Beatrycze Nowicka Opowiadania

Królestwo na sprzedaż (recenzja, E)

Królestwo naiwności

Terry Brooks, wyd. Rebis

Pierwszy tom cyklu „Magiczne królestwo”

Beatrycze Nowicka: 2,5/10

Sukces Terry’ego Brooksa na polu fantasy wciąż pozostaje dla mnie niezgłębioną zagadką. Sięgając po pierwszy tom cyklu „Magiczne królestwo”, nie oczekiwałam wiele – przede wszystkim liczyłam na odrobinę humoru i żeby dało się to szybko czytać. Niestety, powieść amerykańskiego autora została napisana najzwyczajniej w świecie nieudolnie. Sprawiła na mnie wrażenie fanfika stworzonego przez młodą osobę a nie książki autorstwa kogoś, kto – jeśli wierzyć wikipedii – przez kilka lat studiował literaturę angielską (tak, zdaję sobie sprawę, że fanfiki bywają pisane o wiele gorzej). A przecież koncepcja wyjściowa, którą zresztą zawiera tytuł, mogła stanowić niezłą podstawę dla humorystycznej fantasy.

Właściwie wszystko tutaj kuleje: kreacja głównego bohatera, dialogi, opisy, relacjonowanie akcji. Kiedy czytam zdania w rodzaju: „drzewa o wysychających liściach i wiecznie zielonych od mchu pniach otoczyły go mrocznym kręgiem, niczym szkielety strażników lasu”, „czuł się niczym samotny podróżnik, z dala od rodziny i przyjaciół, rzucony na łaskę fal nieznanego oceanu” czy „odziana w jedwabne, białe szaty, wyglądała niczym duch. Była jak rozświetlony księżycowym blaskiem strzęp mgły przemierzający jezioro nocy; efemeryczna, lecz niewypowiedzianie piękna (…) [Po]biegli razem przez las (…) trzymając się za ręce (…) gorąco jej dotyku przenikało go na wskroś i pragnienie jej znów zaczęło w nim rosnąć (…). Willow trzymała mocno dłoń Bena, drążąc ją płomieniem swego dotyku”, to doprawdy nie wiem, czy śmiać się, czy dziwować raczej, że ktokolwiek zechciał powieść Brooksa wydrukować. Dodajmy, że w przypadku ostatniego cytatu, bohater wraz ze swoją przyszłą dziewczyną udają się oglądać leśną nimfę, tańczącą w świetle księżyca nieopodal miasta magicznych istot, zbudowanego w koronach drzew.

Sposób obrazowania pozostawia wiele do życzenia – kiedy bohater trafia do nieznanego świata, miejsce owo przywodzi mu na myśl średniowieczną Anglię. Ben dziwi się tylko kwiatom koniczyny białym w czerwone cętki. Po czym nieco dalej autor radośnie informuje czytelnika, że rosną tam drzewa o niebieskich liściach, purpurowa trawa itp. Czy tego rodzaju elementy nie powinny rzucić się w oczy postaci najpierw? Zresztą, główny bohater przeżywa atak paniki wywołany tym, że oto znalazł się w innym świecie, dopiero wtedy, gdy dowiaduje się o tym od innej postaci. Nietypowa roślinność i kilka barwnych księżyców na niebie najwidoczniej nie naprowadziły go na ten trop wcześniej. Opisy bywają chybione także w mniejszej skali: mamy więc wężopodobne wierzchowce z kopytami, granatowe krzewy o srebrnych liściach, „kępy drzew, które nieco przypominały wpół wyrośnięte iglaste dęby” (później zresztą bohaterowie jedzą liście owych drzew, odgryzając kawałki, oraz oceniają ich wygląd i jędrność, co jednak nie wskazuje na to, by miały być to igły).

Autor zalicza też wpadki przedstawiając akcję, np. najpierw pisze „popołudnie dobiegało końca (…) kraina pogrążała się w mroku”, by jakiś czas później, po tym, jak bohaterowie pokonali szmat drogi, radośnie stwierdzić „było popołudnie, gdy nagle skręcili na północ”. Cudne jest także zdanie „odebrało mu dech i nie był w stanie ponownie go złapać.”

Najgorsze są natomiast powtórki, sprawiające wrażenie, jakby autor miał czytelnika za kompletnego idiotę. Nie wiem, ile razy zostało wspomniane, że Ben Holiday jest outsiderem, cierpi z powodu straty żony Annie, chce zacząć swoje życie od nowa, lubi wyzwania, a magiczny świat budzi w nim zarówno fascynację, jak i strach. Brooks wspomina o niejakim Milesie, że był on „chyba ostatnim prawdziwym przyjacielem, jaki pozostał (…) [Benowi] po śmierci Annie”, by kilka stron dalej włożyć w usta tej postaci słowa „jestem twoim przyjacielem – być może jedynym, jaki ci pozostał”. Swoją drogą, ów życzliwy przyjaciel, chcący, by protagonista pozbierał się po stracie małżonki, w każdym niemal dialogu o niej wspomina. Czytelnik dowiaduje się, że bohater „niewiele miał tutaj do stracenia (…) wszystko, co miało kiedyś znaczenie, odeszło na dalszy plan”, niedługo później zaś pojawia się zdanie, że „[Ben] doszedł w życiu do punktu, w którym wszystko czym był i co posiadał przestało mieć dla niego znaczenie.” Opis „połacie pastwisk i pól, porozcinane zakolami rzek. Zamek stał niemal na końcu tej barwnej szachownicy” zostaje powtórzony jako „dolina przypominała barwny koc sporządzony z łat pól, łąk, lasów, rzek i jezior, plam bagien i pustkowi”. Dodam, że kreślona w ten sposób magiczna kraina Landover przypomina mi bardziej mapkę do gry planszowej Smallworld, niż sensowny świat. Przykłady można by mnożyć.

W dedykacji Brooks pisze „coś takiego rzeczywiście się wydarzyło”. Jako że główny bohater, zanim trafił do magicznego świata, był prawnikiem, podobnie jak był nim autor, nim porzucił swój zawód i zaczął żyć z pisania fantasy, rozumiem, że należy dopatrywać się analogii. Tym bardziej dziwi to, w jak drewniany sposób zostało przedstawione rozczarowanie i zniechęcenie protagonisty, któremu pisarz każe prowadzić dialogi w rodzaju: „czy możesz z czystym sumieniem powiedzieć mi, że jesteś zadowolony z kształtu, jakiego nabiera praktyka prawnicza w tym kraju”, albo stwierdzać, że „pragnął odnowić w sobie tę magiczną siłę, która skłoniła go do poświęcenia się praktyce prawniczej”.

Dobre pióro jest w stanie sprawić, iż czytelnik uwierzy w wiele rzeczy, ale że Brooks go nie ma, zawiązanie fabuły, gdzie bohater, podobno zdolny, inteligentny osobnik, kupuje za milion dolarów magiczne królestwo (bo przecież sprzedawca cieszy się renomą, więc reklamowe slogany muszą być prawdą), a także psychologia postaci i reakcje Bena kompletnie nie przekonują. Już po trafieniu do Landover fabuła koncentruje się na klasycznym jeżdżeniu po krainie i odhaczaniu przez drużynę kolejnych zadań. Wizja świata jest naiwno-cukierkowa a humoru nie ma tak znowu dużo.

Wrażenia nie poprawiają wpadki translatorsko-redaktorskie. Nie wiedzieć czemu, bohaterowie powieści nieodmiennie „patrzają” i „rządają” czegoś, coś bywa też „na prawdę” „nieporządane”. Zdaniem osoby odpowiedzialnej za korektę istnieje także takie słowo, jak „najbliźsi”. Dodać do tego należy miejscami dziwny szyk zdania „miasto jaśniało światłem rozmieszczonych na łączących drzewa wiszących pomostach pochodni” czy wpadki w rodzaju „na jego ramię wskoczyło szczupłe, gibkie stworzenie, niewiele wyższe od niego” (później wspomniano, że obydwie postaci podróżowały „ramię w ramię”), „głowę, grzbiet, plecy (…) pokrywały gęste włosy”.

Może i można podejść do „Królestwa na sprzedaż” jako do pociesznej ramotki, ale czy warto tracić te parę godzin czasu?

Obecnie cały cykl liczy sobie w oryginale pięć tomów, z czego w Polsce zostały wydane wszystkie poza ostatnim, napisanym po czternastoletniej przerwie. Jak nietrudno zgadnąć, nie byłam zainteresowana kontynuowaniem lektury tej serii.