Beatrycze Nowicka Opowiadania

Kroki w nieznane 2005 (recenzja, E)

Ciężkie życie seks-zabawek

Antologia, wyd. Solaris

Beatrycze Nowicka: 6/10

Pierwszy tom reaktywowanych „Kroków w nieznane” zawiera kilka ciekawych utworów i trochę opowiadań solidnych, jednak po zapewnieniach redaktora spodziewałam się czegoś znacznie lepszego

Od razu przyznaję, że nie czytałam pierwszej serii „Kroków w nieznane” pod redakcją Lecha Jęczmyka. Wierzę jednak na słowo (a raczej na posłowie, gdzie ów epitet zostaje użyty), że antologie te zasłużyły na miano kultowych, prezentujących polskiemu czytelnikowi to, co warte uwagi w angielsko- i rosyjskojęzycznej fantastyce. Pochwalam decyzję o reaktywacji cyklu, ale rozumiem też, że poprzeczka została ustawiona wysoko. Odpowiedzialny za selekcję opowiadań Konrad Walewski wyjaśnia, że chciał „wybrać teksty, które ukazywałyby najpełniej to, co działo się w fantastyce ostatnich 20 lat”. Zamierzenie ambitne, na pytanie, czy zrealizowane, każdy czytelnik musi odpowiedzieć sobie sam. Ja nie czuję się usatysfakcjonowana. W porównaniu np. z antologiami zawierającymi utwory z jednego roku, redaktor miał znacznie szersze pole manewru. Jako tom otwierający reaktywowaną serię, „Kroki…” z 2005 winny okazać się istnym pakietem objawień. A tak się nie stało. Spośród szesnastu opowiadań bardziej przypadło mi do gustu jedynie siedem.

Pierwszy „krok w nieznane” to „Siedemdziesiąt dwie litery”, które znałam już ze zbioru Teda Chianga (ukazało się także w antologii „Steampunk”). Nie będę się zatem tu powtarzać, napiszę jeno, że jest ono spójne koncepcyjnie i bardzo zmyślne.

Krótkie „Zniknęli” Johna Crowleya, o dość nietypowej wizycie obcych, zostało napisane bardzo ładnym stylem, ale nie zapisuje się na dłużej w pamięci, a przesłanie, choć może i godne pochwały, brzmi strasznie naiwnie.

Spośród znanych mi opowiadań Pat Cadigan, kilka zrobiło na mnie bardzo dobre wrażenie. Historią kryminalną w sztafażu SF była „Śmierć w ziemi obiecanej”. „Prawdziwe oblicza” również napisano w tej konwencji. Całość jest ukłonem w stronę klasyki kryminału. W ambasadzie obcych popełniono morderstwo, a ponieważ zablokowano wyjścia i nikt nie może opuścić miejsca przestępstwa, pani policjant musi wskazać winnego pośród zgromadzonych tam osób. Opowiadanie jest przyzwoicie napisane, ale poza tym nie wyróżnia się jakoś szczególnie. Nie przypadło mi do gustu to, że od razu zwróciłam uwagę na dobór słownictwa przesłuchiwanych kosmitów, podczas gdy główna bohaterka, ponoć doświadczona w swym fachu, musiała w tej kwestii zostać uświadomiona przez postać trzecioplanową.

Podejrzewam, że „Koncert muzyki Brahmsa” Suzy McKee Charnas nie każdemu przypadnie do gustu. Mnie jednak utkwił w pamięci ze względu na daleki od sztampy opis losów i uczuć kosmonautów, którzy przeżyli zagładę reszty ludzkości, dobry pomysł z obcymi zafascynowanymi ziemską kulturą oraz wątek „muzyczny”.

Po dosyć „ciężkim” tekście Charnas „Skromny geniusz kolei podziemnej” Władimira Wasiliewa, czyli lekkie, humorystyczne opowiadanie z gatunku urban fantasy okazało się bardzo przyjemne w lekturze. Spodobały mi się rozliczne drobne, acz składające się na przekonujący obraz obserwacje obyczajowe i pomysł na „współczesne oblicze magii”. Zgaduję, że autor mógł pewnego dnia pomyśleć sobie lub usłyszeć komentarz, że sieć moskiewskiego metra wygląda tak chaotycznie, jakby w jej powstaniu maczały palce siły nadprzyrodzone i to stało się punktem wyjścia dla całej historii.

Greg Egan ma ciekawe i odważne pomysły. Czasem porywają, czasem nie przekonują. Bohaterem „Moralności wirusologa” jest naukowiec-fanatyk religijny. Jako taki okazuje się on człowiekiem ograniczonym i głupim. Tak pewnie miało być, gdyż opowiadanie Egana poniekąd jest satyrą. Natomiast pomysł na wirusa, mającego zmusić ludzkość do monogamii, uważam za nieudany. Pal licho, że bohater nie zauważył oczywistej konsekwencji przyjętego rozwiązania (autor zdawał sobie z niego sprawę, więc pewnie chodziło mu o to, by wyszydzić zaślepienie protagonisty). Gorzej, że taki wirus nie mógłby istnieć. Z lekturą „Moralności…” było w moim przypadku trochę tak, jakby czytać opowiadanie o kosmitach latających w spodkach zrobionych ze słomy. Niby można się przekonywać, że w wymyślonym przez autora uniwersum jest to możliwe, ale i tak rozwiązanie kłuje w oczy. A przechodząc do szczegółów, jeśli ktoś byłby ciekaw: otóż pomysł Egana jest nazbyt skomplikowany. Wirusy są małe i większość z nich zawiera bardzo niewiele genów. Stopień kompresji informacji bywa tak duży, że zdarzają się takie, gdzie trik z przesunięciem ramki odczytu pozwala kodować dwa różne peptydy na jednej sekwencji. RNA wirusy tym bardziej nie mogą być zbyt duże, bo RNA jest znacznie mniej trwały od DNA i dość szybko ulega degradacji, zatem po „rozpakowaniu” materiału genetycznego wirusa, musi on bardzo szybko ulec replikacji lub zostać przepisany na DNA. Do tego dochodzą częste mutacje – najskuteczniejsze z wirusów bywają bardzo zmienne. Zatem pomysł, by wirus „włączał” w siebie i przechowywał kopie setek genów gospodarza jest zupełnie nierealistyczny. A jak miałoby wyglądać późniejsze porównywanie tych genów pomiędzy poszczególnymi wirusami, od którego uzależniona jest dalsza odpowiedź? Nie zostało to opisane. Innym istotnym pytaniem jest to, czy ktoś mógłby w USA zbudować sobie niezauważenie laboratorium (specjalistyczny sprzęt kosztuje ciężkie miliony i wydaje się, że kupująca go osoba prywatna – a zwłaszcza ktoś mający na koncie oficjalne publikacje z wirusologii – mogłaby zwrócić na siebie uwagę służb).

Opowiadanie „Szczurze mózgi” Michaela Blumleina, zdaniem redaktora „może wydać się szokujące lub (…) obrazoburcze”. Owszem, miejscami może wzbudzić niesmak. Przede wszystkim jednak jest dosyć nieskładną paplaniną głównego bohatera (ewidentnie mającego problemy ze zdrowiem psychicznym), przeplataną drętwymi wstawkami, które nie zasługują nawet na miano popularnonaukowych – np. legenda o papieżycy Joannie przedstawiana z takim zacięciem, jakby to była prawdziwa historia; nie wierzcie też opisom mechanizmu determinacji płci (choć trzeba przyznać, że opowiadanie miało premierę w 1986 roku, natomiast nadrzędny gen regulatorowy SRY, „przestawiający” u ssaków rozwój zarodka w kierunku płci męskiej został zidentyfikowany w 1991, można więc jedynie stwierdzić, że koncepcje autora rozminęły się z prawdą).

Pomysł na stworzone przez ludzi istoty, służące jako seks-zabawki, które okazują się czymś więcej, był już niejednokrotnie poruszany w SF. W „Krokach…” reprezentują go dwa teksty: „Asystent doktora Luthera” Paula McAuleya oraz „W miesiącu athyr” Elizabeth Hand. W przypadku McAuleya zapowiadało się całkiem nieźle – świat przedstawiony został nakreślony sprawnie, akcja zawiązana w sposób, który wzbudzał zainteresowanie czytelnika. Tyle że w pewnym momencie bohater podejmuje dość radykalną decyzję, która nie została odpowiednio podbudowana, wskutek czego odnosi się wrażenie, jakby w środku utworu ziała dziura, zakończenie zaś jest dosyć chaotyczne. Hand nieroztropnie zdecydowała się na sztafaż SF. Pomysł na hybrydę człowieka i… bociana obdarzoną mocami psioniczno-magicznymi nie przekonuje, podobnie wizja stacji kosmicznej. Zapewne opowiadanie miało wzbudzać emocje, ale za dużo elementów świata przedstawionego tu „zgrzyta”, by czytelnik zaczął współczuć bohaterom. Na marginesie dodam, że moim zdaniem opowiadań o seksie jest w tym zbiorze za dużo, albo inaczej – są zbyt do siebie podobne.

Przyjemną odmianę stanowi „Nocą w Telewizyjnym Mieście” Paula Di Filippo, cyberpunkowa opowieść o złaknionym wrażeń nastolatku, pragnącym dołączyć do bandy, dysponującej najlepszymi (zdaniem bohatera) narkotykami w mieście. Tu przede wszystkim zapamiętuje się wyrazisty styl, klimat i sposób narracji, choć pojawia się też trochę barwnych pomysłów.

Akcja „Słoneczników” Kathleen Ann Goonan toczy się w świecie odmienionym przez nanotechnologię, lecz tekst ten przede wszystkim pozostaje historią człowieka borykającego się ze stratą najbliższych. Bohaterom przedstawionego wyżej „Koncertu…” Charnas pomagała muzyka, tutaj tę rolę pełni malarstwo. Goonan udało się wzbudzić we mnie uczucia względem bohaterów. Nie do końca zgadzam się z przedstawioną tu interpretacją twórczości van Gogha, jednak jest ona ciekawa.

„Turysta” Paula Parka został skonstruowany podobnie jak „Słoneczniki” – motywy rodem z SF mają służyć uwypukleniu emocji pary bohaterów. Tyle że w tym przypadku opowiadanie nie wzbudziło we mnie emocji, a kwestie związane z podróżami w czasie okazały się bardziej ozdóbką, pretekstem, niż istotnym elementem. Odniosłam też wrażenie, jakby te dwie płaszczyzny (obyczajowa i SF) nie zostały dobrze do siebie dopasowane.

Humorystyczny „Fatalny ślub” Kira Bułyczowa, gdzie mieszkańcy Wielkiego Guslaru udają się na wycieczki w przyszłość celem handlowania ze swoimi potomkami, jest faktycznie zabawne, ale dość szybko zaczęło zacierać się w mej pamięci. Podobnie nieco surrealistyczny „Wielki rozwód” Kelly Link, rozgrywający się w świecie, w którym modne stały się śluby z duchami, okazał się przyjemną, acz nie zapadającą na dłużej w pamięć lekturą. Choć w obu przypadkach warto pochwalić trafiające się co jakiś czas celne obserwacje obyczajowe.

Sympatycznym opowiadaniem okazał się „Klamociarz” Cory’ego Doctorowa – zwraca uwagę nostalgiczny, ale i niepozbawiony ciepła klimat oraz wrażenie autentyczności, każące podejrzewać, że autor choć trochę poznał opisywane przez siebie środowisko (rozmaite garażowe wyprzedaże oraz aukcje charytatywne wraz z odwiedzającymi je kolekcjonerami i „łowcami” wartościowych przedmiotów). Warto porównać z opartym na niemal tym samym pomyśle opowiadaniem „Hound dog” B.W. Clougha.

Antologię zamyka „Koniec z głodem” Chiny Mieville’a, o hackerze zwalczającym korporację stojącą za akcją charytatywną typu „kliknij-wspomóż”. Tekst nie jest zły, ale nie ma w nim niczego wyrazistego i godnego pamięci.

„Kroki w nieznane 2005” nie okazały się antologią złą, ale nie nazwałabym jej mocnym otwarciem. Wydaje mi się też, że fantastyka ostatniego dwudziestolecia ma do zaoferowania znacznie więcej niż to, co zostało tutaj zaprezentowane.