Beatrycze Nowicka Opowiadania

Nowe legendy (recenzja, E)

Zbiór Mandelbrota jako wyznanie wiary

Antologia, wyd. Prószyński i S-ka

Beatrycze Nowicka: 8/10

Choć od ukazania się tej antologii minęło już ponad ćwierć wieku, „Nowe legendy” pod redakcją Grega Beara wciąż warte są lektury.

Zapewne nie tylko ja odczuwam falę nostalgii, gdy spoglądam na charakterystyczne wydania Prószyńskiego opatrzone logiem Nowej Fantastyki. Jedną z takich książek są „Nowe legendy” – dziś już nie takie nowe, a mimo to wciąż frapujące. Greg Bear dokonał dobrego wyboru. Co więcej, jest to jedna z nielicznych znanych mi antologii, w której redaktorowi udało się osiągnąć wrażenie wartości dodanej – nie tylko same opowiadania są wartościowe, ale też ich dobór i zestawienie okazuje się interesujące. Uważny czytelnik wyłowi motywy, wątki, czy tematy powracające w kolejnych utworach, przez co ma się wrażenie, jakby wchodziły one ze sobą w dialog. Prócz tego antologia została opatrzona wstępem i epilogiem, a każdy tekst poprzedza krótka notka napisana przez Beara. Te kilka zdań na temat autora i prezentowanego utworu stanowi niewielki, ale przyjemny smaczek, zwłaszcza gdy wspominam zbiory, gdzie redaktorzy w tego rodzaju wstępach przedstawiali fabuły lub wypisywali interpretacje sprawiające wrażenie, jakby nie zadali sobie trudu zapoznania się z tekstem. Tymczasem uwagi Beara nie zdradzają za wiele z treści, natomiast można w nich znaleźć ciekawe komentarze do utworów. Warto też zauważyć, że „Nowe legendy” są antologią z ambicjami, zwłaszcza jeśli chodzi o poruszaną tematykę. Zbiór zawiera piętnaście opowiadań i jeden esej. Wszystkie zostały przysłane w odpowiedzi na prośbę redaktora, a nie wybrane z tekstów wcześniej opublikowanych. Zwraca uwagę to, że w ośmiu utworach pojawiają się naukowcy lub odkrywcy.

Antologię otwiera „Elegia” Mary Rosenblum. Jest to jeden z chlubnych przykładów opowiadania SF, gdzie zagadnienia ogólne udatnie spleciono z indywidualnymi losami. Bohaterowie i ich życie nie służą tylko prezentowaniu idei, ale autentycznie poruszają. Trzeba też dodać, że Rosenblum miała ambicję – w „Elegii” pojawia się szereg ważkich kwestii: rozważania nad komunikacją (z „obcym”, ale też międzyludzką), starością, skażeniem środowiska naturalnego. Warstwa naukowa to pomysł na leczenie uszkodzeń mózgu za pomocą przeszczepianych neuronów. Przy okazji tekst skłania do zastanowienia się nad etyką zawodową. Można by sądzić, że „Elegia” ugnie się pod ciężarem poruszanych zagadnień, ale tak się nie stało. Do gustu bardzo przypadło mi to, że w opowiadaniu pojawiają się głowonogi. Już pozaliteracko – to fascynujące i inteligentne zwierzęta, obdarzone niezwykle rozbudowanym układem nerwowym. Wiadomo, że przynajmniej niektórzy ich przedstawiciele wykorzystują zdolność szybkiego zmieniania wzoru na skórze nie tylko do kamuflażu, ale też jako formę komunikacji. Etolodzy rozpracowali sygnały, jakie wysyłają do siebie mątwy podczas zalotów. Ciekawa jestem, czy one potrafią rozmawiać także na inne tematy, czasem też rozmyślam o wielkich głębinowych kałamarnicach. Cieszy, że opowiadanie Rosenblum może zainteresować czytelników tą grupą zwierząt.

Zaduma nad spustoszeniem, jakie uczynił człowiek w zajmowanym przez niego środowisku, pojawia się także w „Rachunku rozpaczy” Sterlinga Blake’a. To kolejne bardzo dobre opowiadanie, zwracające uwagę przede wszystkim zaskakującym zwrotem fabularnym i moralną niejednoznacznością.

Poruszającym utworem są „Sceny małżeńskie z przyszłości” Jamesa Stevens-Ace’a. Można wskazać pewne elementy, które pojawiały się też w poprzednich opowiadaniach (dzieci, motyw terapii za pomocą komórek), jednak utwór ten jest przede wszystkim przenikliwie nakreślonym portretem nieszczęśliwego małżeństwa. Wiele jest takich par – on wiecznie nieodpowiedzialny, ma mnóstwo rozmaitych pomysłów na zrobienie pieniędzy, które zawsze okazują się spektakularnymi porażkami. Małżeństwo wegetuje więc wciąż na skraju biedy. Motyw rodem z SF posłużył temu, by jeszcze bardziej uwypuklić desperację obojga i wstrząsnąć czytelnikiem.

O „Dojrzewaniu w Karhidzie” wspominałam już przy okazji „Tego, co najlepsze w SF 1” (choć to właśnie dla „Nowych legend” Ursula K. Le Guin napisała ten utwór). Opowiadanie zawsze wydawało mi się „takie zwyczajne”, ale chyba na tym właśnie polegała cała sztuczka – pokazać ludzi o zmienionej biologii i odmiennych zwyczajach tak, by czytelnikowi wydali się oni bliscy.

Pośród utworów SF można by utworzyć osobną kategorię – „zabawy topologią”. Taka właśnie jest „Otchłań w niebiosach” Gregory’ego Benforda, której bohaterami są przedstawiciele obcej rasy, żyjący w dosyć osobliwym świecie. Przyznam, że akurat ostatnimi czasy przeczytałam wystarczającą ilość tego rodzaju utworów, by sam fakt stworzenia świata o odmiennym kształcie i prawach fizyki przestał mi wystarczać. Poza egzotyczną scenerią opowiadanie dotyczy przede wszystkim naukowych ideałów oraz konfliktu pomiędzy nauką a wiarą, tradycją a rewolucyjnymi odkryciami. Główny bohater dąży do odkrycia prawdy o swoim świecie. Brzmi to bardzo podniośle, niestety – przynajmniej w moim przypadku – „Otchłań w niebiosach” nie wzbudziła głębszych emocji.

Podobnie rzecz się miała z trzema kolejnymi utworami. „Świadectwo anioła” Paula J. McAuleya to kolejny przykład odmienionego świata, przyjemnie barwny, lecz nie zapadający w pamięć. U McAuleya ludzie zostają skonfrontowani z ich odległymi, odmienionymi potomkami. Dla odmiany Sonia Orin Lyris w opowiadaniu „Gdy obcy się spotykają” spróbowała zasymulować sposób myślenia innego gatunku inteligentnego, wzorowanego na owadach społecznych. Królowa roju, choć tak chętnie używa feromonów do sterowania poddanymi, chyba nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo sama jest kontrolowana. A na ile my, ludzie, jesteśmy świadomi, jak nasze postrzeganie i myślenie zależy od naszej fizjologii i biochemii? Wreszcie humorystyczny „Dzień, w którym przybyli obcy” Roberta Sheckleya, znany mi już z wzmiankowanej wyżej antologii „To, co najlepsze w SF 1”.

„Gnota” Grega Abrahama budziła we mnie ambiwalentne uczucia. Jest to opowiadanie ciekawe, choć chwilami zawodzi jego forma. Znów widać powiązania z innymi utworami antologii – motyw zarazy oraz zwierzęta wykorzystywane jako dawcy do przeszczepów. Wizja Abrahama jest interesująca o tyle, że poniekąd mamy do czynienia ze światem postapokaliptycznym, ale od czasu kryzysu minęło już wiele lat. Ludzkość podnosi się z kolan, choć wciąż boryka się z wieloma problemami. W utworze pojawia się także wątek islamskich terrorystów, przeprowadzających samobójcze zamachy. Więcej tu jednak nostalgii i zadumy nad przemijaniem. Niektóre frazy autora są bardzo poetyckie, bywa jednak, że wkrada się w to nutka przesady, przez co stają się one kiczowate (choć może to kwestia tłumaczenia). A skoro już o tłumaczeniu – nie „antygeny histokompatybilne”, tylko „antygeny zgodności tkankowej”. Przy okazji, najbardziej zastanawia mnie, dlaczego główny bohater żałował terrorystki, ale zaprzyjaźnił się ze świnką.

Dla odmiany „Wojna Rorvika” Geoffreya A. Landisa przywodzi na myśl utwory Philipa K. Dicka – tytułowy bohater zostaje porwany ze swojego domku na przedmieściach, gdzie dotąd wiódł spokojne życie u boku żony i córki, i zmuszony do udziału w wojnie z Rosją, której faktyczne cele i zasięg pozostają mu nieznane. W duchu Dicka pozostaje też finalny zwrot fabularny. Landisowi brakuje lekkości pióra autora „Ubika”, ale samo opowiadanie jest całkiem przyzwoite.

„Projekt «Promienność»” Cartera Scholza jest zarazem bardzo trafny, jak i nudny. Gdyby nie występowała w nim nieistniejąca w rzeczywistym świecie technologia, nad którą pracuje główny bohater, opowiadanie to mogłoby z powodzeniem zostać zaliczone w poczet głównego nurtu. A to dlatego, że autor koncentruje się na przedstawianiu psychicznego kryzysu swojego protagonisty. Naukowiec pracuje dla wojska nad nowymi rodzajami broni, jednak kwestie etyczne nie wysuwają się tutaj na pierwszy plan. Liczy się bardziej to, że armia wprawdzie oferuje o wiele więcej pieniędzy na badania niż cywilne źródła finansowania, ale w zamian oczekuje wymiernych rezultatów w rozsądnym czasie. Bohatera zaprzątają zmartwienia typowe dla przedstawicieli jego zawodu – zniechęcenie wywołane brakiem powodzenia w pracy, dywagacje na temat wyboru ścieżki rozwoju zawodowego. Kiedyś zespół badawczy, do którego dołączył, i realizowane tam projekty wydawały mu się przepustką do życiowego sukcesu, teraz jawią się jako ślepa uliczka. Do tego wszystkiego dochodzą problemy w życiu osobistym i kryzys wieku średniego. Obraz środowiska naukowego przedstawionego „od kuchni” jest bardzo wierny. Lecz Scholz odmalował rozterki postaci aż nazbyt przekonująco – znużenie i zniechęcenie bohatera udziela się czytelnikowi, a „Projekt…” to najdłuższy tekst w zbiorze. Tłumaczenie mogłoby być lepsze (uwaga – nad różnymi utworami pracowali różni tłumacze), że wymienię „pańską pracę nad broniami”, „pole śmierdzi jak posocznica” (posocznica to albo inaczej sepsa, nazywa się tak również choroba bydła), „reakcja zimnej syntezy” (raczej „zimnej fuzji”), „międzydyscyplinarny”.

Opowiadanie Scholza było fikcją, jednakże po nim redaktor umieścił ciekawy esej Gregory’ego Benforda pt. „Stare legendy” o powiązaniach pomiędzy fantastyką naukową a polityką i nauką w czasach drugiej wojny światowej i zimnej wojny. Można się z niego dowiedzieć, że pewien autor opisał metodę oczyszczania uranu w celu stworzenia materiału wybuchowego w czasie, kiedy jego rodacy pracowali nad stworzeniem bomby atomowej, czym ściągnął na siebie uwagę służb wywiadowczych. Pisarze SF wypowiadali się przed Kongresem lub zostawali członkami Obywatelskiego Komitetu Doradczego do spraw Narodowej Polityki Kosmicznej, a naukowcy pracujący nad ściśle tajnymi rządowymi projektami rozmawiali o swoich lekturach SF, które przynajmniej czasami ich inspirowały.

Następny w kolejności „Czerwony blask – Poranek” Roberta Silverberga również koresponduje z utworem Scholza, bo także tutaj pojawia się naukowiec, tym razem archeolog, nękany rozterkami i martwiący się o swoją karierę. Na plus warto policzyć Silverbergowi ciekawy i przekonujący opis pracy głównego bohatera, natomiast sam wątek SF niezbyt dobrze współgra z resztą utworu. Zdecydowanie bardziej podobała mi się poruszająca podobną tematykę „Winlandia naszych snów” Kima Stanleya Robinsona.

Opowiadanie George’a Aleca Effingera pt. „Jeden” czytałam wiele lat temu w antologii „Arcydzieła”. Ze wstępu w „Nowych legendach” czytelnik dowiaduje się, że utwór był wielokrotnie odrzucany. Ja również podczas pierwszej lektury nie poświęciłam mu zbyt wiele uwagi – zniechęcały mnie początek przeładowany wyjaśnieniami na temat prawdopodobieństwa występowania życia pozaziemskiego, nieśpieszne tempo narracji, monotonia opisywanych wydarzeń. Bardzo wyraźnie zapamiętałam natomiast pointę. Teraz zwróciłam uwagę na pewne drobiazgi, wskazujące na to, że autor nie wgłębiał się w sposób postrzegania naukowców – biochemik raczej nie oznajmiłby, że spodziewa się znaleźć na obcej planecie „jakieś odmiany warzyw”. Podobnie ma się rzecz ze zdaniem „nie spotkali nigdy czegoś tak prostego, jak algi czy pierwotniaki, nie mówiąc już o istotach inteligentnych” – otóż z perspektywy biochemika różnica pomiędzy człowiekiem a pierwotniakiem jest daleko mniejsza, niż pomiędzy pierwotniakiem a materią nieożywioną. Znalezienie poza Ziemią czegoś zbliżonego złożonością do bakterii byłoby wspaniałym odkryciem. Pozwolę sobie jeszcze na dygresję-ciekawostkę. Bohaterowie opowiadania podróżują po kosmosie badając obce planety i w pewnym momencie natrafiają na taką o składzie atmosfery zbliżonym do ziemskiej, jednak pozbawioną życia. Obecnie wiadomo, że tlen cząsteczkowy występujący w dużym stężeniu na Ziemi powstał jako uboczny produkt metabolizmu (konkretnie – fotosyntezy oksygenicznej). Nie ma takich znanych procesów nie-biologicznych, które mogłyby doprowadzić do produkcji i utrzymywania wysokiego stężenia O2 w atmosferze planet [1]. Wracając zaś do opowiadania Effingera, akurat w nim nie rozważania naukowe są ważne, lecz przesłanie, nawiązujące do wypowiedzi Pascala o przerażającej pustce przestrzeni. Ponowna lektura pozwoliła mi dostrzec kolejną warstwę znaczeniową, a inna osoba, której pokazałam zakończenie, zinterpretowała je jeszcze inaczej. Warto porównać utwór Effingera z „Moja matka tańczy” z antologii „Kierunek 3001”.

W „Strachu na wróble” Poula Andersona pojawiło się kilka ciekawych pomysłów i refleksji, choć przyznam, że drażniła mnie główna bohaterka. Najpierw ucieszyłam się, że oto w utworze Amerykanina obok pochodzącego z Minnesoty pilota pojawia się Polka… Tyle że Bronia, jak pieszczotliwie nazywa żonę astronauta, ma w zwyczaju niemal nieustannie recytować modlitwy i dziękować Opatrzności, zna na pamięć kalendarz pomniejszych świąt, i pragnie ewangelizować roboty. Ma także złociste włosy (aż szkoda, że pod skafandrem nie nosi ludowego stroju). Uważam, że wykreowanie postaci za pomocą bardziej oszczędnych środków pozwoliłyby osiągnąć lepszy efekt.

Antologię zamykają „Dywany Wanga” które potem weszły w skład „Diaspory”. W „Nowych legendach” robią one nawet większe wrażenie, gdyż zawarte tam idee nie konkurują z innymi pomysłami Grega Egana. „Diaspora” okazała się rzadkim przykładem książki, którą w miarę upływu czasu oceniam coraz lepiej. Czas pokazał, że zawarte tam koncepcje utkwiły w mojej pamięci i wciąż prowokują do rozmów i przemyśleń. Dla czytelników nieznających powieści, „Dywany Wanga” mogą stanowić znakomitą próbkę twórczości Egana. Pomysł na tytułowe obce formy życia jest wyjątkowo udany. Powątpiewam wprawdzie, czy istotnie dałoby się osiągnąć taką wybiórczość reakcji rodnikowych, jaka jest potrzebna dla wzrostu dywanów, jednak wizja jest tak elegancka, oryginalna i ciekawa, że odwieszam niewiarę na kołek.

„Nowe legendy” zdecydowanie warto polecić fanom science fiction, którzy nie mieli jeszcze okazji się z nimi zapoznać.

[1] Postulowano, że wykrycie za pomocą analizy spektralnej wysokich stężeń O2 w atmosferze byłoby znakiem występowania tam życia o metabolizmie przynajmniej odrobinę zbliżonym do ziemskiego. Źródło: R. D. Wolstencroft, J. A. Raven. Photosynthesis: likelihood of occurrence and possibility of detection on Earth-like planets. Icarus 157, 535–548 (2002).