Beatrycze Nowicka Opowiadania

To, co najlepsze w SF tom 3 (recenzja, E)

Wszystko płynie

Antologia, wyd. Zysk i S-ka

Beatrycze Nowicka: 6/10

Lektura dwóch pierwszych antologii z serii „To, co najlepsze w SF” okazała się na tyle przyjemna, bym poszukała sobie kolejnych tomów. Choć widać wyraźnie, że David Hartwell ma swoich ulubionych autorów i tematy, prezentowane teksty są na tyle zróżnicowane, że zawsze można znaleźć co najmniej kilka takich, które szczególnie przypadną do gustu. Sam redaktor w którymś momencie stwierdza, że jego zdaniem dobre opowiadanie SF powinno być rozwinięciem konkretnej, postawionej przez autora tezy. Jako że mam odmienne zapatrywania w tej kwestii – cenię przede wszystkim trudną do zdefiniowania wyrazistość (składają się na nią zarówno styl, klimat, jak i pomysły) oraz bohaterów – parę utworów spełniających wymogi Hartwella najzwyczajniej w świecie mnie znudziło. Ogólne wrażenie jest jednak dobre, a samo zestawienie tekstów – interesujące. W „Tym, co najlepsze…” można znaleźć szerokie spektrum konwencji, od hard SF po historie alternatywne i opowiadania, gdzie gadżety rodem z SF pełnią funkcję symboliczną.

Tom trzeci otwiera „Zoo w Petting” Gene’a Wolfe’a. Dwie antologie z lat poprzednich również zawierały opowiadania tego pisarza ale „Zoo…” spodobało mi się spośród nich najbardziej. Podobnie, jak w następnym utworze – „Świetlikowym drzewie” Jacka Williamsona, elementy SF stanowią tutaj raczej ozdobę, niż sedno. Obydwa utwory są nostalgicznymi opowieściami o utracie dzieciństwa, przesyconymi melancholijnym klimatem. W zupełnie innym tonie, humorystycznym, choć nie pozbawionym nuty refleksji, utrzymani są „Nostalginauci” S. N. Dyer. Główni bohaterowie opowiadania to młodzi ludzie u progu dorosłości, a wątek przybyszów z przyszłości służy przede wszystkim uwypukleniu obaw i nadziei nastolatków. Tekst broni się przede wszystkim celnymi obserwacjami obyczajowymi i zawartą w nim satyrą na pogoń za życiowym sukcesem (albo raczej tym, co za życiowy sukces uważa większość społeczeństwa).

Niejako na przeciwnym biegunie znajdują się opowiadania, których bohaterowie usiłują zatrzymać lub oszukać czas. Przykładem tekstu, gdzie pojawia się ten wątek, jest „Szuru-buru, pająk” Jamesa Patricka Kelly’ego. Podobnie, jak w przypadku Wolfe’a, utwory tego autora były do tej pory publikowane w każdym tomie antologii. Niezaprzeczalnym atutem każdego z nich są wiarygodni psychologicznie bohaterowie. Osobiście lubię opowiadania, w których fantastyczne motywy służą przekazaniu prawdy o ludziach. „Szuru-buru pająk” to opis jednej sceny, gdzie bohaterka odwiedza swojego zniedołężniałego ojca, emerytowanego aktora, pragnąc dokonać rozrachunku z przeszłością i zrozumieć swoich rodziców. Myśli i spostrzeżenia zawarte w tekście można by ująć w konwencji realistycznej, ale postać androida-dziecka jest swego rodzaju katalizatorem, pozwala je bardziej uwypuklić, wyjaskrawić pewne tendencje. Przedstawiona sytuacja jest zarazem absurdalna i przejmująca.

Sztuczne dzieci pojawiają się też we „Fletni pana” Briana Stableforda. Niektórzy rodzice nie chcą przyjąć do wiadomości, że ich pociechy dorastają. W świecie przedstawionym w opowiadaniu zmniejszenie śmiertelności wynikające z postępu medycyny wymusiło ograniczenie przyrostu naturalnego, co z kolei pociągnęło za sobą popyt na niestarzejące się istoty, trzymane w domach w celu podtrzymywania iluzji szczęśliwej rodziny. Sądzę, że ten pomysł sprawdziłby się albo w krótkim opowiadaniu-obrazku, albo w formie dłuższej, gdzie miałyby miejsce jakieś dramatyczne wydarzenia. Tymczasem utwór Stableforda nieco nudzi, czytelnik spodziewa się czegoś bardziej efektownego, a tymczasem fabuła sprawia wrażenie jakby się urywała po tym, jak autor zaprezentował już swoją koncepcję. Wątki medyczno-biotechnologiczne pojawiają się też w „Yeyuce” Grega Egana, gdzie zaawansowana technologia pozwoliła na wyeliminowanie niemal wszystkich chorób, poza jedną, wciąż dręczącą mieszkańców ubogich krajów. I w tym przypadku wadą jest emocjonalny chłód tekstu.

Bardzo spodobał mi się natomiast „Romans biurowy” Terry’ego Bissona. To kolejne już opowiadanie tego autora przedrukowane z Playboya, pod wieloma względami podobne do „Na najwyższym piętrze” znanego mi z poprzedniego tomu antologii. Odmienne zakończenie całkowicie zmienia jednak wydźwięk tej historii. Dobre wrażenie robi inwencja językowa i bardzo charakterystyczny styl Bissona. Owszem, tematem jest tytułowy romans, ale ten inteligentny, smutny tekst opowiada o samotności, zamknięciu, zagubieniu, a nade wszystko zapętleniu ludzkiego życia. Jego bohaterowie sami zamknęli się w klatce.

Na uwagę zasługuje „Piękno wśród nocy” Silverberga ze względu na ciekawe portrety psychologiczne bohaterów, zmuszonych żyć na okupowanej przez obcych Ziemi. Sami kosmici wypadają raczej typowo, niemniej ważniejsza jest tu historia nieszczęśliwej rodziny protagonisty. Dla odmiany „Na mą modłę zawsze wierna tobie” Nancy Kress jest lekką, stylową opowiastką opartą na pomyśle, „co by było, gdyby ludzie mogli traktować uczucia jak ubrania”.

Satyrą na modę jest także „Londyńska kość” Michaela Moorcocka. Po lekturze paru opowiadań o Elryku miałam jak najgorsze mniemanie o autorze. Tymczasem styl „Londyńskiej kości” jest zupełnie odmienny od tego, jakim napisano utwory o albinosie władającym wyjącym z ekstazy mieczem. Osobiście nie zaliczyłabym opowiadania Moorcocka do SF, nie ma tam bowiem żadnej zaawansowanej technologii, a akcja toczy się w drugiej połowie XX wieku. Główny bohater nazywa sam siebie spekulantem kulturalnym, zarabia pośrednicząc w sprzedaży dzieł sztuki lub inwestując w przedstawienia teatralne. Pewnego dnia otrzymuje propozycję wprowadzenia na rynek nowego towaru – tytułowej kości. Czytając zdania w rodzaju: „moja rola polega na (…) wyjaśnianiu, jak śliczne, wspaniałe, eleganckie i magiczne jest to wszystko. (…) Amerykanie potrzebują pierdół tak, jak misie koala liści eukaliptusa”, „Sprzedajemy to, co wszyscy znają (…) Sprzedajemy urok i kolor na metry”, „To zadziwiające, jakie gówno wciska się ludziom. W każdą historię upychają seks, przemoc i pieniądze”, bawiłam się myślą, że może to autoironiczny komentarz autora do jego własnych utworów fantasy. Ale to zapewne nadinterpretacja.

Mimo iż nie jest to rozbudowany tekst – „Mądrość starej ziemi” Michaela Swanwicka robi wrażenie klimatem. Dobry pomysł wyjściowy i sensacyjna intryga stanowią z kolei atuty „Uniwersalnych naśladowców” Toma Coola. Ambitna żona milionera pojawia się także w „Pięknej Weronie” R. Garcii Robertsona. Zabawnym pomysłem było przedstawienie uzależnionego od VR bohatera, którego życie codzienne wydaje się czytelnikowi ciekawsze od symulacji, w jakie grywa. Czegoś mi jednak zabrakło, ot, przygodowy tekst do przeczytania i zapomnienia.

Krótkie humorystyczne „Do góry nogami” Geoofreya Landisa oraz „Pocałuj mnie” Katherine McLean nie są na tyle śmieszne, by zapaść w pamięć na dłużej. Pomysł, na którym oparto „Pana bladolicego” Raya Bradbury’ego nie jest świeży, a wykonanie mnie nie porwało. Sądzę, że składające się wyłącznie z opisów miejsc „Trzynaście widoków tekturowego miasta” Williama Gibsona może być ciekawostką dla fanów jego „Trylogii mostu”, jednak nie broni się jako samodzielny tekst. W „Prawie gościnności” Johna C. Wrighta barwnie wypada opis ludzi przystosowanych do życia w stanie nieważkości, ale już fabuła jest prościutka i przewidywalna, a neofeudalizm w kosmosie kompletnie mnie nie przekonuje.

„Kraina kanarków” Toma Purdoma jest mdła, w „Głosie” Gregory Benford zachwala czytanie książek, nie robi tego jednak ciekawie. Może i pomysł na połączenie westernu i postapo (chyba, zważywszy na to, że część bohaterów posiada pojazdy spalinowe, ale ogólny poziom technologiczny jest niski) w „Great Western” Kima Newmana nie był zły, ale historyjka z weteranem pomagającym samotnym kobietom bronić farmy przed zakusami bogatego sąsiada jest do bólu sztampowa. Wreszcie nie przypadły mi do gustu ani fabuła, ani koncepcja wyjściowa „Tajemniczej lampki mendlowskiej”. Choć niektórym czytelnikom amisze hodujący wybuchowe świetliki zapewne wydadzą się zabawni.