Beatrycze Nowicka Opowiadania

Niegodziwi święci (recenzja, E)

Sęp miłości i pożądliwa kapłanka

Emily A. Duncan, wyd. Zysk i S-ka

Pierwszy tom trylogii „Coś mrocznego i świętego” (nie mogłam się oprzeć i przetłumaczyłam)

Beatrycze Nowicka: 5,5/10

„Niegodziwi święci” Emily A. Duncan to pozycja, która ma największe szanse spodobać się nastoletnim czytelniczkom z uwagi na to, że głównym wątkiem jest tu relacja pewnej obdarzonej mocą akolitki z odpowiednio przystojnym adeptem odpowiednio mrocznej magii.

W tym akurat przypadku informacje dostarczone przez wydawcę pozwalają szybko zorientować się w zawartości książki. Spójrzmy na polecanki: „wspaniała baśń (…), gdzie potwory kradną ci serce, a miłość staje się koszmarem” (autorka „Pozłacanych wilków”), „książka zatopi w tobie żelazne pazury” [1] (autorka „Mrocznego triumfu”), „mroczna, krwawa i potwornie romantyczna. Miłość z czarnym charakterem w roli głównej” (autorka „Magii cierni”), „uwodzicielsko mroczna i czarująca” (autorka „Klanu”). Czytelnikowi obiecuje się także motywy słowiańskie. Te w zasadzie ograniczają się głównie do imion, nazw własnych oraz wtrąceń w językach ojczystych bohaterów, które w zamierzeniu autorki miały brzmieć słowiańsko, a bywa z tym jak zwykle, gdy biorą się za to osoby zza oceanu (po czym zostaje to jeszcze spolszczone i to niekonsekwentnie pod względem pisowni).

Gdybym miała wskazać istotnie mroczny cykl opowiadający o bohaterach wplątanych w rozgrywki bóstw, zawierający do tego elementy inspirowane naszym kręgiem kulturowym, to polecałabym rodzimą „Sagę o zbóju Twardokęsku” (po prawdzie seria okazała się tak ponura, że nigdy jej nie dokończyłam). Ale to zarówno inny poziom literacki, jak i odmienna grupa docelowa, ponieważ „Niegodziwi święci” to powieść kierowana do nastolatków (a raczej nastolatek).

Główni bohaterowie są odpowiednio młodzi, co nie przeszkadza im być potężnymi magami czy przywódcami. Choć w teorii głównym wątkiem jest próba zakończenia wyniszczającej wojny pomiędzy dwoma królestwami, na plan pierwszy wysuwają się sercowe rozterki protagonistki. Emily A. Duncan nie skupiała się zbytnio nad dopracowywaniem świata przedstawionego, choć przynajmniej postarała się o kilka klimatycznych opisów. „Niegodziwi święci” są jej debiutem – szkoda, że redaktorzy anglojęzycznego wydania nie przyłożyli się bardziej i nie wyczyścili tekstu z niepotrzebnych powtórek. Ile razy można czytać podobny akapit o tym, jak bardzo bohaterka przeżywała zniszczenie klasztoru, w którym się wychowywała? W niektórych scenach, gdzie akcja przyspiesza, opisy stają się też nazbyt chaotyczne – tak, że trudno czasem dojść do tego, gdzie kto stał i co zrobił.

Z kreacją bohaterów bywa różnie. Dużo uwagi poświęcone zostało dwójce młodych magów krwi. Autorka wspomina, że agentka podsunęła jej pomysł, by za inspirację dla Malachiasza posłużył Kylo Ren. To się akurat udało dobrze (może nawet zbyt wiele łączy tych bohaterów – z różnic wychwyciłam jedynie kolor oczu oraz brak skłonności do niekontrolowanych napadów gniewu u pierwszego z wyżej wymienionych) – nastoletni czarnoksiężnik „odziedziczył” sporo charyzmy młodego Sitha. Gorzej ma się sprawa z księciem, w którego przypadku następuje duży rozziew pomiędzy jego przedstawianiem na początku książki i w dalszych rozdziałach. Nie rozumiem, po co było najpierw opisywać Serefina torturującego zakonników i ot tak zabijającego młodego chłopaczka, skoro potem Duncan chciała wzbudzić współczucie i sympatię dla tej postaci. Absolutnie nie uważam, że autorowi nie wolno zrobić czegoś takiego, jednak potrzeba więcej umiejętności oraz talentu, by tego typu kreacja okazała się intrygująca i, co równie ważne, spójna.

Główna bohaterka w porównaniu z chłopakami jest mniej wyrazista, zwłaszcza na początku powieści, gdzie sprawia wrażenie ledwie kukiełki miotanej wolą narratora. Zabawny jest też jej sposób przyzywania mocy – rozumiem, że autorka grywa w D&D, ale jednak książka to nie to samo co sesja RPG i może jednak całemu wątkowi kontaktu Nadii z bogami warto było dodać chociaż odrobinę głębi. Na szczęście w dalszych rozdziałach młoda akolitka nabiera nieco charakteru. Dobrze, że dziewczyna ma własne cele, niestety związane z nimi rozterki zostały opisane powierzchownie. Duncan tutaj także nie ustrzegła się niekonsekwencji. Najpierw nieraz pisała, jak to wojsko dowodzone przez księcia zniszczyło klasztor Nadii i wymordowało jej przyjaciół (bohaterka zresztą przelotnie widziała Serefina wśród atakujących), a potem po jednym bankiecie, kiedy to przebrana (i oczywiście nierozpoznana) dziewczyna zasiadała u boku chłopaka, kwituje ona swoje wrażenia „arcyksiążę (…) okazał się przemiłym młodzieńcem”, a jakiś czas później nazywa go „mężczyzną mądrym i zaskakująco opiekuńczym.” Uroczo. Magiczne moce Nadii są podobnie niekonsekwentne w zależności od tego, czy autorce potrzebna była scena pt. „jaka ona potężna”, czy „jak on ją uratował”.

Tłumaczenie bywa kulawe, zwłaszcza bliżej początku, np. „wreszcie Anna zatrzasnęła drzwi i obie (…) wypadły na śnieg” (czy nie powinna zatem owych drzwi otworzyć?), „słońce już prawie zaszło, lecz promienie odbijane przez śnieg wciąż oślepiały na tle jego – bezsprzecznie straszliwej – wizji” (o jaką wizję chodzi, pojęcia nie mam, bo wcześniej bohater po prostu wyszedł z tunelu), „symbole wyskakiwały z jej ust niczym iskry migotliwego dymu”, „zabicie wrażego króla mogłoby zakończyć wojnę”, „miał miękkie usta i majestatyczny nos” (ktoś ma pomysł, jak taki nos może wyglądać?), „dzięki milczeniu bogini, Nadia zawsze czuła, że potrafi wraz z nią przezwyciężyć problemy” (optymistka z niej, nie ma co), „uśmiechnął [się] (…) wielkim, błogim uśmiechem.” Urzeka mnie nazywanie przybocznej księcia „oficerką”. „Kleryczka” też nie brzmi optymalnie, ale przynajmniej nie jest nazwą butów. Notoryczne używanie wobec bohaterów słowa „chłopiec” niespecjalnie pomaga w budowaniu wizerunków niebezpiecznych czarnoksiężników, ale tak chyba było w oryginale.

Inna sprawa, że pewnie szkoda było czasu na lepsze tłumaczenie, skoro styl Duncan też nie powala na kolana [2], zwłaszcza jeśli wspomnieć serce nieustająco podchodzące Nadii do gardła i temu podobne zwroty. W scenkach okołomiłosnych nie braknie typowych fraz: „«Każdy, byle nie on» – pomyślała zdesperowana, lecz wciąż tonęła w marzeniach o dotyku jego warg”, „wtedy własne, heretyckie dłonie ją zdradziły, gdyż bezwiednie sięgnęła w górę i wplotła place w jego włosy (…). Była na niego zła, wściekła za kłamstwa, ale nawet ten gniew nie wystarczał, nawet on nie schłodził ognia, który czuła, gdy ten chłopak był blisko; gorąca, które, ilekroć jej dotykał, przenikało ją do głębi”, „istnieli tylko oni dwoje, ciepło jego ciała i nacisk jego ust”, „był królem potworów, lecz słabł pod dotykiem jej warg”, „wszystkie uczucia, które wcześniej do niego żywiła, były już jedynie popiołem u jej stóp, lecz złamane serce wciąż szarpało się na myśl, że może go utracić”, „jego magia była eteryczna i mrocznie czarowna” (to ostatnie akurat nie o obiekcie westchnień głównej bohaterki, choć w przygotowaniu są dwa kolejne tomy, więc różnie może się zdarzyć).

Zabawne są niektóre pomysły – oto mieszkańcy klasztoru mają „protokół postępowania” w przypadku ataku wroga (szkoda, że przy drzwiach do podziemi, którymi uciekała Nadia, nie napisano „wyjście ewakuacyjne”), w innym miejscu książę wspomina o betonowej płycie (tak, tak, wiem, już starożytni Rzymianie… co nie zmienia faktu, że ta betonowa płyta pasuje do klasztoru w górach jak kwiatek do kożucha). Urzekło mnie malowidło sufitowe przedstawiające „sępy otoczone ociekającymi kwasem kwiatami” – sępy dlatego, że tak nazywają się najpotężniejsi z magów krwi (mhhhrocznie, nieprawdaż?), ale ociekające kwasem kwiaty mnie urzekły. Po czym można poznać, że to kwas, papierek lakmusowy ktoś namalował obok, a może owe kwiatki były już zwęglone?

Pastwiłam się nad „Niegodziwymi świętymi”, jednak w swojej kategorii nie jest ona aż tak zła – na pewno o wiele lepsza od poczytnego „Szklanego tronu” i nie gorsza od „Dzieci krwi i kości.” Muszę się także przyznać, choć ze skruchą, że czytało się tę powieść gładko i poprawiła mi ona humor. Przedstawienie interakcji pomiędzy bohaterami – gesty, dialogi, reakcje, wyszły Duncan całkiem zgrabnie (jak na fantasy romans). Nadii nieco brakuje kolorów, gdy jednak zaczyna rozmawiać z Malachiaszem nabiera życia, sam mag zaś wzbudził moją sympatię. Lekturę zakończyłam z uczuciem zaciekawienia odnośnie dalszych losów bohaterów, co także uważam za zaletę. Stąd ocena, z zastrzeżeniem, że uwzględnia ona „okoliczności łagodzące” w postaci docelowej grupy wiekowej.

Odbiorca szukający interesującego, przemyślanego fantasy z nieoczywistymi bohaterami raczej nie znajdzie w „Niegodziwych świętych” nic godnego uwagi. Jako rodzaj fanfiku o Kylo i Rey, przepisanego na inne uniwersum, sprawdza się ta powieść nawet nieźle – powinna przypaść do gustu czytelniczkom, które żałowały, że do płomiennego romansu między wyżej wzmiankowanymi postaciami jednak w filmach nie doszło.

[1] Mam niejasne wrażenie, że gdzieś indziej już tę frazę widziałam. Czy jej autor powinien upomnieć się o tantiemy? A może istnieje jakaś wewnątrzwydawnicza baza zachwytów?

[2] Sądząc na podstawie polskiego tekstu książki i znalezionych na sieci fragmentów w oryginale.