Beatrycze Nowicka Opowiadania

Malowany człowiek (recenzja, E)

Czasospędzacz

Peter V. Brett, wyd. Fabryka Słów

Pierwszy tom „Cyklu demonicznego”, wydany w dwóch częściach

Beatrycze Nowicka: 5/10

„Malowany człowiek” Petera V. Bretta to przykład lekkiej, niezobowiązującej rozrywkowej fantasy. Z jednej strony do wielu kwestii można mieć zastrzeżenia, z drugiej jednak powieść czyta się całkiem gładko.

Choć docierające do mnie opinie o książkach Petera V. Bretta były dość ambiwalentne, pochwały przeważały nad krytyką, a sam cykl demoniczny jest dosyć popularny. Po „Malowanego człowieka” sięgnęłam zatem w ramach nadrabiania zaległości czytelniczych. Spodziewałam się czegoś lepszego, choć nie mogę też powiedzieć, że lektura okazała się nieprzyjemna.

Pierwszy tom oparty został na klasycznym schemacie fantasy. Typowo wypada zwłaszcza wątek Arlena, chłopca z położonej na uboczu wsi, któremu przyjdzie opuścić rodzinne strony, by zgłębiać magię i zdobyć moc, pozwalającą przeciwstawić się nękającej jego świat pladze demonów. Te ostatnie (przynajmniej na razie) to wypełzające z Otchłani każdej nocy żądne krwi bezrozumne bestie, pisząc krótko – zło do usieczenia. Przed demonami można się bronić za pomocą run, te jednak bywają zawodne. Sam pomysł nie wydaje mi się może bardzo oryginalny, ale zapowiada się dość ciekawie. Podzielony świat, którego mieszkańcy co noc chowają się za magicznymi barierami i drżą w obawie o swoje życie, a tylko nieliczni mają odwagę i możliwości podróżować, ma spory potencjał. Niestety, uważny czytelnik dostrzeże, że pomysły autora nie zostały dopracowane.

Można się zastanawiać, dlaczego demony nie zeżarły jeszcze wszystkich zwierząt, ani nie zniszczyły pól (niektóre z nich są chronione, ale skoro nie udaje się zabezpieczać odcinków dróg, to wątpliwe jest, by ludzie zdołali osłonić wielkie połacie ziemi uprawnej). Śmieszny wydał mi się opis pięciu dużych miast, a konkretnie ich specjalizacji: jest więc położone w górach miasto górników i kowali, leśne miasto drwali, miasto rybaków na jeziorze, miasto rolników oraz pustynne miasto szowinistycznej wersji Aielów [1]. Brzmi to jak wzięte z jakiegoś mało przemyślanego systemu RPG. Do tego warto pamiętać, że transport między miastami jest mocno ograniczony, pojawia się więc problem dostaw pożywienia. Wspomniane zostało, że ludzkość chyli się ku upadkowi i wymiera, a potem autor radośnie stwierdza, że niewielka osada o nazwie Zakątek Drwali liczy sobie czterystu mieszkańców. Kwestia wysokości wynagrodzeń Posłańców również wydaje się wysoce problematyczna (np. raz zostaje powiedziane, że za coroczną wyprawę do wioski głównego bohatera oraz kilku położonych bliżej osad można zarobić tyle, by Posłańca stać było na utrzymanie kamienicy w mieście i służby, innym razem zaś, że podróż do Potoku Tibbeta to kompletnie nieopłacalny interes). Dość topornie wypało też przedstawienie historii powieściowego uniwersum w formie opowieści barda.

Jeszcze gorzej prezentują się postaci – tak papierowych i jednowymiarowych bohaterów nie spotkałam już od dość dawna. Dobrzy i źli zostali wyraźnie rozgraniczeni. Ci pierwsi są porządni, szlachetni i cokolwiek bezbarwni (ewentualnie wpasowują się w wielokrotnie spotykane na kartach powieści fantasy typy), ci drudzy wręcz karykaturalni. Protagonistom brakuje wyrazistego charakteru, postaci drugoplanowe pełnią funkcję czysto służebną. O ile jeszcze o Arlenie czyta się gładko, chyba z racji przyzwyczajenia do archetypu, na jakim został oparty, to wątek Leeshy potrafi zirytować. Czytanie w kółko o tym, jak to wszyscy mężczyźni w wiosce, mieście i na drodze pomiędzy nimi pożądają dziewczyny z powodu jej niebywałej urody potrafi setnie znużyć. Sposób zaś, w jaki ten wątek się rozwija… napiszę tylko, że to jeden z najbardziej kuriozalnych pomysłów, na jaki natknęłam się w rozrywkowej fantasy. O trzecim głównym bohaterze Brett napisał zdecydowanie mniej niż o pozostałej dwójce, póki co wiadomo głównie, że Rojer jest niebywale zdolny (choć z tym, że chłopak potrafi fikać koziołki nie przerywając gry na skrzypcach, autor cokolwiek przesadził).

A jednak, pomimo wszystkich powyższych wad, „Malowanego człowieka” czyta się nadzwyczaj dobrze. To jedna z tych powieści, których kolejne rozdziały pochłania się niemal niepostrzeżenie. Nieraz zdarzało mi się uznać jakąś książkę za solidnie napisaną i nie pozostawiającą wiele do życzenia, ale mimo to jej lektura nie sprawiała mi przyjemności. Pierwszy tom cyklu Bretta wywołuje efekt odwrotny – niby widać wszelkie ułomności, ale i tak wciąga, co jest jednak swego rodzaju sztuką. Narzekałam na część pierwszą „Malowanego człowieka” ale i tak, nim ją skończyłam, zaopatrzyłam się w drugi podtom. Z tego względu zastanawiałam się nawet nad wyższą oceną, jednak uznałam, że byłoby to krzywdzące wobec innych książek. Uważam, że potencjał samego pomysłu na świat mógłby zostać wykorzystany zdecydowanie lepiej. Jeśli jednak ktoś ma ochotę na lekką, rozrywkową fantasy, nad którą można psychicznie odpocząć, może śmiało sięgnąć po powieść Bretta.

[1] Mam wrażenie, że Brett lubił „Koło Czasu”, pewne drobne podobieństwa (choć mogą one też być koincydencjami) można dostrzec, np. przybycie do wioski barda w stroju niemal identycznym, jak ten, który nosił Thom Merillin, niektóre nazwy, jak Potok Tibbeta skąd pochodzi Arlen (rodzinna wieś Randa nazywała się Dwie Rzeki), Alagai’sharak, wyrażenie z języka Krasjan (Algai’d’siswai z języka Aielów), czy magia, której używanie jest ryzykowne dla władającego nią.

Autor ukończył już cykl, a następnie wysmażył szereg kolejnych dodatków doń, teraz jak rozumiem pracuje nad kolejną serią, której akcja osadzona jest w tym samym uniwersum. Cykl został przetłumaczony na polski w całości. Mnie osobiście nie porwało na tyle, bym sięgnęła po kolejne tomy.