Beatrycze Nowicka Opowiadania

Miasto mosiądzu (recenzja, E)

Z wizytą w mieście dżinnów

S. A. Chakraborty, wyd. We Need YA

Pierwszy tom trylogii „Dewabad”

Beatrycze Nowicka: 7/10

Otwierające trylogię o dżinnach „Miasto mosiądzu” S. A. Chakraborty to jedna z lepszych premier fantasy ostatniego roku.

Lekturę „Miasta mosiądzu” zawdzięczam w dużej mierze Sławkowi Grabowskiemu z Esensji, który wspomniał o tej książce (kilka dni później jej tytuł został również wymieniony w komentarzu pod którymś z esensyjnych artykułów). W przeciwnym razie w ogóle nie zwróciłabym uwagi na pozycję wydawnictwa z jednorożcem w logo, specjalizującego się w prozie dla nastolatków. Byłaby to strata, gdyż debiutancka powieść S. A. Chakraborty okazała się bardzo przyzwoitym, solidnie napisanym fantasy. Zabawna sprawa z tym wiekiem docelowego odbiorcy – takie na przykład książki, jak „Mag bitewny”, albo „Cień utraconego świata” były sprzedawane raczej jako „po prostu fantasy”, podczas gdy pod względem skomplikowania fabuły i konstrukcji psychologicznej bohaterów, tudzież dylematów, jakie przed nimi postawiono, były o wiele prostsze.

Owszem, uwaga narratora koncentruje się na losach osób młodych, pojawia się także wątek miłosny skonstruowany w sposób dość typowy dla wielu książek fantasy pisanych przez autorki z myślą o młodszych czytelniczkach (choć w przeciwieństwie do nich nie dominuje on nad fabułą), niemniej „Miasto mosiądzu” ma sporo do zaoferowania także starszemu odbiorcy.

Tym, co przede wszystkim zwróciło moją uwagę, był wątek polityczny. Tytułowe miasto, zamieszkane przez dżinny oraz ich potomków spłodzonych z ludźmi, to miejsce niespokojne, targane konfliktami na tle etnicznym, religijnym i rasowym. Od wojny, w której obalono poprzednich władców Dewabadu, minęło wprawdzie ponad tysiąc lat, jednak po pierwsze magiczne istoty żyją wielokroć dłużej niż ludzie, a po drugie zmiana władzy nie doprowadziła do powszechnej szczęśliwości, a jedynie do przetasowań na stanowiskach ofiar i beneficjentów systemu. Atmosfera oskarżeń, uprzedzeń i pamięci o doznanych krzywdach sprawia, że miasto mosiądzu, choć na pierwszy rzut oka piękne, jest beczką prochu. Jakby tego było mało, na tej beczce siedzi kilka arystokratycznych rodów, każdy ze swoimi ambicjami. Nad kruchą równowagą czuwa król Ghassan, według mnie będący najciekawszą postacią książki. Tyran i pragmatyk w stylu Herbertowskiego Fortynbrasa, któremu dylematy moralne rodem z „Mniejszego zła” nie spędzają snu z powiek. Choć i on nie jest pozbawiony słabości. Do przemyśleń inspiruje także syn władcy Dewabadu, z jednej strony, rzec można, dobry człowiek, co to biednemu pomoże i ulituje się nad losem sieroty, a przy tym młodzieniec zainteresowany zdobywaniem wiedzy, z drugiej zaś – religijny fanatyk, za którego decyzje inni płacą krwią.

Skoro już o bohaterach mowa, ich kreacja zasługuje na pochwałę. Widać, że Chakraborty starannie przemyślała zarówno ich samych (uwzględniając takie rzeczy jak charakter, przekonania, czy przeszłość), jak i łączące ich relacje. Wszystko to sprawia, że są oni wiarygodni, można też przejąć się ich losem. Dawno już nie zdarzyło mi się podczas lektury złapać się na przemawianiu w myślach do postaci i doradzaniu im. Choć ma to też swoją wadę – gdy już czytelnik zaangażuje się emocjonalnie, zaczyna obmyślać, jak losy lubianych bohaterów powinny się potoczyć, a od tego tylko krok do rozczarowania, jeśli autor czy autorka poprowadzą ich wątki inaczej.

Powieść została rozpisana na rozdziały z punktu widzenia dwójki bohaterów – dziewczyny przybywającej do miasta z zewnątrz oraz księcia. To rozwiązanie uważam za udane, bo pozwala przeplatać wątki oraz nakreśla wydarzenia z różnej perspektywy. Aż chciałoby się dołożyć do tej układanki „głosy” innych postaci.

„Miasto mosiądzu” powinno przypaść do gustu tym spośród czytelników, którzy lubią opisy, gdyż Chakraborty włożyła sporo pracy w przedstawienie swojego uniwersum. Architektura, stroje, jedzenie i wszelkie inne elementy autorskiej wizji zostały zaprezentowane w stopniu pozwalającym wizualizować sobie przedstawiane miejsca. To ten rodzaj fantasy, który pozwala cieszyć się wizytą w innym świecie, co osobiście bardzo cenię. Ponadto, inspiracje kulturami Azji i Afryki przydają powieści przyjemnej egzotyki.

Nie przekonały mnie fragmenty początkowe teoretycznie dziejące się w „naszym” uniwersum – powracały bowiem pytania, na ile prawdopodobne byłyby losy bohaterki, samotnej dziewczyny i oszustki udającej kogoś w rodzaju wróżki-uzdrowicielki. Nie mam jednak wiedzy dotyczącej życia w Kairze za czasów Napoleona, by móc rozstrzygnąć te wątpliwości. Gdy akcja przenosi się do miasta dżinnów, tego typu rozważania można porzucić i skupić się na śledzeniu zgrabnie prowadzonej fabuły.

Z innych zastrzeżeń – trochę szkoda, że kwestia religii została zarysowana powierzchownie. Autorka od czasu do czasu wspomina o rytuałach i zwyczajach, jednak skoro dla części z jej bohaterów oraz dla losów całego miasta kwestia wierzeń jest bardzo ważna, to można było przedstawić także przemyślenia, uczucia z tym związane, czy modlitwy. Jedna z frakcji w Dewabadzie wyznaje zoroastryzm lub kult nim inspirowany – ponieważ nie jest to, jak sądzę, religia powszechnie znana, można by skorzystać z okazji i wyjawić nieco więcej na jej temat. Nietrafione wydaje mi się to, że ci właśnie mieszkańcy nazywają siebie dewami, gdyż w zoroastryzmie tym mianem określa się złe duchy.

Jeżeli chodzi o tłumaczenie i korektę – jest całkiem dobrze. Tylko sporadycznie pojawiły się literówki, w oczy zakłuły mnie też boleśnie dwa językowe łamańce: „świadkini” oraz „gościni”. Doceniam spolszczenie pisowni większości nazw własnych i imion, takich jak Darajawahusz, Alizajd, Maniże, czy Dżamszid.

Zakończenie powieści budzi apetyt na więcej, mam więc nadzieję, że nie trzeba będzie nazbyt długo czekać na tom kolejny, zwłaszcza, że w oryginale cała trylogia została już wydana.

Polski wydawca nie kazał czytelnikom długo czekać na ukazanie się całości. Jeśli o mnie chodzi – choć w trakcie lektury mi się podobało, już po niej dość szybko sporo zatarło się w mej pamięci. Do tego, wiedziona niecierpliwością doczytałam sobie na anglojęzycznych stronach, że finalnie bohaterka wiąże się nie z tym mężczyzną, z którym bym chciała. Niby głupie (w dodatku już w tomie pierwszym postać ta była przedstawiana jako wcielenie toksycznej męskości), ale mocno zniechęciło mnie do kontynuacji cyklu. Choć nie wykluczam, że mogę w przyszłości sięgnąć po dalsze tomy, zwłaszcza, jeśli nie będę miała co czytać.