Beatrycze Nowicka Opowiadania

Czas skrytobójców (recenzja, E)

Jawnobójstwo deklinacji

R. J. Barker, wyd. Papierowy Księżyc

Pierwszy tom trylogii „Okaleczone królestwo” 

Beatrycze Nowicka: 5/10

„Czas skrytobójców”, czyli pierwszy tom trylogii „Okaleczone królestwo” R. J. Barkera, niczym nie zaskakuje, ale czyta się go dość gładko.

Całkiem niedawno wspominałam o posusze, jaka nastała na poletku fantasy. Premier jest mniej, a te, które są, w większości przypadków okazują się utworami mocno sztampowymi. Nie inaczej jest w przypadku „Czasu skrytobójców”, który w zasadzie jest zlepkiem znanych już motywów, okraszonym paroma barwniejszymi szczegółami w rodzaju używanych w powieściowym uniwersum wierzchowców.

Miejscem akcji jest świat spustoszony w wyniku zachwiania równowagi, a dokładniej – nieroztropnego korzystania z magii. Używając potężniejszych zaklęć, magowie niejako drenują otoczenie z energii życiowej, czego skutki utrzymują się przez lata. Jak nietrudno zgadnąć, czarowników nikt nie kocha, istnieje nawet coś w rodzaju zakonu rycerskiego, którego członkowie zajmują się tropieniem osób przejawiających talent do magii i zabijaniem ich. Główni bohaterowie to słynna skrytobójczyni Merela Karn i jej młody uczeń Girton Kulawiec (czy muszę dodawać, że jest on dosyć wszechstronnie uzdolnionym sierotą?). Zostają oni zmuszeni do rozwikłania dworskiej intrygi. Jako że na czas śledztwa chłopak odgrywa rolę giermka, w książce nie zabrakło typowego wątku szkolenia, prześladowania przez rówieśników, nawiązywania przyjaźni, czy pierwszej miłości. Znalazło się też miejsce na motyw prawowitego następcy tronu oraz cennych, starych mieczy.

Na tle innych utworów będących realizacją znanych schematów pierwszy tom „Okaleczonego królestwa” nie wyróżnia się zbytnio ani na plus, ani na minus. Widać, że autor miał wizję swojego świata i starał się ją przelać na papier. Niektóre pomysły są udane i nadają uniwersum pewien indywidualny rys, np. karawana zwana Festiwalem oraz jej przywódcy, informacje o tym, że mieszkańcy spustoszonych ziem ciałami zmarłych karmią świnie, a najbogatsi podkreślają swoją zamożność, wplatając we włosy ozdoby z suszonego chleba. Niestety, niektóre opisy są nudne, a całemu światu zabrakło wyrazistości, która sprawiłaby, że Znękane Krainy zagoszczą w czytelniczej pamięci na dłużej (trzeba tutaj dodać, że „Czas skrytobójców” to debiut Barkera, jest więc szansa na poprawę).

Spodobał mi się pomysł na oficjalne zajęcie Mereli – o jej prawdziwym fachu wie niewielu, natomiast jest ona powszechnie znana jako Błazen Śmierci, uzdolniona aktorka i akrobatka. To, że skrytobójczyni odgrywa właśnie taką postać (a swojego wierzchowca nazwała imieniem tutejszego boga śmierci) uważam za barwne i klimatyczne. Spodobał mi się wątek relacji Mereli z Girtonem, dla którego kobieta stała się bardziej przybraną matką, niż mistrzynią. Widać, że ten akurat element autor przemyślał.

W zamieszczonym na końcu książki wywiadzie R. J. Barker wyznaje, że trenował fechtunek, dopóki nie uniemożliwiła mu tego choroba (co zresztą zadecydowało o uczynieniu głównym bohaterem osoby niepełnosprawnej). W opisach walk zastosował on jednak coś, co na własny użytek nazywam „metodą Jordana” – czyli ponadawał swoje własne nazwy manewrom i ciosom. Rozumiem ideę stojącą za tym, by w roli głównej obsadzić chłopca o zdeformowanej stopie (użyty został termin „szpotawa”), nie wiem jednak, czy taka osoba mogłaby z aż takim powodzeniem stosować mocno „akrobatyczny” styl szermierczy, jakiego nauczyła chłopaka Merela [1].

Tłumaczenie, korekta i redakcja, niestety, pozostają na poziomie typowym dla Papierowego Księżyca. Nie tak dawno narzekałam na użycie w „Mieście mosiądzu” słowa „gościni” – w „Czasie skrytobójców” mamy sytuację odwrotną – zamiast poprawnej i miłej dla mych oczu „mistrzyni” użyto słowa „mistrz” za to zwykle nieodmienianego (a więc np. „mojej mistrz”, „wędrując z mistrz”, „należał do mistrz”, jedynie wołacz doczekał się właściwej końcówki). Członek wspomnianej wyżej organizacji zabijającej magów to Ziemianin. Rozumiem, że „ziemia” znalazła się w nazwie z uwagi na to, że jej członkowie chcą chronić ją od wyjałowienia, niemniej tłumaczenie brzmi niefortunnie. W dodatku i tutaj deklinacja jest dziwaczna: „czterech Ziemianinów”, „Ziemianinowie”. Podobny los spotkał słowo „magister” – tu użyte jako określenie nauczyciela sztuk walki (pojawia się np. „magisterze”, „magistera” „magisterów”). Domyślam się, że w świecie powieści zarówno Ziemianin, jak i magister oznaczają coś innego, niż w naszym, ale takie kaleczenie języka prezentuje się źle. Wychwyciłam też niekonsekwencje – oto wierzchowce jednego z bohaterów raz nazywają się Równowaga i Nierównowaga, a raz Równa i Małorówna. Żeby było śmieszniej, w stopce oprócz redaktora, tłumacza i korektora, figuruje także osoba odpowiedzialna za „opracowanie przekładu i nazw”. Niezależnie od tego cieszę się, że wydawnictwo nie zbankrutowało z powodu pandemii, bo od czasu do czasu zdarza im się wprowadzić na polski rynek ciekawych autorów, wiele radości sprawiły mi też książki Olgi Gromyko.

Dużo narzekałam, jednak przyznaję, że nie żałuję lektury „Czasu skrytobójców”. Spodobał mi się on bardziej niż np. „Cień utraconego świata” (celowo porównuję z książką należącą do tej samej kategorii). Wynikło to głównie z tego, że bohaterowie zdołali wzbudzić we mnie cieplejsze uczucia. Jeśli wydawca nie każe długo czekać na część kolejną, najprawdopodobniej po nią sięgnę.

[1] Przez „aż takie powodzenie” rozumiem radzenie sobie z dorosłymi wojownikami/żołnierzami atakującymi Girtona grupowo.

W oryginale cała trylogia się już ukazała. Po dłuższej przerwie Papierowy Księżyc wydał tom drugi.