Beatrycze Nowicka Opowiadania

Ender na wygnaniu (recenzja, E)

Kosmiczna sielanka

Orson Scott Card, wyd. Prószyński i S-ka

Któryś z kolei sequel/prequel/sidequel historii Endera

Beatrycze Nowicka: 4,5/10

„Ender na wygnaniu” Orsona Scotta Carda charakterem bliższy jest cyklowi Cieni, niż książkom z pierwszego cyklu poświęconego Enderowi. Jego docelową grupą odbiorców są przede wszystkim wierni fani, pragnący „zebrać je wszystkie”.

Nie można się dziwić, że sukces książek o Enderze zachęcił Carda do pisania kontynuacji. Choć jednak pisarz z czegoś żyć musi, czytelnik wolałby, aby kolejne książki, eksploatujące dany świat i/lub bohaterów utrzymywały poziom pierwszych utworów i wnosiły coś nowego. Card miał to szczęście i pecha zarazem, że „Gra Endera” i „Mówca umarłych” były świetnymi powieściami. „Gra…” zaskakiwała pomysłem i wciągała, zaś „Mówca…” w sposób udany poruszał szereg ważnych tematów, intrygował obrazem obcych i nie pozostawał czytelnika obojętnym wobec losów bohaterów. „Ksenocyd” wciąż pozostawał książką z ambicjami poruszania ważkich problemów, jednak już „Dzieci umysłu” składały się głównie z opisów tego, jak garstka bohaterów przemieszcza się z planety na planetę i za pomocą kilkunastu rozmów zmienia losy świata. Później tendencja zniżkowa utrzymała się – cykl Cieni był wprawdzie napisany dość sprawnie, jednak trudno nazwać go czymś więcej niż literaturą rozrywkową, a w porównaniu z wyżej wspominanymi pierwszymi powieściami z tegoż uniwersum wypadały blado. „Ender na wygnaniu” wpisuje się w ten trend.

Zgodnie z określeniem „midquel”, jakiego używa sam autor w odniesieniu do „Endera na wygnaniu”, akcja rozgrywa się tuż po wojnie z Robalami i obejmuje początek wędrówki Wiggina po kolonizowanym przez ludzi kosmosie. Zatem zgodnie z wewnętrzną chronologią uniwersum należałoby umieścić powieść pomiędzy „Grą Endera” a „Mówcą Umarłych”. Ender z Valentine wyruszają do kolonii, w której chłopak ma objąć posadę gubernatora. Podczas kilkuletniej podróży wynikają oczywiście pewne komplikacje, zaś pod koniec książki wątek Endera przecina się z jednym z niedokończonych wątków zarysowanych w „Cieniach” [1].

Po międzygatunkowej kosmicznej wojnie, nawiązywaniu dialogu z obcymi, ratowaniu zagrożonej zagładą planety, czy walkach o władzę na Ziemi, przedstawianych w poprzednich książkach z uniwersum Endera, wątki ambitnego kapitana oraz matki-swatki wypadają, delikatnie mówiąc, blado. W dodatku czytelnik przez cały czas wie, że genialny chłopak poradzi sobie jak zawsze znakomicie, co pozbawia książkę jakiegokolwiek napięcia. Jedyny wątek, który wydawał się naprawdę istotny i posiadający potencjał, pojawia się i zostaje rozwiązany w ciągu dwóch rozdziałów. Zakończenie zaś jest do bólu wręcz przesłodzone.

Bohaterowie także nie porywają. Dość dobrze nakreślone zostały Dorabella i Alessandra Toscano, choć rozwiązanie wątku znajomości tej drugiej z Enderem wydaje mi się mało wiarygodne psychologicznie. Najważniejszy w tym wszystkim powinien być sam Ender, ten jednak wydał mi się niezbyt przekonujący. Mniej więcej przez pierwszą połowę książki młody Wiggin jawi się jako wyrachowany, pozbawiony uczuć osobnik, którego w kwestii dokonanych przez siebie zabójstw najbardziej martwi to, że zabici przezeń chłopcy nie przekażą dalej swoich genów, i który bez większych skrupułów używa innych ludzi do własnych celów. Robi to może w jedwabnych rękawiczkach, starając się przy tym być miły i będąc święcie przekonany, że najlepiej wie, co jest dla innych dobre, jednak przez to jego postawa jeszcze bardziej odstręcza. W drugiej połowie natomiast Ender przedzierzga się w trapionego wyrzutami sumienia człowieka, który nagle zaczyna się zwierzać, hurtowo wygłasza tezy w rodzaju „nie ma pracy trudniejszej niż praca rodzica” [2] oraz skwapliwie nadstawia drugi policzek. Doprawdy trudno mi było przekonać się do przedstawionej w ten sposób postaci. Ponadto nie dostrzegałam zbyt wiele wspólnego ani z poddawanym nieustającej presji i targanym przez wewnętrzny konflikt chłopcem z „Gry Endera”, ani z dojrzałym, przeżartym przez poczucie winy, przesiąkniętym goryczą, a jednak wciąż dążącym za wszelką cenę do prawdy mężczyzną z „Mówcy umarłych”.

A propos Endera – dość zabawne jest to, że przytłaczająca większość superinteligentnych dzieciaków z książek Carda to istoty szlachetne i ze wszech miar pragnące służyć ludzkości, choć równie dobrze mogłyby dojść do wniosku, że reszta populacji to osobny, gorszy gatunek, który nadaje się tylko na sługi i mięso armatnie. Poza tym przeważnie owe wybitne jednostki świetnie radzą sobie z ludźmi, podczas gdy wielu prawdziwych geniuszy było, oględnie mówiąc, społecznie niedostosowanych. Dodatkowo, w przypadku absolwentów Szkoły Bojowej trudno mówić o normalnym dzieciństwie, w związku z tym na pewno nie mieli oni zbyt wielu okazji, by przyswoić sobie potrzebne wzorce zachowań. Wreszcie, ludzie zazwyczaj niezbyt lubią osoby zdolniejsze od nich. Tymczasem Endera wszyscy kochają. Owszem, ma na tym zasadzać się jego talent, tylko że Card praktycznie nie pokazuje, jak to się dzieje (wyjąwszy może wzmianki o tym, że Ender zawsze starał się zgromadzić i przyswoić wiele informacji na temat osób, z którymi miał się spotkać). Jeśli zaś chodzi o kwestie ideologiczne, dość drażniąca wydała mi przebijająca zarówno przez Cienie, jak i „Endera na wygnaniu” niemal obsesja na punkcie posiadania potomstwa [3].

Z pozytywów warto wspomnieć, że książkę czyta się bardzo szybko i bez zgrzytów. Card buduje swoją powieść z niemal samych dialogów oraz listów – tu już oczywiście kwestią gustu jest to, czy taki sposób pisania spodoba się, czy też nie [4]. Fani cyklu, którzy przede wszystkim chcieli kolejnej odsłony z życia ich ulubionych bohaterów, powinni być zadowoleni z lektury. Zagorzałych wielbicieli pierwszych książek z tego świata ostrzegam, że mogą poczuć się niepocieszeni z powodu zmian, które wprowadza autor. Pozostałym czytelnikom radziłabym zaś zaczynać znajomość z Enderem od „Gry…”.

[1] Nawiązań do „Cieni” jest zresztą w książce sporo, dlatego warto znać cykl o Groszku, zanim sięgnie się po „Endera na wygnaniu”.

[2] Cały czas zastanawiam się, czy listu Endera do rodziców nie należałoby odczytywać jako jedno wielkie szyderstwo. Niemniej reszta książki każe mi sądzić, że byłaby to daleko posunięta nadinterpretacja.

[3] W świetle tego nasilającego się trendu uważam za prawdopodobne (jeśli Card będzie nadal pisał o Enderze), że nagle się okaże, iż bohater ten miał w międzyczasie rodzinę, albo zamiast tego przeczytamy, że nieposiadanie przezeń biologicznych dzieci było karą, którą sam sobie wymierzył.

[4] Osobiście jestem zwolenniczką plastycznych opisów i fakt, że w przypadku książek Carda o Enderze i Groszku zazwyczaj są one szczątkowe (kto jest w stanie szybko powiedzieć, jak wyglądał Ender? Jaką miał cerę, włosy, oczy, rysy twarzy, w co lubił się ubierać, jak się poruszał etc.) i trudno sobie wyobrażać bohaterów, czy miejsca. Niemniej spotkałam się z opinią, że to właśnie jest oryginalne i definiuje styl autora.

PS. Pamiętam, że swego czasu byłam zdziwiona, gdy ktoś wspomniał o politycznej agitacji uprawianej przez Carda. Lektura „Posłowia” wprawiła mnie w jeszcze większe zdumienie.

Przeczytałam oryginalny cykl o Enderze oraz – z mniejszym już zapałem – pierwsze cztery tomy cyklu o Groszku. Lektura „Endera na wygnaniu” zniechęciła mnie do zapoznawania się z resztą powieści osadzonych w tym uniwersum.