Beatrycze Nowicka Opowiadania

Mgły Avalonu (recenzja, E)

Kobiety we mgle

Marion Zimmer Bradley, wyd. Zysk i S-ka

Beatrycze Nowicka: 6,5/10

W „Mgłach Avalonu” Marion Zimmer Bradley prezentuje interesujące spojrzenie na legendę arturiańską. Niemniej jednak jest to lektura tylko dla wytrwałych.

Uwaga: na końcu komentarz na temat kwestii, które wypłynęły po latach w kwestii molestowania seksualnego dzieci przez autorkę.

Bardzo ciekawy jest sam pomysł, na jakim oparto powieść – autorka zdecydowała się przedstawić mit o królu Arturze z perspektywy kobiet, a głównym konfliktem uczyniła ścieranie się starej wiary i zyskującego sobie coraz szersze poparcie chrześcijaństwa. Koncepcje powyższe pisarka realizowała konsekwentnie, w czym tkwi zarówno siła jak i słabość „Mgieł Avalonu”.

Pisanie o królu Arturze pociąga za sobą zasadniczy dylemat, wynikający z tego, że historyczny pierwowzór tej postaci żył w V-VI wieku [1], natomiast najważniejsze utwory budujące jego legendę powstały wiele wieków później, w czasach rozkwitu kultury rycerskiej. Z jednej strony mamy więc Artura, najprawdopodobniej celtyckiego wodza, mieszkającego w obwałowanym grodzie, z drugiej zaś – Artura, chrześcijańskiego króla, feudalnego pana warownego zamku. Z powodów wyżej wspomnianych to ten drugi obraz zdominował masową wyobraźnię – rycerze, damy serca, turnieje, barwne proporce, Lancelot i jego konflikt lojalności. Większość twórców decydowała się na pozostanie przy wizji legendarnej i Marion Zimmer Bradley można również zaliczyć w ich poczet. W „Mgłach Avalonu” znalazły się zatem zamki, turnieje rycerskie, kolorowe namioty i pawilony, zwyczaj pasowania na rycerza, dwórki obdarowujące swoich faworytów wstążkami i inne tego rodzaju elementy.

Nie jest to zatem „umagiczniona” powieść historyczna i należy ją rozpatrywać przede wszystkim w kontekście innych utworów poświęconych legendarnemu władcy. Nawet nie będąc znawczynią tematu, mogę docenić pracę i inwencję, z jaką Bradley wykorzystała i przetworzyła legendy arturiańskie – podzieliła, połączyła bądź przemianowała rozmaite postaci, ale też dopisała własne interpretacje i wedle potrzeb posplatała wątki z rozmaitych wersji. Efekt końcowy zasługuje na uznanie.

Przedstawiony w powieści konflikt religijny warto odnieść do faktów z biografii autorki, która, choć wychowana jako chrześcijanka, przeżyła fazę intesywnych poszukiwań religijnych, kiedy to interesowała się ruchami gnostycznymi i neopogańskimi. „Mgły Avalonu” napisała w okresie fascynacji wicca. Jako ciekawostkę dodam, że po pewnym czasie jednak do chrześcijaństwa powróciła. W historii Morgiany wątki religijne powiązane zostały z tematyką feministyczną. Utwór Bradley zawiera ostrą krytykę księży oraz systemu wartości opartego na demonizowaniu sfery seksualnej, patriarchacie oraz postrzeganiu wszystkiego w kategorii grzechu i kary (istotny komentarz związany z biografią autorki dodałam na końcu recenzji). Przyznam, że niezbyt wesołym odkryciem towarzyszącym lekturze było to, jak bardzo tego rodzaju przekonania wrosły w mentalność ludzi.

Kontrpropozycją jest kult mieszkańców Avalonu. Autorka sama przyznaje, że z powodu braku źródeł pisanych pokusiła się o własną interpretację, opartą o wybrane teorie i interpretacje neopogan. Mnie osobiście jej wizja nieszczególnie przypadła do gustu. Przede wszystkim wydała się cokolwiek mdła i uładzona, za bardzo „współczesna”. W wielu przypadkach autorka unika pisania na ten temat, każąc Morgianie przedstawić swoje szkolenie w Avalonie bardzo skrótowo i zasłaniać się koniecznością zachowania tajemnicy. Wszelakie kasty kapłańskie miewały swoją tajemną wiedzę i obrzędy, ale czytelnik książki fantasy oczekiwałby raczej tego, że zostaną one opisane. Tymczasem w „Mgłach Avalonu” przedstawiono zaledwie sporadyczne sceny wieszczenia oraz rytualnego seksu. Paradoksalnie też, wierzenia i praktyki druidów oraz kapłanek Bogini wcale aż tak bardzo nie różnią się od chrześcijańskich. Jedyny Bóg druidów jest bytem mocno abstrakcyjnym. Niezależnie od wyznania, większość bohaterów cechuje wiara w to, że wszystkie wydarzenia są realizacją bożej woli i planów, a oni są tylko pokornymi narzędziami. Morgiana uczy się na kapłankę Avalonu, szczęśliwa, że uniknęła klasztoru. Ale jak wygląda jej życie na Wyspie Jabłoni? Mieszka z innymi nowicjatkami, nie może pić wina i jeść mięsa, a swoje dziewictwo zachowuje na specjalną okazję. Na kilka lat składa też śluby milczenia, często pości. Jedną z pierwszych nauk jej mentorki jest to, że nie należy zadawać pytań, tylko być posłuszną wyższym w hierarchii. Pani Jeziora mówi też o służbie Bogini, „niekończącym się poświęceniu i cierpieniu”. I czym to się różni od klasztornego życia? Może tym, że nie stosuje się tu kar cielesnych. Za to karmi kapłanki halucynogenami. Na zdrowie.

Przyznam, że o wiele bardziej podobały mi się pogańskie wierzenia (w tym przypadku protoplastów Rzymian) przedstawione w „Lawinii”: kult natury i niezwykła bliskość sacrum. Jeśli chodzi o konflikt starego i nowego dużo bardziej przypadł mi do gustu o ile krótszy, lecz zarazem o ile wyrazistszy „Zaklęty miecz” Andersona, gdzie poganie byli ludźmi pełnymi pasji i witalności.

Choć pisałam o konflikcie, gwoli ścisłości należy dodać, że w „Mgłach Avalonu” walka o starą religię jest sprawą przegraną od samego początku. Kapłanki i druidzi nie działają aktywnie w świecie, za to księża mają mocną pozycję i znaczne wpływy. Pogańskie postaci publicznie nie sprzeciwiają się duchownym, często uczestniczą w chrześcijańskich mszach i świętach. Bohaterki obchodzi opinia księży, ustępują im „dla świętego spokoju”. Co jeszcze ważniejsze, rząd dusz został już zdobyty – nawet poganie oceniają swoje czyny według chrześcijańskiego systemu wartości. Część się przeciwko temu buntuje, co nie zmienia faktu, że ich własne sumienie ich zdradza, a lansowana przez kościół etyka już na dobre zakorzeniła się w ich umysłach.

Przechodząc zaś do kobiecego punktu widzenia – rozumiem zamysł, jednak efekt końcowy bywa potwornie nudny. „Mgły Avalonu” stają się przede wszystkim powieścią obyczajową. Koncepcja, by zamiast bitew i wypraw opisać losy kobiet jest dosyć oryginalna, owszem. Tyle że życie niewiast koncentruje się na przędzeniu, tkaniu, dbaniu o dom i rodzeniu dzieci. Zastanawiam się, czy tę książkę należy polecać, czy raczej odradzać osobom planującym potomstwo – wszystkie te opisy niedogodności towarzyszących ciąży, poronień i porodów… Nie jest ich może aż tak wiele, ale potrafią zjeżyć włos na głowie, aż się człowiek zaczyna zastanawiać, jakim to cudem ludzkość jeszcze nie wymarła.

Dominującym elementem powieści są jednak rozważania głównych bohaterek. W żadnym razie nie odmawiam Bradley psychologicznej wiarygodności protagonistek, jednakże dywagacje snute przez nie na dziesiątkach stron sprawiały, że lektura „Mgieł Avalonu” wymagała ode mnie sporego wysiłku woli. Stereotypowo to mężczyźni myślą ciągle o seksie. Kobiety „Mgieł Avalonu” temu zaprzeczają. W życiu większości głównych bohaterek najważniejsi są mężczyźni a kluczowe kwestie dotyczą tego, czy, kogo i kiedy zaciągnąć do łóżka. Powieść Bradley w zasadzie mogłaby nosić podtytuł „sto i jedna wymówka dla niewiernych żon” – czego tu nie ma: od ogromnego pożądania, przez „muszę dać mężowi syna, a on chyba jest bezpłodny, więc to w zasadzie dla dobra wszystkich”, aż po „kochaliśmy się w poprzednich wcieleniach”. Nie braknie też rozważań w stylu: „jestem taka nieszczęśliwa, bo kocham bez wzajemności Lancelota, który jest tak cudownie przystojny, ale ja jestem nieładna i dlatego on mnie nigdy nie pokocha, tylko będzie się durzył w pięknej Gwenifer. We mnie z kolei kocha się pewien mężczyzna, ale za niego nigdy nie wyjdę, co to, to nie (bo jest kaleką)”.

Kreśląc swoje postaci, Bradley bywa brutalna, choć nie wiem, czy zamierzenie. Nie polubiłam żadnego z bohaterów. Pewnie dlatego, że czytelnik poznaje ich myśli bez cenzury – widzi całą ich hipokryzję, małoduszność, brak konsekwencji. Wszyscy wydają się w ten czy inny sposób ułomni, nieudolni, słabi. Histeryczna i naiwna Igriana, której rozpisane na ponad sto stron rozważania na temat wierności małżeńskiej niepomiernie mnie nużyły. Gwenifer słusznie nazwana „skamlącą dewotką” (a ileż pokrętnych usprawiedliwień wynajduje ona, by sypiać z Lancelotem), aż trudno uwierzyć, czemu tak wiele osób ją lubi. Viviana, pierwsza Pani Jeziora, która wiele mówi o tym, że trzeba przywrócić dawne wierzenia, ale jedyne co potrafi, to stręczyć swoje krewne ważnym osobom, co i tak nie prowadzi do osłabienia wpływu księży. Z kolei Morgiana przez większą część swojego życia jest bierna. Pozwala się nieść wydarzeniom, skwapliwie pocieszając się wiarą w przeznaczenie i po drodze „zaliczając” najważniejszych bohaterów powieści. Syna oddaje na wychowanie, tłumacząc się swoim posłannictwem, ale w zasadzie lata całe snuje się po rozmaitych dworach. Na zdecydowane działanie zdobywa się, kiedy jest już za późno. Nie ma ono zresztą większego sensu: wiara w to, że gdy jej młody i (jakże by inaczej) przystojny kochanek pokona Artura w pojedynku i zdobędzie jego miecz, wszyscy obwołają go królem, miast rozedrzeć na strzępy, jest bezdennie głupia. Ciekawe też, że kiedy później Mordred próbuje zdobyć władzę, Morgiana nazywa go potworem, sama zapomniawszy najwidoczniej o swoich planach. Chyba najsensowniejszą z nich wszystkich jest Morgause, aż szkoda, że pod koniec autorka zrobiła z niej starą wiedźmę. Mężczyźni przedstawieni zostali znacznie bardziej oszczędnie, czytelnik nie ma też wglądu w ich myśli. Artur, przy całej swej władzy ciągle ustępuje żonie. Lancelot, cokolwiek żałosny, latami tkwi w miłosnym trójkącie, jednak nie gardzi wdziękami kuzynki, którą traktuje jako chwilowe pocieszenie. Kevin zdrajca. Jedynie stary Taliesin wydaje się mieć charyzmę, ale jako że hołduje on zasadzie „mądry głupiemu ustępuje”, wyznawane przezeń idee odchodzą w zapomnienie.

Jak na tysiąc trzysta pięćdziesiąt stron tekstu w powieści dzieje się niezmiernie mało. Pod koniec jedynie akcja nieco przyspiesza. Rozumiem, że jest to świadomy wybór – w końcu najważniejsze wydarzenia z życia króla Artura zna się już choćby z filmów, więc ową wartością dodaną ma być właśnie kobiecy punkt widzenia. Przez to jednak lektura potrafi niepomiernie znużyć – nie byłam w stanie przeczytać więcej niż sto-sto pięćdziesiąt stron dziennie.

Nie można odmawiać Bradley pomysłu, konsekwencji oraz psychologicznego realizmu. Wydaje mi się też, że autorka zrealizowała zadanie, które przed sobą postawiła. „Mgły Avalonu” słusznie bywają traktowane jako klasyka i stąd moja ocena. Czytając je miałam niestety okazję odświeżyć sobie wrażenie towarzyszące zapoznawaniu się z niektórymi lekturami szkolnymi.

[1] Choć nie brakuje wskazań na kilka różnych postaci, lub też uważa się, że była to postać całkowicie fikcyjna.

Pisząc o Bradley, niestety nie sposób nie wspomnieć o sprawie, która wypłynęła już po jej śmierci, gdy o molestowanie seksualne oskarżyła ją własna córka, wspominając przy tym, że nie była jedyną ofiarą. Okazuje się też, że mąż autorki „Mgieł…” został skazany na więzienie za pedofilię.