Beatrycze Nowicka Opowiadania

Miłosne dotknięcie nowego wieku (recenzja, E)

Dwadzieścia lat później

Antologia polskich autorów, wyd. Prószyński i S-ka

Beatrycze Nowicka: 7/10

Antologia „Miłosne dotknięcie nowego wieku”, zawierająca wybór tekstów publikowanych w Nowej Fantastyce między 1990 a 1997 rokiem, po latach wciąż się broni.

Lubię sięgać po starsze antologie – po to, by odkryć utwory i autorów, z którymi do tej pory nie miałam okazji się zapoznać, ale też po to, by śledzić zmiany, jakie zachodziły w fantastyce. Lektura „Miłosnego dotknięcia nowego wieku” okazała się wartościowa. Sporo tutaj ciekawych i przyzwoitych literacko tekstów.

Choć rzuca się też w oczy pewna homogenność treści. Antologie amerykańskie, jak choćby te z serii „Don Wollheim proponuje”, czy „To, co najlepsze w SF”, prezentowały szerszy wachlarz podkonwencji, motywów, perspektyw i tematów. Teksty zebrane w „Miłosnym dotknięciu…” są w przeważającej większości poważne – jeśli pojawia się humor, to w wydaniu zjadliwie satyrycznym. Niejednokrotnie zwraca uwagę publicystyczne zacięcie autorów. W antologii znalazło się tylko jedno opowiadanie fantasy, nie ma historii o eksploracji kosmosu, czy hard SF, akcja większości toczy się na mniej lub bardziej odmienionej Ziemi. Znajdzie się kilka utworów z pogranicza, w wielu przypadkach wątek fantastyczny służy przede wszystkim uwypukleniu idei, nie zaś tworzeniu alternatywnego świata.

Teraz widzi się często (zwłaszcza, gdy spojrzeć na zagraniczne listy utworów nagradzanych) wręcz nadreprezentację kobiet i powracające dywagacje na temat płci. W „Miłosnym dotknięciu…” sytuacja jest odwrotna – dominują mężczyźni. Pośród czternastu autorów znalazła się tylko jedna kobieta. Pierwszoosobowe narracje są prowadzone z punktu widzenia mężczyzn, pojawiają się tylko dwie pierwszoplanowe bohaterki. Także w sferze szeroko pojętej wrażliwości to bardzo męska proza [1]. Przyznam, że w pewnym momencie wydało mi się to monotonne. Kolejnym spostrzeżeniem – dość smutnym zresztą – jest to, że zdecydowana większość autorów nie zyskała większej sławy, albo też czas, gdy byli rozpoznawalni lub gdy regularnie publikowali, już minął.

Największe wrażenie zrobiło na mnie „Załóż swoje łyżwy, bracie” Macieja Żerdzińskiego. Jego głównym atutem jest siła emocjonalnego oddziaływania. Podejrzewam, że zdecydowana większość czytelników pamięta ze swojego dzieciństwa kogoś będącego szkolną ofiarą i miewa związane z tym wyrzuty sumienia. U Żerdzińskiego dojrzewanie nie oznacza końca cierpień jednej z postaci, zbyt prostodusznej, by zauważyć, że jest wykorzystywana i krzywdzona. Udał się autorowi niejednoznaczny portret głównego bohatera. Pomysł na statek obcych także zasługuje na pochwałę.

Intrygujący koncept zadecydował o wartości kilku innych opowiadań. W „American dream” Sławomir Prochocki potraktował dosłownie tytułowe wyrażenie i nieszablonowo rozegrał motyw obcych. „Wielkie podzielenie” Jacka Dukaja zwraca uwagę pomysłem na wirusa. Choć lekturze towarzyszyła także myśl: czyżby autor „Lodu” bał się kobiet? W antologii znalazło się jeszcze jedno opowiadanie Dukaja, debiutancka, napisana w młodym wieku „Złota Galera”, traktuję ją jednak bardziej w kategorii ciekawostki. Drugim autorem, którego dwa teksty przedstawiono w zbiorze, jest Grzegorz Janusz. „Panzerfaust” zawodzi, gdyż zbyt łatwo przewidzieć rozwój wydarzeń, ale już „Moje pierwsze dzieło” jest kolejnym z utworów zasługujących na pochwałę z uwagi na koncepcję – tym razem dziwacznego szkolenia bohatera. Wyjaśnienie, jaki był jego cel, naprawdę mnie zaskoczyło. Ale należy też docenić formę, a zwłaszcza udaną stylizację na wypowiedź dziecka.

Choć może się to wydać dziwne, do tej pory nie miałam okazji przeczytać „Tkacza Iluzji” Ewy Białołęckiej. Nadrobienie tej zaległości okazało się doświadczeniem bardzo przyjemnym. Ponadto opowiadanie stanowi miłą odmianę ze względu na sympatyczne postacie i pozytywne przesłanie.

Całkiem nieźli okazali się „Melomani” Piotra Górskiego – tu zwraca uwagę przede wszystkim zadziorny styl i sposób narracji, choć plus należy się także za motyw tajemniczego skrzypka i rozważania młodych gniewnych o miłości.

Ciekawą wizję zaprezentował Tomasz Lechociński we „Łzach Boga” – w historii SF znalazło się całkiem sporo opowiadań o istotach podobnych do ludzi, ale o zmienionym sposobie rozmnażania. Lechociński miał interesujący pomysł, który przedstawił całkiem wdzięcznie. Autor wyjawił czytelnikowi tylko część tajemnic wykreowanego świata, jednak przydało to utworowi pewnej nutki tajemnicy. Dziwi mnie jedynie, dlaczego główny bohater tak zareagował, odkrywszy prawdę – mnie wydałaby się ona mimo wszystko krzepiąca.

Dość zgrabnie zostało napisane „Lwie szczenię” Jacka Sierpińskiego, smaczku przydaje mu motyw piosenki, bo poza nim – historii o społeczeństwie totalitarnym było już wiele i na ich tle ta nie wydaje się szczególnie przejmująca.

W przypadku Andrzeja Zimniaka moja reakcja na jego utwory (z wyjątkiem „Klatki pełnej aniołów”, która odstręczyła mnie szowinistycznym podejściem głównego bohatera) jest od lat jednakowa. Najpierw wydają mi się one zbyt dziwaczne, pod koniec jednak dochodzę do wniosku, że „coś w tym jest”. W tekstach, które pamiętam, rozchodziło się o relacje międzyludzkie, tak jest i w przypadku „Miłosnego dotknięcia nowego wieku” (choć „międzyludzkie” nie jest tu może zbyt trafnym określeniem).

„Księgowy i prestidigitatorzy” Mariana Skutnika, czyli rzecz o kreatywnej księgowości oraz absurdach towarzyszących przedsiębiorczości w Polsce, jest nawet zabawne (podejrzewam, że nie dla tych, którzy zakładali własną firmę), choć w moim odczuciu za dużo tu publicystyki. Nagrodzona Zajdlem „Noteka 2015” Konrada Lewandowskiego akurat do mnie nie przemówiła – raczej nie przepadam za tego rodzaju leczeniem kompleksów narodowych, niektóre dowcipy oparte na stereotypach także nie porywały. Niemniej, pomysł główny – na dziennikarza brukowca i losy jego artykułów – uważam za nader udany. „Strefa Kaszlu” Andrzeja Stępniewskiego to nie moja bajka – takie „zwichrowane” rzeczywistości albo trafiają w czyjąś wrażliwość, albo pozostawiają raczej obojętnym (choć pewien nerw w tym dostrzegam).

Rozczarował mnie „Głos Boga” Jacka Soboty – o autorze czytałam gdzieś, jak to tworzy głęboką fantastykę poruszającą kwestie religijne, a znalazłam rozważania na poziomie zbuntowanego nastolatka. Sarkazm był tutaj stosowany konsekwentnie, jednak cała poetyka mnie nie porwała. Wcześniej już spotkałam się z określeniami o niby to rodzącym się w polskiej fantastyce nurcie tu nazywanym klerykal fiction – „nurt” to jednak chyba zbyt szumne słowo, bo za mało reprezentantów. Było, minęło.

Najlichsze ze wszystkich, psujące nieco odbiór całej antologii, okazało się „Ujawnienie Roberta Cavaliera Sieur de la Salle juniora” Pawła Solskiego – długie i pretensjonalne jak jego tytuł. Redaktor napisał w posłowiu, że osoby krytykujące tekst czyniły to „kamuflując (…) zarzuty ideowe warsztatowymi”. Po prawdzie, to trudno się dziwić negatywnym uwagom, skoro trafiają się tu zdania w rodzaju „młode i dzikie [kobiety], które musiał kiełznać swoim prąciem”. Zdumiewa to, że wedle notki autor jest absolwentem Filologii Polskiej, bo zwykle osoby z takim wykształceniem mogą się pochwalić przynajmniej giętkim stylem. Ogólnie zresztą marność widać – ci bohaterowie wąchający i liżący krew, wprowadzony znienacka i urwany wątek pary agentów, zbędne dla fabuły akapity z fantazjami o wdzięczącym się młodzieńcu. Najbardziej bezsensowny pomysł to ten związany z członkami wyprawy w czasie – wydaje się, że na taką misję powinna zostać wysłana większa grupa osób, które przeszły intensywne przeszkolenie, testy psychologiczne, są sprawne fizycznie i umieją sobie radzić w sytuacjach kryzysowych. Ale żeby nie było, że wzdragam się przed „zarzutami ideowymi” (choć po tylu latach to już raczej nie ma znaczenia, a przynajmniej taką mam nadzieję) – tak samo, jak drażnił mnie ciemnoskóry, homoseksualny, zajmujący się eutanazją kapłan w „Zabójczego księżyca” N. K. Jemisin, tak samo zirytowała mnie gromada bohaterów składająca się z groteskowo nakreślonego geja, muzułmanina lubującego się w gwałceniu dziewczynek, Murzyna nienawidzącego białych (ostatecznie przez nich wystrychniętego na dudka) oraz niewydarzonej, przygłupiej i biernej asystentki. Czytałam ten tekst z nadzieją, że na koniec okaże się, że to jedna wielka zgrywa. Niestety, tak się nie stało.

Nie czytywałam „Nowej Fantastyki”, więc dla mnie „Miłosne dotknięcie…” okazało się ciekawą wyprawą w przeszłość, która zaowocowała przede wszystkim wynotowaniem sobie nazwiska Żerdzińskiego.

[1] Rzekłabym nawet, że od czasu do czasu wyczuwa się wręcz mizoginizm.