie odbiorców, autorzy cykli wprowadzają w kolejnych tomach nowe miejsca, rasy, czy rodzaje magii. Friedman również posłała swoich bohaterów w podróż. Co ważniejsze, zdecydowała się także nieco inaczej rozłożyć akcenty.

W „Świcie Czarnego Słońca” na plan pierwszy wysuwała się wszechobecna fae. W „Nadejściu nocy” magii zdaje się być nieco mniej, natomiast sporo uwagi zostało poświęcone religii. Koncepcja jest dość odważna, choć zrozumiała w kontekście konstrukcji świata. Oto bowiem, po latach zmagania się z chaotyczną fae, ludzcy osadnicy zrozumieli, że mogą stworzyć własnych bogów oraz zapewnić sobie odpowiednie życie pozagrobowe, jeśli tylko wystarczająco silnie w nie uwierzą. Powstał szereg pomniejszych kultów, miały one jednak znaczenie lokalne, a co za tym idzie, ich wpływ był niewielki. Niektórzy, co światlejsi dostrzegli ogromny potencjał tkwiący w wierze i zapragnęli go wykorzystać. Najbardziej ambitny z nich zyskał miano Proroka. Przekształcił on monoteistyczną religię odziedziczoną po ziemskich przodkach kolonistów tak, by stała się narzędziem oddziaływania na fae. Prorok nie wiedział, czy jedyny bóg istnieje, czy też trzeba będzie go stworzyć, był jednak pragmatykiem i zależało mu przede wszystkim na osiągnięciu celu – a tym była zmiana reakcji fae na ludzki umysł, mająca ostatecznie przemienić Ernę na podobieństwo Ziemi. Stworzył więc doktrynę Zjednoczonego Kościoła; religię zaprojektowaną od podstaw, by oddziaływała na zbiorową świadomość w określony sposób. Programowanie umysłów okazało się jednak niełatwą sztuką. Z biegiem lat ludzie zaczęli zmieniać dogmaty i interpretacje, a Prorok stał się jedną z ofiar tego procesu. Kościół opowiedział się przeciwko korzystaniu z magii (w końcu ostatecznym celem był świat jej pozbawiony), zaś jego twórca nią władał i wcale nie zamierzał z tego rezygnować. Wyznawcy nowej religii zwrócili się przeciwko niemu, co więcej, skwapliwie wzbogacili „święte” teksty o koncepcję potępienia, a Proroka wliczyli w poczet skazanych na piekło. Ów nie zamierzał osobiście przekonywać się, czy ich wiara w tym względzie okaże się wystarczająco mocna. Wytargował sobie nieśmiertelność, dzięki której mógł kontynuować swoje badania, projekty i wreszcie obserwować, jak dalej potoczą się losy jego najambitniejszego dzieła. Cena, którą zapłacił, była odpowiednio wysoka.

Muszę przyznać, że przedstawiony powyżej pomysł uważam za jeden z największych atutów powieści. Jest interesujący, skłania do refleksji i buduje odpowiedni kontekst dla bohaterów (zwłaszcza dla Geralda Tarranta). Skoro już o postaciach mowa – Friedman poczyniła postępy, jeśli chodzi o ich kreację, i w „Nadejściu nocy”, zostali oni nakreśleni lepiej niż w tomie pierwszym. Bohaterowie drugoplanowi pojawiają się wprawdzie nadal zasadniczo przelotnie (nie jest też ich zbyt wielu), niemniej robią zdecydowanie lepsze wrażenie: są bardziej wyraziści i nie ma aż tak wielkiej przepaści pomiędzy nimi a protagonistami. Ci ostatni zaś stanowią bardziej wyrównaną grupę. Hesseth, choć niewiele mówi i rzadko kiedy czytelnik ma okazję poznać jej uczucia, stała się zauważalnym członkiem drużyny. Pojawiająca się w pewnym momencie osierocona dziewczynka wprawdzie często bywa stereotypowa, ale jest też kilka naprawdę dobrych fragmentów z jej udziałem. W przypadku Damiena, Friedman starała się uczynić go równoprawnym towarzyszem Tarranta. Rozmyślania Vryce’a stały się bardziej różnorodne, jednocześnie pojawiło się więcej opisów jego wyglądu. Trudno wyjaśnić na czym to polega, ale choć „Nadejście nocy” zawiera mniej jego przemyśleń, czy wglądu w postrzeganie świata, postać kapłana wysuwa się naprzód. Jeśli zaś chodzi o Geralda, ten na początku książki pozostaje nieco w cieniu, lecz potem jest prowadzony konsekwentnie i z wyczuciem, wciąż pozostając najbardziej intrygującym z bohaterów. Jedynym mankamentem (który występował również w „Świcie Czarnego Słońca”) jest dość gwałtowny spadek uwagi, jaką autorka poświęca postaciom już po rozegraniu punktu kulminacyjnego. W rezultacie wygląda to tak, że bohaterowie bardzo przeżywają pewne kwestie przez całą książkę, po czym ma się wrażenie, iż nagle przestają ich one obchodzić.

Podobnie, jak w tomie poprzednim, relacja kapłan-Łowca jest jednym z najistotniejszych wątków. Friedman pokazuje, jak te dwie postaci wpływają wzajemnie na siebie i jednocześnie pogłębia się łącząca je więź. Zostaje to rozegrane bardzo dobrze, z dbałością o szczegóły, przy jednoczesnym zachowaniu pewnych niedopowiedzeń, pozwalających czytelnikowi na własne interpretacje. Czy podróżując razem, Damien i Tarrant zdradzają samych siebie? Nieumarły mag zmienia kapłana, lecz sam jednocześnie ulega wpływowi i wreszcie dochodzi do dziwnego przemieszania się elementów ich osobowości. Czy może zarówno kapłan, jak i Łowca to maski, zewnętrzne powłoki uczynione z cudzych opinii i własnych wysiłków, by trwać w wyznaczonym sobie kształcie, pod nimi zaś kryją się ludzie dalecy od jednoznaczności, a wzajemny kontakt ujawnia aspekty, których istnienia czasem oni sami nie podejrzewali? A może Vryce jest po prostu zwykłym hipokrytą, który – wprawdzie odważny i oddany swojej sprawie – potrzebuje kogoś, kto weźmie na siebie odpowiedzialność za wszelkie decyzje i przelaną pod drodze krew, podczas gdy Tarrant w głębi duszy buntuje się przeciwko temu, kim się stał, gdyż oznacza to narzucone ograniczenia, a tych neohrabia Merenthy akceptować nie chce? Niewątpliwie Friedman mogła zdecydować się na tańszy efekt i miast Damiena wprowadzić niewinną kapłankę, wodzoną na pokuszenie przez przystojnego mrocznego maga. Nie poszła w tę stronę i chwała jej za to.

Z fabułą nie jest już tak dobrze. W poprzednim tomie okazało się, że pokonane Zło z Dalekiej Krainy, jest jedynie forpocztą Jeszcze Większego Zła z Krainy Jeszcze Odleglejszej. Treść drugiego tomu stanowi zatem kolejna wyprawa w celu pogromienia tegoż. Szczęśliwie wspomniane powyżej relacje pomiędzy bohaterami oraz ciekawie przedstawiane miejsca, przez które wędrują (ze szczególnym uwzględnieniem krainy pod rządami Kościoła na Wschodnim Kontynencie), odwracają uwagę czytelnika od schematu. Podobnie, jak w tomie poprzednim, nie brakuje naprawdę udanych, klimatycznych i przemawiających do czytelnika opisów, które czynią przedstawiany w powieści świat niemal namacalnym.

W tym ostatnim tkwi zresztą największa siła autorki. Można pobawić się w porównanie: wyobraźnia czytelnika jest jak fae, której książka nadaje kształt. Starannie dobrane słowa kreślą przed oczami odbiorcy barwne pejzaże, przedstawiają rozegrane z dbałością o gesty i niuanse sceny. Po lekturze zaś, w myślach pozostają fantastyczne krajobrazy, albo sylwetka Łowcy opartego o pień drzewa, pośród drżących na nocnym wietrze liści. A o to przecież w tym wszystkim chodzi, czyż nie?