Beatrycze Nowicka Opowiadania

Raptowny fartu brak (recenzja, E)

Wycieczka w przeszłość

Eugeniusz Dębski, wyd. Fabryka Słów

Beatrycze Nowicka: 6,5/10

„Raptowny fartu brak” – obszerny zbiór piętnastu starszych opowiadań Eugeniusza Dębskiego zawiera całkiem sporo udanych tekstów, z przewagą SF w wydaniu nieco może staroświeckim, ale wciąż przemawiającym do wyobraźni.

Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam okładkę „Raptownego fartu braku”, zarówno tytuł, jak i ilustracja trąciły jakąś strunę w mej pamięci. Po pewnym czasie książka znalazła się w moich rękach i mogłam potwierdzić swoje przypuszczenia – tytułowy tekst był jednym z pierwszych opowiadań fantastycznych, jakie przeczytałam w życiu [1]. Nietrudno zgadnąć, że lekturze towarzyszyć zaczęła nostalgia. Z drugiej strony – czytywałam opowiadania Eugeniusza Dębskiego ukazujące się w Science Fiction (dwa z nich zresztą znalazły się w niniejszym zbiorku) i większość nieszczególnie mi się podobała, zatem byłam także dosyć uprzedzona. Wkrótce mogłam jednak odrzucić początkowe obawy – „Raptowny fartu brak” okazał się książką bardzo przyzwoitą.

Zebrane tu teksty ukazywały się w czasopismach, zbiorkach i antologiach na przestrzeni dwudziestu lat – od debiutanckiego „Najważniejszego dnia 111 394 roku” z 1984, po „W krainie zaginionych bajtli” z 2004 roku. Zdecydowana większość, bo aż dwanaście, to opowiadania SF, najczęściej w starym stylu – z dzielnymi pilotami, kosmicznymi bazami, czy planetami o dziwnych właściwościach. Prócz tego mamy jeszcze dwa teksty zasługujące na miano horroru oraz „Gandalfa w trójkącie bermudzkim”, gdzie ekipa kręcąca „Władcę pierścieni” [2] staje się świadkami paranormalnego zjawiska. Ponieważ trudno tutaj dopatrzyć się jakiegoś klucza organizującego całość, przypuszczam, że wybrano teksty uznane za najlepsze, lub najbardziej charakterystyczne dla twórczości Dębskiego. Jeśli tak było istotnie, wybór okazał się słuszny, bo choć zdarza się parę utworów gorszych, większość zasługuje na uwagę, a kilka jest naprawdę dobre.

Przede wszystkim Eugeniusz Dębski potrafi tworzyć klimat i umiejętnie stopniować napięcie. Nie tylko wzbudza zainteresowanie czytelnika, ale też umie je utrzymać. Sprawia, że odbiorca dostrzega w utworze tajemnicę, zagadkę, że czyta z autentyczną ciekawością, zadając sobie pytania, co będzie dalej i o co tak naprawdę chodzi. Z rozwiązywaniem wątków bywa już różnie, nie zawsze okazują się one satysfakcjonujące, niemniej ogólne wrażenie pozostaje pozytywne. Ponadto, głównie w przypadku dłuższych opowiadań SF, ma się wrażenie, że świat przedstawiony w utworze jest czymś więcej, niż tylko zawartym w tekście wycinkiem. Kolejną ważną kwestią są bohaterowie – Dębski zazwyczaj kreśli ich bardzo zgrabnie, co ma szczególne znaczenie właśnie w krótkiej formie. Wreszcie, pisarz posiada własny styl, a to również jest dużym atutem.

Zbiór otwiera tytułowy „Raptowny fartu brak” – dość krótki tekst, jeden z mniej udanych po prawdzie, bo w zasadzie sprowadzający się do „był sobie facet, który wierzył, że ma szczęście, a potem…”. Być może bardziej przemówiłby do kogoś posiadającego samochód. SF sprowadza się tutaj do obcej planety i maszyny, bardziej pasowałoby tu zresztą anty-science, bo pomysł na Silniki jest raczej z gatunku „bo tak będzie fajnie”. Kolejny, dość długi (około dziewięćdziesięciostronicowy) „Interview na Sacramenckiej Dziwce” jest za to jednym z trzech w mojej opinii najlepszych w tym zbiorze. Dębskiemu udało się tutaj stworzyć interesujące postaci i nakreślić relacje pomiędzy nimi. Barwnie wypadł opis żołnierzy z orbitującej bazy – w ogóle, wojsko w opowiadaniach z tego zbiorku przedstawiane jest w sposób nader przekonujący i nieraz się zastanawiałam, czy sam autor nie odsłużył swojego i pisząc czerpał z własnych wspomnień. Zwraca także uwagę (zresztą nie tylko w tym opowiadaniu) sposób, w jaki bohaterowie analizują wypowiedzi i gesty swoich rozmówców, a także własne reakcje. Tytułowa Sacramencka Dziwka, czy też oficjalnie Sacre-D.Z. – planeta będąca jednocześnie dożywotnią kolonią karną dla więźniów politycznych jest ciekawym miejscem. W jakiś sposób, czytając o niej, odczuwałam ten rodzaj eksploratorskiego zapału, jaki towarzyszył mi podczas początków z SF, gdzie jednym z głównych powodów przystępowania do lektury była chęć poznawania innych światów. Główny minus dotyczy zakończenia – owszem, sama fabuła wciąga i angażuje czytelnika, jednak ostateczne rozwiązanie uszłoby może, gdyby całość była przygodową historią z czasów muszkieterów, zaś w przypadku SF… cóż, wychodzi na to, że większość bohaterów to kompletni idioci, pozbawieni umiejętności potrzebnych w swoich zawodach. Z drugiej strony czytelnik cieszy się z takiego właśnie finału.

Dalsze cztery opowiadania przedstawiają przygody trójki bohaterów, stanowiących załogę kosmicznego statku. Tu także odzywają się wspomnienia, albowiem – szczególnie trzy starsze teksty: „Broń obosieczna”, „Much” i „Pasożyt” są w zasadzie wariacjami na temat motywów z „Opowieści o pilocie Pirxie” (jest nawet taśma perforowana w urządzeniu zapisującym na statku), tak jakby Dębski chciał pokazać, że potrafi rozegrać to inaczej. A że zamiast kompletnie bezbarwnego Pirxa mamy trzech sympatycznych, choć złośliwych facetów i nieco humoru, całość wypada, moim przynajmniej zdaniem, lepiej niż to, co pamiętam z utworów Lema [3]. Po perypetiach Babushki i jego kumpli następuje „Krach operacji «Szept tygrysa»” drugi z trzech najlepszych, także długi (bo liczący sobie około dziewięćdziesięciu stron) tekst, w którym kosmiczny pilot podczas rutynowego lotu natrafia na dziwną anomalię i musi sobie radzić z niewesołymi konsekwencjami tego wydarzenia. Jest tutaj ciekawy pomysł, dobrze zarysowany świat i, co najważniejsze, Dębskiemu udało się sprawić, by czytelnika naprawdę obszedł los głównego bohatera. Mam tu tylko jedną uwagę – przebywając w kosmosie po incydencie Marat nie widzi statku, ale wyczuwa go pozostałymi zmysłami, podczas gdy po wylądowaniu w bazie zarówno nie dostrzega budynków, jak też może przenikać przez obiekty.

Kolejne dwa utwory: „Bomba DEMONA” i „Najważniejszy dzień…” to w zasadzie migawki, mające uwypuklić obserwowane przez autora niepokojące trendy. Wszystko jest zatem wyolbrzymione do granic absurdu – w przypadku „Bomby…” dostajemy świat mocno niewiarygodny [4]. „Rezydent” to dla odmiany krótki, zabawny tekst oparty na niezłym pomyśle. „Kto się odważy nie obdarować Santa Clausa” jest dobrym opowiadaniem. Dostajemy intrygujący świat – kolejną obcą planetę z jej florą, fauną, rdzennymi mieszkańcami (to wszystko zostało przedstawione ledwie w urywkach, ale wystarczających, by zaciekawić i stworzyć wrażenie czegoś obszerniejszego) oraz mroczną tajemnicą, a także wyrazistych bohaterów i gęstniejącą atmosferę zagrożenia. Zawodzi tylko końcówka, która wydaje się urwana, jakby autor nie miał lepszego pomysłu. „…więc to chyba był On” jest najsłabszym tekstem zbioru: fabuła pretekstowa, trochę ledwie muśniętych pomysłów i słaba puenta.

Następująca po nim „Czarność” jest znacznie lepsza. Przede wszystkim znakomicie przedstawiono tu uczucie łączące dziadka z wnukiem – znowu wydało mi się, że autor czerpał z własnych doświadczeń, tak przekonująco i intensywnie zostało ono opisane. Sama sceneria także robi wrażenie – pustynia, samotny domek starego człowieka, który nie chce się wyprowadzić pomimo tego, że niedługo na tym terenie powstanie sztuczny zbiornik wodny. Po tym wszystkim, kiedy nadchodzi potwór, jawi się on niestety dosyć sztampowo (choć z drugiej strony, nigdy nie miałam serca do horrorów). „Gandalf…” wydał mi się dosyć nijaki. Ostatnie opowiadanie – „W krainie zaginionych bajtli” należy za to do wyżej wzmiankowanej trójki najlepszych. Tu zwraca uwagę nie tyle sama intryga, co świat i bohaterowie – dzieciaki z Górnego Śląska w czasach ciężkiej komuny. Dębski funduje czytelnikowi podróż w czasie, pokazuje tamtejsze warunki, parę ciekawych szczegółów i to, jak wyglądało wtedy dzieciństwo. Wreszcie, każe swoim bohaterom mówić gwarą, co przydaje kolorytu lokalnego.

Jeszcze gwoli wyjaśnienia: gdyby w skład zbiorku wchodziły tylko: „Interview na Sacramenckiej Dziwce”, „Krach operacji «Szept tygrysa»”, „Kto się odważy nie obdarować Santa Clausa”, „W krainie zaginionych bajtli” i powiedzmy „Czarność” oraz „Rezydent” oceniłabym go na 7. Pozostałe teksty nieco zaniżyły ocenę, co w moim rozumieniu skali nadal oznacza niezłą książkę. Sądzę, że „Raptowny fartu brak” można polecić wszystkim, chcącym zapoznać się z twórczością Eugeniusza Dębskiego, a także tym, którzy lubią bardziej tradycyjną fantastykę.

[1] Nie licząc może ukazujących się w odcinkach w „Płomyczku” „Wakacji z Zielonym” (niestety, nie dane mi było poznać zakończenia…) i otrzymanego kiedyś w prezencie jako dodatek do prenumeraty „Zwierzaków” numeru „Fantazji” z kapitalnym opowiadaniem o dzieciakach, których rodzice-kosmonauci po powrocie na Ziemię okazali się, eufemistycznie mówiąc, niekoniecznie sobą, kolejnym na temat wszechmocnej telewizji (pamiętam, że wtedy sam pomysł puszczania reklamy papieru toaletowego wydał mi się kuriozalny – uznałam, iż jeśli dane mi będzie dożyć czegoś takiego, to będzie oznaczać, że źle się dziać zaczęło), baśnią o eskimoskiej dziewczynce „która widziała magię” oraz artykułem na temat kręcenia „Willow”.

[2] Nie, nie tego prawdziwego, wyreżyserowanego przez Petera Jacksona – mam wrażenie, że tekst musiał powstać zanim jeszcze zaczęto na dobre mówić o ekranizowaniu dzieła Tolkiena.

[3] Choć czytałam je w zamierzchłej podstawówce, więc wtedy zwracałam uwagę głównie na fabułę, która nieodmiennie mnie rozczarowywała. Oto mamy zagadkę, jakieś trudności, napięcie powoli wzrasta. A potem okazuje się, że lotu wcale nie było, że to zwykły wypadek, że to wyładowanie pomiędzy szybami, a kiedy wreszcie pojawił się statek obcych, to niczego nie udało się zarejestrować. Tak, że głównym wrażeniem z lektury była frustracja. Dębski jakby odwrotnie – dostarcza więcej niezwykłości, choć w pewien sposób bardziej spełnia to oczekiwania czytelnika.

[4] Z drugiej strony, przypomniałam sobie podziemia londyńskiego metra i muszę powiedzieć, że opisy z opowiadania są dość dobrym zapisem uczucia, jakiego doświadcza się w śpieszącym się tłumie.