Beatrycze Nowicka Opowiadania

Imię Boga (recenzja, E)

Login i logos

Michał Dąbrowski, wyd. Zysk i S-ka

Ta książka zdecydowanie wygląda na pierwszy tom cyklu, jednak wydawca nie podał takiej informacji

Beatrycze Nowicka: 7/10

„Imię boga” Michała Dąbrowskiego to naprawdę zacny debiut, zwracający uwagę starannie nakreślonym światem i przemyślaną fabułą.

Od pewnego czasu wydawnictwo Zysk i S-ka wydaje książki fantasy rodzimych autorów (szkoda, że nie tworzą one serii, dzięki czemu łatwiej byłoby znajdować te tytuły). Co ciekawe, są to osoby raczej nierozpoznawalne na fantastycznym poletku. Swego czasu postanowiłam dać tej inicjatywie szansę i sięgnęłam po „Melodię Litny” Łukasza Jabłońskiego, co skończyło się gorzkim rozczarowaniem. Kolejna z pozycji „Zanim zawieje wiatr” Katarzyny Wójcik odstraszała już samym opisem, a opinie z „Lubimy czytać” tylko potwierdziły moje obawy. Niezbyt zachęcająco brzmi notka reklamująca „Alabastrowe panny”, czy „Dom między chmurami”. Z tylnej okładki „Imienia Boga” Michała Dąbrowskiego straszy czytelnika fraza o wypełnianiu przeznaczenia. Przód książki zdobi jednak przyzwoita ilustracja, która to zachęciła mnie do sięgnięcia po tę powieść pomimo uprzedzeń – i tym razem czekała mnie miła niespodzianka.

Zakładając, że Michał Dąbrowski to prawdziwe imię i nazwisko autora, a nie pseudonim, pod którym kryje się bardziej doświadczony pisarz, „Imię Boga” to udany i przede wszystkim dojrzały debiut. Owszem, czasem zdarzy się jakaś bardziej wyświechtana fraza czy pomysł, jednak nie psuje to obrazu całości. Dodać też trzeba, że Dąbrowski zaczął bardzo ambitnie, od niemal siedemsetstronicowej powieści, ewidentnie stanowiącej dopiero początek szerzej zakrojonej historii. Książka sprawia wrażenie dopracowywanej i dopieszczanej przez lata – widać to w konstrukcji świata i fabuły oraz w kreacji bohaterów. Podczas gdy przeciętny debiutujący autor polskiej fantasy raczy czytelnika najczęściej zbiorem opowiadań mniej lub bardziej składnie polepionych w większą całość, tym razem do moich rąk trafiła rozbudowana, kilkuwątkowa historia z całkiem przyjemnie skomplikowaną i sensownie poprowadzoną intrygą polityczną (co wciąż w fantasy stanowi rzadkość).

Kolejną zaletą powieści jest świat szczegółowo opisywany i wzbogacony w smaczki. Jakiś czas temu narzekałam, że obecnie autorzy fantastyki piszą pośpiesznie i powierzchownie, nie pozwalając czytelnikowi zagłębić się w książkowe uniwersum. Dąbrowski najwidoczniej także jest wielbicielem „starych rozwiązań” – nie szczędzi opisów miejsc, strojów, czy potraw. Najbardziej ujęło mnie zwrócenie uwagi na język: choćby to, że jednej z bohaterek, cudzoziemce, zdarza się dosłownie tłumaczyć idiomy swojego ludu, a że pochodzi z nadmorskiego kraju, zdarzają jej się zwroty w rodzaju „mam to w głębokiej wodzie” czy „nie zmienia wiatru”. Drobiazg, a jak cieszy! Przez chwilę zastanawiałam się, czemu autor nazywa końmi istoty, które końmi nie są, ale po lekturze zamykającej całość modlitwy-mitu o stworzeniu dostrzegam w tym celowość. Zresztą ten tekst to kolejny przyjemny drobiazg, każący się zastanawiać, czy autor planuje podążyć podobną drogą, co Mark Lawrence w cyklu o Abeth [1]. Jeśli tak, to świetnie, bo takie podejście jest wciąż świeże.

Spodobało mi się też to, że wśród głównych bohaterów znaleźli się także… lekarze. I bardzo dobrze, bo przynajmniej wypadło to oryginalnie (choć obawiam się, że w następnym tomie jeden z nich okaże się „potomkiem przeznaczonym”). Również i w tym przypadku autor zadbał o szczegóły, wyposażył swoich bohaterów w przeszłość zapewniającą im motywacje, poglądy, czy upodobania. Jeśli o mnie chodzi, to odrobinę mi zabrakło, by w pełni z nimi sympatyzować, jednak w drugiej połowie książki zaczęłam ich już darzyć cieplejszymi uczuciami. Trochę na siłę wprowadzony wydał mi się wątek romantyczny, nie przekonała mnie ta miłość od pierwszego wejrzenia. Gorzej na tle innych prezentował się również jeden z antagonistów i to nie dlatego, że był religijnym fanatykiem, ale ze względu na nieustanne i niesławne paradowanie w kapturze [2], którego bohater nie zdejmował nawet, gdy rozmawiał w cztery oczy z osobą, z którą wspólnie knuł. Postać ta sprawiała wrażenie, jakby „uchowała się” z jakiejś bardzo wczesnej wersji powieści, później wielokrotnie poprawianej i rozbudowywanej. Cóż z tego, skoro ów nieszczęsny kaptur, stale goszczący na głowie zabójcy, zaczął mieć znaczenie dla fabuły.

Styl autora jest przyzwoity, trochę przywodzi mi na myśl sposób pisania Krzysztofa Piskorskiego, ale nie jestem w stanie dokładnie wyjaśnić dlaczego. Korekta i redakcja nie budzą większych zastrzeżeń, nieco gorzej było bliżej końca książki, gdzie pojawiły się takie kwiatki jak „kroczę”, zamiast „krocze”.

„Imię Boga” nie jest pozbawione wad, ale pomimo nich jest bardzo solidnie napisaną powieścią, wyraźnie lepszą od przeciętnego poziomu polskich debiutów fantasy. Zresztą książka całkiem dobrze prezentuje się także na szerszym tle obejmującym utwory bardziej doświadczonych autorów. Stąd ocena i życzenie, aby debiut Dąbrowskiego spotkał się z ciepłym przyjęciem, które umożliwiłoby ukazanie się kolejnych tomów. Zwłaszcza, że autor pozostawia czytelnika w poczuciu niedosytu, uchyliwszy zaledwie rąbka tajemnicy.

[1] Chodzi mi o pomysł na kreację świata, jednak nie chcę zdradzać zbyt wiele, żeby nie psuć przyjemności z lektury.

[2] Pierwszy poważny argument przeciw noszeniu kaptura przez ludzi od brudnej roboty jest taki, że ten element ubioru bardzo ogranicza widoczność. Poza tym – skąd wiara, że spod tego kaptura nigdy nie będzie widać twarzy…

Mam wrażenie, że „Imię Boga” przemknęło cokolwiek niepostrzeżenie. Nie doczekało się nawet nominacji do Zajdla – a uważam, że na nią zasłużyło. Jak już ktoś zauważył jednak – nagroda ta stała się wyrazem popularności danego autora, a nie literackiej jakości dzieła. Obawiam się, że w związku z tym tomy kolejne mogą się nie ukazać. A szkoda.