Beatrycze Nowicka Opowiadania

Jad Lorda Foula (recenzja, E)

Kiedy nie będę kochać, nie zdołasz nigdy zranić mnie

Stephen R. Donaldson, wyd. Zysk i S-ka

Pierwszy tom cyklu „Kroniki Thomasa Covenanta Niedowiarka”

Beatrycze Nowicka: 5,5/10

W pierwszym tomie cyklu o Thomasie Niedowiarku Donaldson skoncentrował się przede wszystkim na kreacji głównego bohatera. Pomysł na protagonistę był dosyć ciekawy – człowiek ciężko chory, odtrącony przez społeczeństwo, pełen zapiekłej goryczy. W rozmaitych tekstach krytycznych Covenant często określany jest mianem antybohatera.

Po części zapewne z uwagi na biblijne konotacje, po części zaś dlatego, że ojciec pisarza był lekarzem i pracował w Indiach, chorobą dręczącą Thomasa jest trąd. Jedyną rzeczą, do jakiej mam zastrzeżenie, jest to, że wskazówki odnośnie czasu akcji w „naszym” świecie wydają się sugerować lata powojenne w Stanach Zjednoczonych. Sądzę, że dla podkreślenia beznadziejnej sytuacji bohatera lepsze byłoby umieszczenie akcji wcześniej, gdyż pierwsze, choć jeszcze słabo skuteczne, lekarstwa na trąd wynaleziono w latach trzydziestych XX wieku, w związku z czym usłyszane przez Thomasa od lekarzy zapewnienia o braku jakichkolwiek szans na wyleczenie wydały mi się mało wiarygodne. „Jad lorda Foula” powstał z kolei za wcześnie, by nemezis głównego bohatera mogło być AIDS (które bardziej pasuje mi jako nieuleczalna choroba, powodująca wykluczenie ze społeczeństwa). Wspominałam o „naszym” świecie, gdyż „Kroniki Thomasa Covenanta Niedowiarka” zaliczają się w poczet książek o ludziach, którzy przypadkiem trafiają do magicznej krainy. Choć powyższe zdanie jest skrajnym uproszczeniem. Osią pierwszego tomu, a zarazem głównym konfliktem, jest bowiem to, czy Kraina, do której trafia Covenant, jest osobnym światem, czy też jedynie wytworem umysłu głównego bohatera. Wraz z nieustannie roztrząsającym tę kwestię Thomasem zastanawia się też czytelnik.

Osobiście skłaniam się raczej ku drugiej interpretacji [1]. Pozwolę sobie jednak najpierw przyjąć, że Kraina istnieje na tej samej płaszczyźnie, co przedstawiona w kilku pierwszych i ostatnim rozdziale Ameryka. W takim przypadku otrzymujemy historię o wybrańcu, władającym mocą pochodzącą od magicznego pierścienia i będącym ostatnią nadzieją mieszkańców świata, do którego trafia. Tak postrzegany „Jad Lorda Foula” się nie broni. Poza ciekawą koncepcją głównego bohatera nie ma bowiem wiele do zaoferowania. Kraina, gdzie opisane zostały trzy wioski i jedno miasto (dość pobieżnie zresztą, gdyż postaci zwiedzają zaledwie niewielką jego część), prócz tego nieco gór i pagórkowatych wyżyn (na których nieopodal wrzosowisk rosną piwonie), tudzież mroczna puszcza, wypadają blado w porównaniu ze szczegółowymi i barwnymi uniwersami innych pisarzy. Donaldson nie szczędzi zapewnień, że ten świat jest piękny, jednak ja tego nie czułam, czegoś mi brakowało. Mieszkańcy nie są szczególnie różnorodni – poza pomysłem na moce kształtowania kamienia i drewna nie znalazłam żadnych smakowitych szczegółów. Portret Covenanta został nakreślony wręcz drobiazgowo, lecz pozostali bohaterowie są dosyć nijacy, np. dzielni i pełni poczucia obowiązku magowie, czy poczciwy, choć sprawiający wrażenie obłąkanego, olbrzym. Jest także Zły Lord, uskuteczniający dwu i pół stronicowy monolog na temat własnej nikczemności i zwracający się do bohatera per „robaku”. Do tego dochodzą jeszcze cokolwiek koślawe pieśni oraz w założeniu chyba mająca wzruszyć czytelnika scena podziwiania świetlistych duszków.

O wiele ciekawiej jest potraktować Krainę jako projekcję psychiki Covenanta. Wtedy bowiem można zacząć zastanawiać się nad tym, co oznaczają pewne elementy, motywy i wątki, oraz szukać powiązań między nimi a opłakaną sytuacją bohatera, borykającego się z odtrąceniem i chorobą. W pierwszych rozdziałach, toczących się w „naszym” świecie autor w bardzo sugestywny sposób przedstawia życie Thomasa. Każe mu też wspominać szczęśliwą przeszłość, dzięki czemu czytelnik doskonale widzi, co protagonista powieści utracił. Pozwala to lepiej zrozumieć nie tylko Covenanta, jego postępowanie i dylematy, ale też, jak wspomniałam na początku tego akapitu, samą Krainę. Choćby magiczny pierścień, mieszczący w sobie dziką magię, nad którą bohater nie potrafi zapanować, jest zapożyczeniem, jakiemu autor nadał nowe znaczenie – dla Thomasa stanowi on symbol miłości i zdrady, najszczęśliwszego okresu jego życia zakończonego największą krzywdą, jaką kiedykolwiek mu uczyniono.

Dylemat bohatera „uwierzyć, czy nie uwierzyć” jest pochodną innej kwestii. Kiedy Covenant dowiedział się o swojej chorobie, kazano mu podporządkować jej całe swoje życie. Porzucić nadzieję, marzenia, które mogłyby oderwać go od ciągłego skupiania się na walce z trądem. Ostrzeżono Thomasa, że myśli o życiu, jakie niegdyś wiódł, mogą doprowadzić go do rozpaczy i samobójstwa. Odejście żony z synkiem oraz reakcja społeczeństwa kompletnie załamały bohatera. Covenant jednak nade wszystko chciał przeżyć, więc postąpił zgodnie z radami. Zniszczył w sobie pozytywne uczucia, odrzucił je i wyparł. A potem trafił do Krainy – miejsca, gdzie wciąż można znaleźć piękno i życzliwych ludzi. Pokusa, by dać się porwać wizji jest ogromna, jednak Thomas postrzega otaczające go dobro jako wymierzone w siebie szyderstwo i upatruje w nim największego zagrożenia. Jeśli bowiem pozwoli sobie na to, by znów czuć coś innego niż frustrację i gniew, spodziewany powrót do rzeczywistości go zniszczy, gdyż nie znajdzie w sobie dość siły, by raz jeszcze wyrzec się większości emocji i pogodzić ze swoim losem.

Donaldson daleki jest jednak od kreowania swojego bohatera wyłącznie na ofiarę. Covenant doświadcza okrucieństwa, ale i sam bywa okrutny. Zdecydowanie nie jest odważnym altruistą – choć też trudno mu się dziwić. Do pewnego (dość znacznego, jak sądzę) stopnia go rozumiem. Za jego pomocą autor w nader sugestywny sposób pokazał życie całkowicie zdominowane przez chorobę. Oprócz tego nakreślił portret człowieka odrzuconego przez społeczeństwo. W najszerszym kontekście zaś czytelnika łączy z bohaterem to, że zazwyczaj pragniemy akceptacji, jednak nie za cenę odgrywania ról wyznaczonych przez innych oraz spełniania cudzych wyobrażeń.

Nierzadko zdarzało mi się marudzić na nie podbudowane odpowiednią motywacją poczynania bohaterów i brak konsekwencji. W „Jadzie Lorda Foula” zaobserwowałam jednak efekt przeciwny – postać Covenanta i wszystko, co jest z nią związane, wydaje mi się wykalkulowane na zimno, z dystansem, przemyślane i skomponowane pod dyktando zamysłów autora.

Nie spodobał mi się też styl, który jest nierówny. Bardziej udanym frazom towarzyszą zdania w rodzaju: „a poprzez ranek brnęli ciężko (…) niby odpryski rozbitego lamentu”, „nad horyzontem czerwony księżyc płonął jak plama krwi, jak wcielenie zła na pohańbionym tle gwiazd”. Mam też zastrzeżenia do tłumaczenia, choć w tym przypadku trudniej mi o konkretne przykłady: „skulił się pod ciosami, nikczemny i niezdolny do odpowiedzi”, „Bereku! (…) pomóż nam w walce z wrogiem (…) Ratuj Krainę przed krwawej śmierci bogiem”. Dość przeszkadzała mi niekonsekwencja w tłumaczeniu imion i nazw własnych – i tak pojawia się np. Słone Serce Pianościgły, Sługrzywi, ur-Podły, diamentrunek, Wiernogard, z drugiej strony jednak mamy Gigantclave, Woodhelven, Revelstone, czy Stonedown (jeszcze gorzej brzmią utworzone od nich nazwy mieszkańców, jak Stonedownor, Stonedownorka).

Doceniam pomysł na bohatera i konsekwencję w jego realizacji, a jednak czegoś mi zabrakło, by ta historia prawdziwie mnie wciągnęła. Są w powieści Donaldsona fragmenty warte zapamiętania, ale także te, które w moim odczuciu nie były udane. Rozmowy Covenanta na temat nadziei, czy przeznaczenia nie pobrzmiewały mi mądrością życiową, jak zwykłam oczekiwać od książek opartych na podobnych założeniach. Żałuję, że Donaldson nie poważył się na więcej, nie odszedł dalej od schematu. Chwilami miałam wrażenie, jakby autor naginał swoją wyobraźnię, wciskał ją w kształt potolkienowskiego fantasy, zamiast pójść własną drogą.

[1] Istnieje spora szansa na to, że dalsze tomy przynoszą wyjaśnienie. Choć przyznam, podoba mi się właśnie to, że w części pierwszej kwestia nie zostaje rozstrzygnięta.

Donaldson napisał dziesięć powieści z tego uniwersum (dwie trylogie i jedną tetralogię), z czego w Polsce ukazało się pierwszych sześć. Historia Thomasa Covenanta nie wciągnęła mnie jednak na tyle, bym zapragnęła przeczytać tomy kolejne.