Beatrycze Nowicka Opowiadania

Kroki w nieznane 2012 (recenzja, E)

Przechadzka

Antologia, wyd. Solaris

Beatrycze Nowicka: 7/10

Tom „Kroków w nieznane” z 2012 roku nie obfituje wprawdzie w literackie objawienia, ale wciąż mamy do czynienia z przyzwoitą antologią.

Podobnie, jak dwie poprzednie antologie, ósma część „nowych Kroków” mieści jedenaście tekstów różnej długości. Jak zwykle jest różnorodnie, z lekkim posmakiem retro, gdyż ilościowo dominują opowiadania, których akcja toczy się w przeszłości, albo utwory mniej lub bardziej zbaczające w stronę steampunku. Nie ma natomiast ani jednego utworu hard SF. Wspominałam już o tym, że mniejsza liczba tekstów oznacza dość istotny udział dłuższych form. Wadą takiego rozwiązania jest to, że jeśli komuś nie przypadnie do gustu krótkie opowiadanie, niewiele na tym traci, w przypadku mikropowieści natomiast lektura bardziej nuży. Może się też okazać, że choć przykładowo nie spodobały się dwa teksty, w praktyce oznacza to jedną trzecią objętości tomu, co znacząco rzutuje na odbiór całości.

Antologię rozpoczyna „Wrzawa śmiertelnych” Roberta Shermana, czyli wizja świata, w którym ludzi nagle poinformowano o czasie i szczegółach ich śmierci. Nietrudno się domyślić, że królują tu czarny humor i sarkazm. Opowiadanie jest dobre, choć większość „Kroków…” miewało mocniejsze otwarcia.

Interesującym utworem są „Żywiciele” Aleksandra Zołotki. Już sam początek wypada nad wyraz zachęcająco: „wiatr szarpał ogniem pochodni. Płomienie sucho szeleściły, próbując oderwać się z owiniętych natłuszczonymi szmatkami kijów i ulecieć w ślad za wiatrem, ale na próżno okładały pomarańczowymi dłońmi zimne powietrze.” Ale to nie literackie walory tekstu są najważniejsze, a pomysł na – pozwolę sobie powtórzyć za redaktorem – niezwykle oryginalne ujęcie klasycznego motywu. Za jedno z najprzyjemniejszych wrażeń, towarzyszących lekturze fantastyki, uważam myśl, że nigdy samemu nie wpadłoby się na coś takiego. Utwory, które wywołują tego rodzaju zdziwienie zdarzają się rzadko, dlatego tym bardziej doceniam „Żywicieli”. Choć postępowanie niektórych bohaterów wydaje się okrutne, wspomnienie lektur szkolnych, przedstawiających życie chłopów w XIX i na początku XX wieku każe uznać kreację postaci za realistyczną.

Dla odmiany, „Orzeł adacki” Bradleya Dentona opowiada o śledztwie prowadzonym w jednostce wojskowej, stacjonującej na Aleutach w czasie drugiej wojny światowej. Wątek „nadnaturalny” pojawia się tutaj na drugim planie. Sądzę, że utwór może spodobać się czytelnikom, którzy „wyłapią” umieszczone w tekście odwołania.

„Rybak z Morza Śródlądowego” to jedna z historii toczących się w uniwersum Ekumeny. Wierni czytelnicy Ursuli K. Le Guin zauważą, że powtarzają się tu motywy i wątki typowe dla twórczości amerykańskiej pisarki: pochwała tradycji, ciągłości, „osadzenia” w świecie, oraz oszczędnie, lecz trafnie opisane postaci i ich przeżycia. Całość czyta się przyjemnie, jednak opowiadanie nie zawiera żadnego mocniejszego akcentu. Wzmianki o opracowywanej przez głównego bohatera technologii nie brzmią dobrze i chyba lepiej by było, gdyby zostały pominięte. Ostateczna konkluzja może być taka, że oto sama natura rzeczywistości ugięła się, by dać szansę bohaterowi na udane życie rodzinne.

Zupełnie nie przypadło mi do gustu „Otwórz oczy” Paula Jessupa, a jest to, niestety, najdłuższy tekst zbioru. Owszem, jest oryginalne, dzięki czemu nie można go wpisać w któryś ze znanych schematów fabularnych i trudno przewidzieć, jak potoczą się losy bohaterów. Sztafaż jest rodem z SF, ale czytelnik nie uświadczy tu choćby cienia realizmu. Pozostaje więc kwestia czysto estetycznego odbioru pomysłów autora. Ten zaś zaczyna od seksualnych (oględnie pisząc) dziwactw swoich bohaterów. Mikropowieść otwiera scena, w której jedna z postaci – by użyć słów autora – kocha się z supernową (to znaczy gwiazda wybucha, a kobieta, siedząc nago w kabinie swego statku, doznaje orgazmu stulecia, a potem… zachodzi w ciążę). Później bohaterka poznaje załogę innej jednostki, również cokolwiek niewyżytą (ponad czterystuletnia pani kapitan lubi się podniecać, obserwując swoich podwładnych, niestety jej ciało pozostaje zanurzone w żelu, więc żądze kobiety pozostają niezaspokojone). Na szczęście tego rodzaju wątki dominują tylko na początku i w pewnym momencie okazuje się, że mikropowieść jednak ma jakąś fabułę. Tyle że bohaterowie są zbyt dziwaczni, by przejąć się ich losami, a styl, tłumaczenie i redakcja pozostawiają bardzo wiele do życzenia. Oto kilka przykładów: „teraz, pomyślała (…) ujrzą grzmot moich dłoni, poczują uderzenie ryczących fal mojego serca”, „wszystkie ruchy odbijały się echem w czasie, znacząc zmarszczkami przestrzeń i czas, zniekształcając rzeczywistość czasu”, „jego twarz (…) zmieniła się w tryskającą stopioną skałę, oczy – w wulkany nienawiści (…) rzucił się do przodu, celując w nią bronią, wymachując nią, jak przedłużeniem siebie samego, ekspresją swojego gniewu”, „obcy język napadł na jego umysł, wpychając się gwałtownie w jego myśli, gwałcąc świadomość”, „serce zamarło w niej niczym kamień, pełne oczekiwania w kruchej klatce żeber”, „czerwony klejnot jej oka odbijał w ciemności światło silnika, iskrząc wśród cieni czernią”, „z każdym zawodzącym krzykiem jej usta histerycznie tworzyły kształty, wykręcając i wykrzywiając wargi.” I jeszcze kilka „kwiatków” już ściśle związanych z tłumaczeniem: „wykręciła cienkie jak gałązki ramiona, próbując sięgnąć w dół (…) sękatymi kończynami”, „broń opadła na podłogę i rozsypała się po niej” (broń ma kształt zbliżony do karabinu), „nie śmieląc się na ponowne otwarcie oczu, Hodei wyjaśnił, co widział wcześniej”. Wspomnę jeszcze o „patrzających” bohaterach. Mój prywatny numer jeden to „Ekhi wspomniała otaczające ją gazy jej kochanka.”

„Dołącz, całuj, leć” Suzanne Church, o ludziach uzależnionych od specyficznego rodzaju narkotyku jest nijakie. W porównaniu z opartymi na zbliżonych pomysłach opowiadaniami „Nocą w Telewizyjnym Mieście” Di Filippo i „Kamieniem” Bryanta, wypada blado.

Ted Chiang napisał „Automatyczną Nianię Dacy’ego” do steampunkowej antologii, ale nie byłby sobą, gdyby nie wykorzystał okazji, by przydać tekstowi waloru popularnonaukowego, co w tym przypadku oznacza podkreślenie, jak ważne dla prawidłowego rozwoju dziecka są bodźce odbierane w pierwszych latach życia. Pisarz zdążył już przyzwyczaić czytelników do tego, że jego utwory są konsekwentne w treści i klarowne w formie. Tak jest i tym razem, choć sam tekst jest bardziej ciekawostką, niż pełnokrwistym opowiadaniem.

W „Lotniku i dziewczynie” Olgi Onojko bardzo spodobała mi się pierwsza połowa. Wykreowany na jej potrzeby świat o kształcie rodem ze średniowiecznych manuskryptów jest niezwykle urokliwy. Baśniowa historia pilota, wyruszającego poprzez wypełnione eterem sfery w poszukiwaniu tajemniczej ukochanej, jest najzwyczajniej w świecie bardzo ładna, w czym swój znaczny udział ma styl autorki: „patrzył w okno, za którym gęstniała nocna ciemność, przecięta wielkim półksiężycem jak szablą.” Część druga zawiera ciekawy pomysł i jest potrzebna z kompozycyjnego punktu widzenia. Jednak rozmowy o psychologii i wzmianki na temat dzieciństwa bohaterki wypadają już nieco sztucznie. Zastanawiam się jeszcze, czy chłopiec będzie wdzięczny za udzieloną mu pomoc.

„Przypadek śmierci i miodu” to, po opowiadaniu Chianga, kolejny tekst pisany do antologii tematycznej, tym razem poświęconej Sherlockowi Holmesowi. Neil Gaiman podszedł do tematu w sposób twórczy (jego bohater nie prowadzi śledztwa w sprawie kryminalnej) i oryginalny, lecz o ile lektura jest przyjemna, to jeden z utworów, o których raczej szybko zapomnę.

„Steam Girl” Dylana Horrocksa jest (obok „Żywicieli” i „Lotnika…”) jednym z opowiadań, które zrobiły na mnie najlepsze wrażenie. To kolejny, udany przykład utworu pisanego na potrzeby antologii, którego autor spełnił założenia, ale też stworzył coś odbiegającego od oczekiwań, znalazł własną ścieżkę. Fabułę trudno nazwać szczególnie oryginalną – historii o problemach nastolatków z rodzicami i rówieśnikami powstało przecież wiele i to w najróżniejszych konwencjach. Za to sposób jej ujęcia jest bardzo wdzięczny. „Steam Girl” ma konstrukcję szkatułkową. Warstwa „wewnętrzna”, czyli opowieść tytułowej bohaterki ma swój niezaprzeczalny urok, a „zewnętrzna”, którą stanowią szkolne losy bohaterów wypada wiarygodnie (podobnie zresztą jak same postaci). Horrocks stawia przed czytelnikiem zagadkę, pozwala na zabawę w interpretacje. Co mówią o Shanai jej fantazje? Czy możemy być absolutnie pewni, że to jedynie wymysły dziewczyny? Całość jest pochwałą potęgi wyobraźni, która pozwala radzić sobie z rzeczywistością. Sądzę, że przemówi zwłaszcza do tych z czytelników, którzy w dzieciństwie ratowali się, uciekając do wyimaginowanych światów. Wart pamięci jest też cytat, zapisany przez nauczycielkę angielskiego: „niektórzy pisarze piszą, by uciec od rzeczywistości. Inni piszą, by ją zrozumieć. Ale najlepsi piszą po to, by wziąć rzeczywistość we władanie i dzięki temu ją zmienić.” I o tym też jest to opowiadanie. Warto porównać z „Asystentką pisarza fantasy” Jeffrey’a Forda.

Dan Simmons zachwycił mnie „Hyperionem”. Jednak w miarę poznawania jego twórczości, coraz bardziej widoczne było, że amerykański pisarz lubuje się w opieraniu swoich tekstów na cudzych dziełach. Tu trzeba doprecyzować, że chodzi o to, jak jego utwory niejako „ilustrują” inne, bazują na nich w stopniu daleko większym niż zwykłe czerpanie inspiracji. W „Kochanku doskonałym” Simmons wziął na warsztat poezję pisaną przez uczestników pierwszej wojny światowej. Efekt tego zabiegu nie okazał się, przynajmniej w moim odczuciu, zachwycający. Co do samej – obficie cytowanej – poezji, muszę wyznać, że miażdżąca większość utworów poetów anglojęzycznych nie robi na mnie wrażenia. Być może coś ginie w przekładzie, a może to emocjonalność jest inna. Dość rzec, że wiele polskich wierszy poświęconych wojnie uważam za znacznie bardziej poruszające. Być może, nie chcąc znieczulić czytelnika nadmiernym epatowaniem makabrą (to drugi pod względem długości tekst zbioru), Simmons przeplata wątek historyczny fantastycznym. Ten drugi jednak wypada blado. Wielkie idee – Miłość i Śmierć, Wojna, tajemnicza Pani, wszystko to brzmi jakoś fałszywie (do tego w pewien sposób powtarza – ciekawszą – relację Monety i Kassada z „Hyperiona”), a do tego osłabia siłę wyrazu opisów bitew.

Uważam ten tom „Kroków…” za nieco gorszy od dwóch poprzednich, choć wciąż lepszy od tomu z 2009. Nie oznacza to jednak, że antologia nie warta jest lektury.

PS. Nie rozumiem, czemu zrezygnowano ze spójnej z poprzednimi tomami koncepcji graficznej okładek.