Beatrycze Nowicka Opowiadania

Szlak chwały (recenzja, E)

W oparach testosteronu

Robert A. Heinlein, wyd. Phantom Press

Beatrycze Nowicka: 4/10

O „Szlaku chwały” Andrzej Sapkowski napisał: „wbrew poglądom niektórych nie jest to żaden pastisz”. Ja jednak nie jestem tego aż tak pewna. Zacznijmy zatem od początku.

Młody mężczyzna, nie bardzo wiedząc, co zrobić ze swoim życiem, a przy tym potrzebując pieniędzy, zostaje żołnierzem. Choć zabijanie nie sprawia mu kłopotów, Gordona nie bawi ustawiczne nadstawianie karku. Rychło więc protagonista zaczyna przemyśliwać, jak wykręcić się z wojska, co mu się udaje. Kiedy jakiś czas po odzyskaniu wolności wypoczywa na francuskiej wysepce, na plaży nudystów dostrzega przecudnej urody blondynę. Kobieta interesuje się nim, zadaje osobiste pytania, na koniec zaś oznajmia „jesteś bardzo piękny”. Niedługo później Gordon natrafia na ogłoszenie „Pilnie potrzebujemy odważnego mężczyzny. Powinien (…) cieszyć się doskonałym zdrowiem (…) władać wszelkiego rodzaju bronią (…) cechować się nieugiętą odwagą, urodziwą twarzą i kształtnym ciałem. Gwarantujemy stałe zatrudnienie.” Gordon kupuje sobie następną gazetę – w niej znajduje identyczny anons, a jakby jeszcze miał wątpliwości, otrzymuje kopertę z wyciętym wyżej cytowanym fragmentem. Mężczyzna udaje się pod wskazany adres, gdzie wpada w objęcia blond piękności z plaży, która ponownie zapewnia go o zachwycie dla jego urody. Gordon pragnie poznać imię kobiety. Ta odpowiada mu, by nazywał ją, jak chce, na co ów nadaje jej imię… wyścigowej klaczy. Następnie panienka rozdziewa się do naga, by przeprowadzić procedurę skoku pomiędzy światami. Po drugiej stronie początkowo jest słodko i miło, eks-żołnierz, laska oraz jej pomagier Zabawny Facecik wędrują w ładnych okolicznościach przyrody, jedzą kolacje przy świecach, tudzież pluskają się w strumyku. Wreszcie nadchodzi pora na wyrzezanie paru dziesiątek potworów, z czym Gordon radzi sobie śpiewająco. Dzięki temu, gdy trójka dociera wreszcie do siedziby przyjaznych tubylców, Ziemianin zostaje nazwany Bohaterem przez duże B, śpiewa się o nim pieśni, a także oczekuje, że (przykro mi, ale nie umiem wyrazić tego delikatnie) zostanie rozpłodowcem. Protagonista początkowo ma obiekcje, jednak potem przez trzy doby ochoczo wzbogaca pulę genową lokalnej populacji.

I ja mam uwierzyć, że to wszystko jest na poważnie? Dodajmy do tego, że od czasu do czasu bohater sam stwierdza, iż jest mięśniakiem, a nie intelektualistą, prosi autora książki, by zachował go w dobrym zdrowiu na dalsze tomy, czy wspomina Conana albo Johna Cartera.

Kiedy Heinlein pisze o naszym świecie, bywa to sarkastyczne i celne: „Och, mówiliśmy w rytmie beatu, rozprawialiśmy o chłodnym brzmieniu stereo (…) cytowaliśmy Salingera i Kerouaca (…). Nie uważaliśmy jednak, by bębenki bongo i brody mogły się równać z pieniędzmi w banku. Nie byliśmy buntownikami. Byliśmy konformistyczni jak stado owiec. Naszym tajnym hasłem było »Bezpieczeństwo« (…). »Pływanie z prądem« cegiełka, którą moje pokolenie złożyło na ołtarzu Wielkiego Amerykańskiego Snu”, „Rufo powiedział mi, że (…) demokracja występuje wśród wielu prymitywnych społeczeństw, ale nie słyszał, aby stosowano ten rodzaj rządów na jakiejkolwiek cywilizowanej planecie, ponieważ »Vox populi, vox Dei« należy tłumaczyć: »Mój Boże! Jak mogliśmy wpakować się w coś takiego!«”

Nie można też odmówić pisarzowi giętkości pióra objawiającej się od czasu do czasu zdaniami w rodzaju: „wkurzyło go to tak strasznie, że nie tylko mnie zdegradował, ale jeszcze wyskoczył z namiotu i został bohaterem, a ponadto nieboszczykiem”, „– Jak na razie świetnie się bawię. [Mój rozmówca] prychnął – Tak rzekł pewien facet spadający z Empire State Building, mijając pięćdziesiąte piętro. Ale chodnik na dole i tak na niego czekał.” Heinlein umieścił też w swojej powieści mnóstwo nawiązań do ówczesnej popkultury.

Poza tym jednak fabuła jest prościutka i – jak się głębiej zastanowić – wręcz niedorzeczna. Ale najgorszy jest wypełniający środek powieści wątek blond laski, która później okazuje się Bardzo Ważną Personą. Piękność łasi się do bohatera jak zwierzątko, zachwyca nim, deklaruje mu, że jest „chętna i gotowa” już zaraz oddać się mu na trawie, to znów jest „kobieca i potulna”, innym razem zaś nazywa się „chutliwą dziewką” (w ramach gry wstępnej). Na początku kobieta wprawdzie raz nakrzyczała na Bohatera, ale ten zagroził, że zleje ją po tyłku, na co od razu spokorniała, niedługo później zaś zapragnęła go poślubić. „Potrafię udowodnić swoje racje podczas kłótni” – stwierdza razu pewnego bohater – „Gdyby stała się nieznośna, najwyżej dostałaby to obiecane lanie.” Czy wspominałam już, że ślicznotka zwraca się do Gordona zazwyczaj per „mój panie”? Dorzućmy do tego scenę, w której on w łóżku daje jej klapsy, a ona zarzeka się, że będzie grzeczna. Co to ma być, jakieś wieczorne fantazje czternastolatka? Albo też coś, co kompletnie nie trafia w moje poczucie humoru. Podczas lektury „Szlaku chwały” zatęskniłam za wojowniczymi lesbijkami z „Wieży Czat”. Niechby sprawiły Gordonowi łomot, a na koniec uwiodły tę jego blondynę [1].

Podsumowując – jeśli powieść Heinleina była pisana „na serio”, to miejcie nade mną litość, o Mroczni Bogowie z Kor-Yuban, a jeśli wszystko jest żartem to, wyrwany z kontekstu kulturowego, jest on stanowczo za mało śmieszny. Szczęśliwie przygody Conana i jego klonów nie stanowią już sporego procentu fantastycznej „produkcji”, zaś smaczki i satyra na ówczesną Amerykę zainteresują raczej czytelników bardziej obeznanych w temacie.

[1] Gwoli ścisłości muszę jednak zaznaczyć, że pod tą recenzją na Esensji ktoś skomentował, że tak naprawdę kobieta wykorzystała głównego bohatera, który w zamian za słodkie słówka i uciechy cielesne zrealizował jej cele.