Beatrycze Nowicka Opowiadania

Zamek Lorda Valentine’a (recenzja, E)

Witajcie na Majipoorze

Robert Silverberg, wyd. Solaris

Pierwszy tom cyklu „Kroniki Majipooru”

Beatrycze Nowicka: 6/10

Lektura „Zamku Lorda Valentine’a” okazała się niezwykle przyjemnym i odprężającym doświadczeniem. Zdecydowanie jest to książka, po którą można sięgnąć w celu poprawienia sobie humoru.

Tym, co wysuwa się w powieści Silverberga na plan pierwszy, jest świat przedstawiony. Nie jest to typowe uniwersum fantasy – akcja toczy się na planecie skolonizowanej przez przybyszów z gwiazd, istnieją tam także zaawansowane technologicznie urządzenia. Oprócz tego jednak działa magia, a większość obywateli żyje w warunkach kojarzących się bardziej z wiekami przeszłymi, niż odległą przyszłością. W wykonaniu Silverberga ta mieszanka motywów prezentuje się intrygująco. Nie sposób też odmówić amerykańskiemu pisarzowi talentu do przelewania na papier barwnych wizji. Nakreślone na kartach powieści miasta, pałace, ruiny, dziwaczne rośliny i kolorowe pejzaże są niezwykle wyraziste. Majipoor jest jednym z tych fantastycznych światów, które naprawdę żyją. Czytelnik zaś, towarzysząc bohaterom w wędrówce przez kolejne kontynenty, ma okazję podziwiać rozsnuwane przed oczyma jego wyobraźni cuda.

Choć niestety trzeba przyznać, że świata tego nie można nazwać realistycznym. Przede wszystkim zastanawia mnie, po co w zasadzie była ta cała gigantomania. Na Majipoorze wszystko musi być ogromne: góry, kontynenty, miasta. Autor nie zastanawiał się jednak nad konsekwencjami – np. w jednym miejscu pada stwierdzenie, że grawitacja na planecie była niewielka. Kwestie takie jak geologia, klimat, ekonomia, czy zagadnienia związane z demografią (wyżywienie mieszkańców wielomilionowych metropolii, efektywny transport produktów – dodajmy, z wykorzystaniem głównie wozów i statków) nie zaprzątały uwagi pisarza. Miało jedynie być malowniczo – co się akurat udało.

Do dalszych zalet „Zamku lorda Valentine’a” zaliczam lekki, przyjemny styl oraz dominujący w całości pogodny nastrój, który zdecydowanie odróżnia powieść Silverberga od książek modnych obecnie. Również pomysł, by główni bohaterowie byli wędrowną trupą – tu żonglerów – wtedy jeszcze był raczej nowy.

Nie zachwyciła mnie natomiast fabuła. Ta jest przebraną dla niepoznaki w kostium fantasy realizacją najpopularniejszych amerykańskich mitów. Oto dawno, dawno temu do ojczyzny głównego bohatera (w tym przypadku chodzi o całą planetę) przybyli osadnicy. Ziemia obiecana była jednak zamieszkana przez rdzennych mieszkańców (tu – metamorfów). Wybuchła wojna, tubylcy zostali przetrzebieni i wyparci. W czasach, gdy toczy się akcja powieści, po ich kulturze i cywilizacji pozostały ruiny, zaś niedobitki nędznie egzystują w rezerwatach. Bohaterowie wprawdzie miewają z tego powodu wyrzuty sumienia, ochoczo tłumaczą sobie jednak, że przecież metamorfów było niewielu, jak na taką dużą planetę, więc zaiste marnotrawstwem byłoby tutaj nie zamieszkać. Tudzież częstują się wzajemnie frazesami w rodzaju „musimy wyjść im naprzeciw i uleczyć z nienawiści”. Na gruzach rodzimej cywilizacji osadnicy zbudowali wielogatunkowe i wielokulturowe Państwo Powszechnego Dobrobytu, na którego czele stoi Prezydent. Wiem, wiem, Koronal – jest on jednakże zarówno przedstawicielem władzy wykonawczej, jak i żywym symbolem, ponadto jest wybierany na swoje stanowisko – może nie demokratycznie, ale liczą się jego umiejętności, a nie urodzenie. Niestety, na skutek knowań Złego Wiceprezydenta (nie chcąc zdradzać za dużo z fabuły, nie będę wyjaśniać, kto jest jego odpowiednikiem na Majipoorze, zresztą ostatecznie sytuacja okazuje się nieco bardziej skomplikowana) szlachetny, prawy i dzielny Koronal zostaje podstawiony. To oczywiście źle się kończy – uzurpator musi być nieudolny i niemoralny, a pod jego rządami kraj czeka straszna przyszłość, której zapobiec może jedynie zwrócenie władzy Odpowiedniemu Człowiekowi. To jednak może pociągnąć za sobą wojnę domową, kiedy to w bratobójczej walce poleje się krew Naszych Chłopców.

Co ciekawe, metamorfowie jako rasa zajmująca tereny później zamieszkane przez nacje, z których wywodzą się główni bohaterowie, pojawili się także w trylogii o Mistrzu Zagadek z Hed Patricii McKillip. U Silverberga przedstawiciele tego gatunku budzą w postaciach wyłącznie pejoratywne uczucia. Lęk przed zmiennokształtnymi można tłumaczyć rozmaicie – tu pasuje mi interpretacja, zgodnie z którą bohaterowie boją się, że metamorfowie zajmą ich miejsce, tak samo, jak niegdyś ich przodkowie osadnicy zajęli miejsce tubylców.

Wracając zaś do uwag krytycznych – bohaterowie Silverberga są wyjątkowo powierzchowni (choć, co trzeba im oddać, dosyć sympatyczni). W takiej lekkiej, przygodowej powieści, jaką jest „Zamek Lorda Valnetine’a”, nie musi to być wadą. Mnie jednak brakowało jakiegoś odrobinę głębszego rysu. Na minus należy też policzyć toczącą się pod koniec bitwę. Wcześniej Silverberg głównie opisywał podróże bohaterów, kiedyś jednak musiało dojść do konfrontacji i niestety pisarz sobie z nią nie poradził. Wydaje się, że nie miał ani serca, ani pomysłu na opisywanie działań zbrojnych.

„Zamek lorda Valentine’a” może stanowić całkiem niezłą rozrywkę – doceniam barwny świat, jednak nie równoważy on w pełni schematycznej fabuły, uproszczonych bohaterów oraz naiwnych rozważań o wspaniałości rządów właściwego człowieka.

W Polsce ukazały się wszystkie powieści, a także zbiór opowiadań z tego uniwersum. Jednak tom pierwszy nie porwał mnie na tyle, bym sięgnęła po kolejne części.