Beatrycze Nowicka Opowiadania

Perfekcyjna niedoskonałość (recenzja, E)

Nanomagia i chłopięce marzenia

Jacek Dukaj, wyd. Wydawnictwo Literackie

Beatrycze Nowicka: 7/10

Gdyby Sienkiewicz został postczłowiekiem i nie utracił przy tym zamiłowania do pisania – czyli „Perfekcyjna niedoskonałość” Jacka Dukaja.

Do tej pory nie sięgałam po powieści Jacka Dukaja, obawiając się, że okażą się za trudne. Lektura „Perfekcyjnej niedoskonałości” okazała się jednak pod tym względem przyjemnym zaskoczeniem. Nie stałoby się tak, gdyby nie znajomość kilku innych książek.

Przede wszystkim – „Diaspora” Grega Egana, w oryginale wydana rok przed tym, w którym Dukaj zaczął pisać swoją powieść. Pojawiają się tam wątki, motywy i tematy obecne również w „Perfekcyjnej niedoskonałości”: postludzie i mechanika ich umysłów, zagnieżdżone wszechświaty o odmiennych fizykach, rozwój ludzkości, czy (w książce Egana wykorzystana dosyć marginalnie) nanotechnologia. Australijski pisarz przedstawił swoją wizję w znacznie bardziej uporządkowany sposób, dużo miejsca poświęcił opisom funkcjonowania cyfrowej inteligencji. Dzięki temu zrozumienie wyżej wymienionych koncepcji podczas lektury „Diaspory” było łatwiejsze, niż gdyby poznawać je poprzez wizję Dukaja, u którego wyjaśnienia są porozrzucane. Kiedy w pierwszej scenie „Perfekcyjnej…” pojawia się istota określana mianem phoebe, można uznać ją za tutejszy odpowiednik eganowskiego obywatela polis i wiadomo, o kogo chodzi, nie trzeba zbierać strzępków informacji przez kolejne rozdziały. Podobnie, gdy u Dukaja bohaterowie zaczynają się dzielić lub przeskakiwać pomiędzy dostępnymi im „przestrzeniami operacyjnymi”, nie wprawia to w zbytnią konfuzję. Egan wprowadził też dla swoich postludzi osobne zaimki, czemu w polskim tłumaczeniu towarzyszą końcówki rodzaju nijakiego. Dukaj czyni podobnie, choć wymyśla własne końcówki. Z początku to wybija z lektury, ale można się przyzwyczaić. Zapewne szybciej, jeśli nie jest to pierwsza znana czytelnikowi książka, gdzie zastosowano taki zabieg.

Inna warta polecenia lektura to „Aristoi”. Fabuła powieści Waltera Johna Williamsa jest dosyć prosta, tym, co zapada w pamięć, są świetne i barwne pomysły. Tytułowi Aristoi to nazwa kasty, do której przynależność zapewnia dostęp do nano. To z kolei oznacza niemal boską moc i władzę nad zwykłymi ludźmi. Aristoi funkcjonują jako istoty materialne, jednak często przebywają też w przestrzeni wirtualnej, w zmiennych postaciach swoich awatarów. Jedną z ich przydatnych (a przy tym niebywale malowniczych) umiejętności jest tworzenie tak zwanych daimonów, czyli wyspecjalizowanych podosobowości, pozwalających np. na jednoczesne działanie w rzeczywistości materialnej i wirtualnej. Podobnymi możliwościami dysponuje część bohaterów książki Dukaja. W „Aristoi” zastosowano bardzo dobre rozwiązanie, mianowicie typograficznie wyróżniono fragmenty, w których opisywano działania daimonów. Szkoda, że nie uczyniono podobnie w „Perfekcyjnej niedoskonałości” – owszem, w pewnym momencie pojawiają się znaki „/” „/ /” czy „=”, wprowadzone dla rozróżnienia działań i rozmów poszczególnych manifestacji głównego bohatera, ale można było pójść dalej i np. wyróżniać odmienną czcionką fragmenty dotyczące wydarzeń, w których protagonista uczestniczy albo fizycznie, albo tylko psychicznie, albo wreszcie tych toczących się wewnątrz jego umysłu. Być może nie wyglądałoby to ładnie, lecz ułatwiłoby lekturę, zwłaszcza w momentach, gdzie narracja ze zdania na zdanie przeskakuje między miejscami.

Pozwolę sobie jeszcze na kilka luźniejszych skojarzeń. W czytanej przeze mnie wieki temu „Gorącej linii z Wężownika” Johna Varley’a umysł bohaterki był zapisywany i w razie potrzeby implementowany w kolejne jej klony. A że w pewnym momencie doszło do uruchomienia większej liczby kopii, dodatkowo różniących się stopniem aktualizacji wgrywanych wspomnień, a każda z tych kopii zaangażowała się w różne wydarzenia… Dość rzec, że ciekawie wypadła scena pod koniec powieści, kiedy doszło do spotkania kilkorga z tych klonów. W „Perfekcyjnej niedoskonałości” ludzie w takiej sytuacji wybierają połączenie umysłów równoległych kopii w jeden (choć po prawdzie – oczywiście zakładając techniczną możliwość czegoś takiego – zastanawiam się, jakie mogłyby być psychologiczne skutki takiego zlania osobowości).

Echa pobrzmiewają także, gdy wspominam cykl hyperioński Simmonsa, a w nim wątek konfliktu Hegemonii z Intruzami – u Dukaja są Cywilizacje Czterech Progresów i Deformanci. Innym ważnym wątkiem u Simmonsa jest dążenie sztucznych inteligencji do stworzenia Najwyższego Intelektu, w „Perfekcyjnej…” z kolei celem ostatecznym są narodziny Inkluzji Ultymatywnej. Obydwaj pisarze odwołują się także do Teilharda de Chardin. Wreszcie feudalny (a w zasadzie neofeudalny) ustrój i zamiłowanie do staroświeckich rekwizytów budzi pewne skojarzenia z Amberem Zelaznego.

Choć, jak widać na powyższych przykładach, pewne koncepcje istniały już w fantastyce wcześniej, wizja Dukaja jako całość jest interesująca. Przy tym stanowi dzieło zdyscyplinowanego umysłu, dzięki czemu można czytać w przekonaniu, że elementy układanki powskakują w odpowiednie miejsca i złożą się w logiczną całość [1]. Zdecydowanie lektura „Perfekcyjnej…” satysfakcjonuje intelektualnie i skłania do przemyśleń. Mnogość pomysłów i rozwiązań budzi uznanie, choć ów maksymalizm kreacyjny ma też swoją ciemną stronę. Podobnie jak Egan (choć nie aż do takiego stopnia), Dukaj umieszcza w swojej powieści tyle wszystkiego, że część kwestii porusza jedynie powierzchownie. Wielka wojna z Deformantami toczy się gdzieś na marginesie, a w pewnym momencie o zniszczeniu całej galaktyki czytelnik dowiaduje się wręcz mimochodem. Można wtedy zatęsknić za rozmachem, malowniczością i emocjonalnym wydźwiękiem walk w „Upadku Hyperiona”.

Jak to często bywa, świat przedstawiony skrzy się i mieni, jednak bohaterowie nie przekonują. Adam Zamoyski z początku nie ma prawie żadnych właściwości. Jest to wprawdzie umotywowane lukami w jego pamięci, ale wierzę, że można było wybrnąć z tego lepiej. Śmiesznie wypada kontrast pomiędzy tym, jak postrzegają bohatera inne postaci, a co odczuwa czytelnik. Gdzież owa deklarowana charyzma? I skąd powodzenie Zamoyskiego u płci przeciwnej? A skoro o kobietach, Angelika kojarzy mi się z postacią ze starych okładek fantastycznych książek, gdzie ponętna niewiasta tuli się do prężącego muskuły herosa. Od czasu do czasu panna McPherson coś zrobi, jednak ogólnie występuje w charakterze dziewicy w opresji tudzież nagrody dla dzielnego junaka [2], co to taki męski jest, że stado żerujących hien odpędza gałęzią. Mało ciekawe postaci są dużą wadą – bo jeśli komuś nie przypadnie do gustu światotwórstwo i idee, nie ma nic innego, co mogłoby go skłonić do kontynuowania lektury. We wzmiankowanych wyżej „Kronikach Amberu”, wyraziści bohaterowie i ich poplątane relacje stanowiły ogromny atut. Postaci Zelaznego mogły sobie skakać w przestrzeni, przebierać w rzeczywistościach i czarować do woli, a fabuła niejako „krystalizowała się wokół nich”. Dukajowi nie udało się uzyskać tego efektu. I przy okazji – Corwin też zaczynał, nie pamiętając swej tożsamości, a od samego początku czuło się, że to jest Ktoś.

Fabuła „Perfekcyjnej niedoskonałości” została przyjemnie poplątana, jednak sam szkielet jest prosty. Nie chcę, żeby zabrzmiało to prześmiewczo, po prostu takie określenie wydaje mi się najbardziej adekwatne – oto baśń dla nerdów. O tym, jak szewczyk okazał się smokiem, po czym zdobył księżniczkę i pół królestwa.

Nanotechnologia, jak słusznie zauważył pewien inny polski pisarz fantastyki, w zasadzie jest magią. W jednej i drugiej zazwyczaj chodzi o to, by można było za pomocą umysłu kształtować rzeczywistość fizyczną. Dukaj nie wgłębia się w fizyczne zasady działania nano – jak odbiera ono i przetwarza informację z plateau, czemu nie generuje dodatkowego oddziaływania grawitacyjnego, jak właściwie się je wytwarza? Pozostaje ono cud-narzędziem do wszystkiego.

Nie do końca odpowiada mi wybrana estetyka, to zmieszanie hipernowoczesnych technologii z około sarmacką nostalgią. Świat przyszłości połączony z przeszłością. Pojedynki, arystokracja i jej rozrywki, wąsaty Adam Zamoyski, chętny do wypitki i wybitki, wreszcie język. Dukaj jednocześnie wymyśla neologizmy i wprowadza terminy opisujące swoją supertechnikę, z drugiej strony zaś chętnie używa czasu zaprzeszłego, staroświeckiego słownictwa oraz składni, vide „Natomiast podczas wydechu była w pulchności swego podbródka i nieskazitelności spalonej na brąz cery porażająco dziecinna”. Do tego takie rozwiązanie budzi wątpliwości – mogę zrozumieć pragnienie zachowania związku z korzeniami, ale czemu akurat zabawa w zamki, konne przejażdżki i tym podobne? Dziwi mnie też instytucja małżeństwa w XXIX wieku, skoro już teraz w bogatych społeczeństwach związki coraz rzadziej okazują się trwałe, a wielu młodych ludzi woli wygodne życie w stanie wolnym (choć można to tłumaczyć modą na celebrowanie przeszłości). I w drugą stronę – a co w takim razie stało się z religią, o której nikt, ale to nikt nie wspomina? Jest klasztor jezuitów, ale ani słowa o doktrynie. Wiara w dążenie do Inkluzji Ultymatywnej wydaje mi się niewystarczająca dla zaspokojenia potrzeb duchowych.

Jest w „Perfekcyjnej niedoskonałości” młodzieńczy optymizm. Wiara w postęp, intelekt, rozwój, otwarty świat nieograniczonych możliwości. Trochę to bawi, a trochę ujmuje. W końcu w SF często dominują pesymistyczne tony.

I na koniec kilka pytań i uwag. Ludzka biologia determinuje funkcjonowanie naszych umysłów. Cyfrowy człowiek, opisany modelem zawierającym każdą cząsteczkę jego ciała? A jeśli by to uprościć, co zostanie? Czy inteligencja może rosnąć w nieskończoność? A nawet gdyby, to przecież nie wystarczy. Potrzebny jest drugi kluczowy element – motywacja. Jestem w stanie sobie wyobrazić cyfrowy intelekt, zdolny do przetwarzania informacji. Ale czemu miałby to robić? Do czego dążyć? Po co żyć? Czym się cieszyć? W ludzkim mózgu to jest rozwiązywane biochemicznie, poprzez modulację funkcjonowania sieci neuronowej. Jak wyglądałby odpowiednik tego dla cyfrowej inteligencji? A na poziomie samego umysłu – wydaje się raczej, że ludzie inteligentni są mniej szczęśliwi. Mają też większy problem ze znalezieniem sensu życia, a więc z motywacją właśnie. To tylko moja smutna interpretacja (wątpię, by takie było zamierzenie autora) finału „Diaspory” – wygląda na to, że egzystencja ludzkości (jeśli w ogóle można używać jeszcze tego słowa w odniesieniu do cyfrowych bytów) obdarowanej praktycznie nieskończonymi możliwościami, ale niewierzącej w żaden Absolut, jest jałowa. Choć nie spodziewałam się tego, wspomnienie opisanej przez Egana rzeźby, której dłoń wskazuje pustkę, dość regularnie do mnie powraca.

Ewolucyjny model cywilizacji przedstawiony w „Perfekcyjnej niedoskonałości” spodobał mi się, ale nie ze wszystkim się zgodzę. Świadome zmiany lepsze od nieświadomych – niby tak, jednak, pisząc metaforycznie, losowo mutująca informacja oznacza drogę do miejsc, do których nawet się nie wybierano. Tak to przebiega w naturze – jakiś zduplikowany gen może przez pokolenia kodować niefunkcjonalne białko, by n+1 mutacja uczyniła jego produkt enzymem o aktywności odmiennej od tej, jaką miał jego poprzednik. Świadoma, lamarckowska ewolucja zakłada celowe zmiany, a nie utrzymywanie bezużytecznej informacji. Dalej, wiara w jedyną słuszną trajektorię krzywej postępu, będąca wynikiem wiary autora w siłę „chrześcijańskiego kapitalizmu”. To drugie wydaje mi się naiwne. Owszem, zaliczyliśmy ogromny skok technologiczny, jednak nie uważam, by to gwarantowało nieprzerwany sukces. Rozbudowane systemy kanalizacji miały już miasta w dolinie Indusu, a potem ludzkość na kilka tysięcy lat zapomniała o tak wygodnym wynalazku jak bieżąca woda. Stare cywilizacje wytracają impet. Wreszcie, ta nasza dramatycznie eksploatuje środowisko naturalne. Zatem zmienia swoją niszę. Czy w sytuacji, w której zmiana okazałaby się drastyczna (np. gwałtowne zmiany klimatu), przyzwyczajeni do wygód i będący słabego zdrowia obywatele (bo przecież już od kilkudziesięciu lat nie ma pod tym kątem selekcji) byliby w stanie szybko i skutecznie się zaadaptować?

Wracając zresztą do ewolucji biologicznej – nie znam przykładu, gdzie zmierzałaby ona do zmniejszania się różnorodności ekosystemu. Odwrotnie, różnorodność form życia się zwiększa, dodatkowo pojawiają kolejne poziomy organizacji, w obrębie których następuje potem intensywna radiacja. Występuje tu zazwyczaj coś w rodzaju wąskiego gardła: określona grupa taksonomiczna, a zatem współdzieląca pewne cechy, wycinek całego wachlarza dostępnego organizmom na jej poziomie organizacji, „przeskakuje” na wyższy poziom. I, wykorzystując nowe możliwości, różnicuje się na tym poziomie [3]. Zróżnicowanie pozwala na dostosowanie się do rozmaitych nisz ekologicznych i zwiększa szansę przetrwania w sytuacji nagłych zmian. U Dukaja technologia pozwala na manipulowanie rzeczywistością, co uniezależnia gatunki inteligentne od kaprysów środowiska nieożywionego. Ale przecież nisza ekologiczna jest kształtowana także przez inne organizmy żywe. Zatem analogicznie – konkurujące Cywilizacje modyfikują wzajemnie swoje środowisko, wymuszając kolejne zmiany. Dlatego sądzę, że podział na zjednoczoną ludzkość na jedynie słusznej ścieżce i Deformantów podążających ślepymi uliczkami jest błędny. Być może to któryś Deformant posiada cechy umożliwiające przetrwanie i rozwój po jakiejś nagłej katastrofie spowodowanej przez jego sprzymierzonych kuzynów. Albo po prostu pozwalające na ruszenie z miejsca, kiedy metoda świadomych kroków doprowadziłaby do z pozoru niemożliwej do przekroczenia ściany. Czasem trzeba się cofnąć i pobłądzić.

Wreszcie jedyna i ostateczna Forma Doskonała, będąca fizyką pozwalającą na zbudowanie maszynerii, wytwarzającej najefektywniejszą inteligencję. Co to znaczy „najefektywniejszy”? Liczący najszybciej? A może zdolny do przeprowadzania największej ilości równoległych procesów? Czy potrafiący wprowadzić sensowne uproszczenia, pozwalające na pominięcie części obliczeń? Dlaczego miałaby istnieć dokładnie jedyna najlepsza konfiguracja, a nie na przykład kilka równoważnych? Wyobrażam sobie np. układy symetryczne, w końcu symetrie pojawiają się w fizyce cząstek.

I jeszcze, czemu ten optymalny świat miałaby zamieszkiwać dokładnie jedna Inkluzja Ultymatywna? Tu znów powrócę do Natury. Choćby taki przykład jak ogromne bogactwo planktonu. Dlaczego w tak wydawać by się mogło jednorodnym środowisku, jak, powiedzmy, metr sześcienny wody z oceanu w strefie, do której dociera światło, żyje nieprzebrane mrowie organizmów, tworzących sieci troficzne na kilku poziomach skali wielkości – od pikoplanktonu, czyli najmniejszych bakterii połączonych wzajemnymi zależnościami, przez większe bakterie, pierwotniaki po małe wielokomórkowe organizmy. A „poniżej” i „powyżej” tego wszystkiego mamy jeszcze bakteriofagi i duże wielokomórkowce. Na każdym z tych poziomów, zarówno gdy chodzi o wielkość, jak i o zwyczaje żywieniowe, żyje więcej niż jeden gatunek. Zjawisko to wciąż nie zostało w pełni wyjaśnione. Skoro więc model przedstawiony w powieści Dukaja „adaptuje” do swoich potrzeb ewolucję biologiczną, czemu miałby w tym przypadku od niej odbiegać? To takie uproszczone. Może zostać tylko jeden, najlepszy. A to tylko nasze, ludzkie nawyki myślowe, wywodzące się, jak mniemam, ze stadnego trybu życia i wynikającej zeń obsesji tworzenia hierarchii. Kto powiedział, że rzeczywistość ma wpasowywać się w nasze wzorce? Już sama korpuskularno-falowa natura materii pokazuje, że świat wykracza poza nasz sposób pojmowania.

Powyższe rozważania świadczą o „Perfekcyjnej niedoskonałości” dobrze – bo przecież jest ona efektowną historią, która ma skłaniać do przemyśleń. To się udało. Powieść Dukaja jest ciekawa, nawet jeśli niektóre rozwiązania nie przekonują, a warstwa emocjonalna kuleje. Pytanie zresztą, czego przede wszystkim oczekuje się od literatury? Jeśli inspirujących koncepcji – wtedy zdecydowanie warto sięgnąć po „Perfekcyjną…”. Jeśli natomiast jakiejś prawdy o człowieku, jego emocjach i relacjach, to można tu znaleźć kilka ciekawych spostrzeżeń, ale niewiele ponadto.

[1] Zastanawiam się jedynie, w jaki sposób doszło do transportu Haka i jak trafił w ostateczne miejsce zdeponowania (brzmi enigmatycznie, jednak sądzę, że kto czytał, domyśli się, a kto nie, nie ucierpi). Bohater też się nad tym zastanawia, ale nie poznaje odpowiedzi.

[2] Poza tym wzbudziła we mnie automatyczną antypatię swoją myśliwską pasją.

[3] Dla zainteresowanych: prokarionty jako całość posiadają bardzo zróżnicowany metabolizm, choćby różnorodne typy oddychania, chemosyntezy, fotosyntezy, „egzotyczne” fermentacje, zdolność metabolizowania nietypowych związków, ale dość prostą budowę komórki. Eukarionty, choć w porównaniu z prokariontami mogą korzystać z zaledwie części szlaków metabolicznych, mają zróżnicowaną budowę komórki. Kiedy znów porównać pierwotniaki z organizmami wielokomórkowymi o wyspecjalizowanych tkankach – dostępna różnorodność struktur komórkowych u pierwotniaków (ogółem) jest większa, ale z kolei wielokomórkowce różnicują strukturę całego organizmu w większej skali.