Beatrycze Nowicka Opowiadania

Wielka księga opowieści o czarodziejach cz. 1 i 2 (recenzja, E)

Czarodziejskie rozmaitości

Antologia w dwóch częściach, wyd. Fabryka Słów

Beatrycze Nowicka: 5,5/10

W „Wielkiej księdze opowieści o czarodziejach”, jak to często bywa w antologiach, opowiadania wartościowe i interesujące przemieszane zostały z przeciętnymi, lub wręcz słabymi.

Nad ważnością postaci parających się magią w fantasy rozwodzić się zanadto nie trzeba. Nic więc dziwnego, że stanowią one motyw przewodni niejednej antologii, choćby „Czarnoksiężników”, czy właśnie „Wielkiej księgi opowieści o czarodziejach”. Wydawać by się mogło, że tak nośny temat to w zasadzie samograj. W praktyce bywa nieco gorzej. Nie wystarczy przecież pisać o magii, trzeba jeszcze tchnąć ją w sam tekst, a z tym bywa rozmaicie. Kompletując antologię, Mike Ashley sięgnął po już opublikowane utwory, poprosił również kilku autorów o teksty premierowe. Te drugie w większości okazały się mniej udane od starszych opowiadań. Podobnie, jak w przypadku „Wielkiej księgi fantasy”, oryginalne wydanie było jednotomowe, natomiast polski wydawca podzielił zbiór na dwie części, mieszczące każda po jedenaście utworów.

Antologię otwiera „Dziesięć rzeczy, które wiem o tym czarodzieju” (1983) Steve’a Rasnica Tema. Choć autor zdecydował się na sztafaż fantasy, „Dziesięć rzeczy…” to bardziej opowiadanie psychologiczno-symboliczne. Magia została wprowadzona po to, by przekazać pewne prawdy o ludziach i ich relacjach. Tekst Tema jest ulotny a zarazem intrygujący, właśnie dzięki niedopowiedzeniom.

Po dobrym początku nadchodzi niestety rozczarowanie w postaci „Villaggio” Richarda A. Lupoffa, jednego z utworów napisanych na zamówienie redaktora. Bohaterkami są dwie nastolatki, przyjeżdżające do miasteczka w celu zakupu prezentu urodzinowego dla ojca jednej z nich. Dziewczęta chodzą po sklepach, a potem o mały włos nie padają ofiarą potwora, choć ostatecznie do żadnych bardziej dramatycznych wydarzeń nie dochodzi. Bohaterki i miasteczko wypadają blado, fabuła nie wciąga i pozostawia czytelnika z pytaniem „a właściwie po co to wszystko?” Nie ma tu też czarodzieja jako takiego.

Mag nie pojawia się też w „Grze magicznej śmierci” (1987) Douga Horninga. Zapewne niemal trzydzieści lat temu motyw zagrożenia związanego z komputerami nie był aż tak wyświechtany. Choć o trzy lata starsze opowiadanie SF Johna Varley’a pt. „Naciśnij enter” jest zdecydowanie lepsze i bardziej niepokojące. Zabawne, że dla współczesnego użytkownika programy wgrywane z dyskietek i gry w formie tekstowej stanowią już niemal prehistorię.

Jak można dowiedzieć się ze wstępu, Tom Holt napisał „Skażenie nadprzyrodzone” właśnie dla antologii o czarodziejach. W tym akurat przypadku efekt końcowy jest niezły – rozrywkowe fantasy okraszone typowym dla Holta sarkazmem. Szkoda, że autor nieco się powtarza; jego mag nieudacznik, zajmujący się sprawdzaniem jakości importowanych śledzi, jest duchowym bratem Paula Carpentera, bohatera cyklu rozpoczętego „Przenośnymi drzwiami”. Całość jest lekka i zabawna, została też opowiedziana charakterystycznym stylem autora, co zawsze uważam za zaletę.

Na uwagę zasługuje „Rower wiedźmy” (2002) Tima Pratta. Tytułowa wiedźma jest typową, złą jędzą, ale już nastoletni bohaterowie i ich problemy wypadają wiarygodnie. Dialogi zostały napisane z nerwem. Najbardziej przypadło mi do gustu zakończenie. Pratt funduje czytelnikowi interesujący zwrot fabularny, rozgrywa konfrontację postaci inaczej, niż można się tego spodziewać. Uważam „Rower wiedźmy” za jedno z najbardziej udanych opowiadań w tym zbiorze.

Kolejną ciekawą pozycją jest „Saga o Theare” (1982) Diany Wynne Jones, opowieść o świecie, gdzie bogowie mają swoje ściśle określone funkcje i drżą w obawie przed przepowiedzianym prorokiem, który ma zburzyć odwieczny porządek. Opowiadanie Jones jest zabawne, niesztampowe i pełne drobnych, acz przyjemnych pomysłów od zamieszkujących rzeki niewidzialnych smoków odpowiadających na pytania, po opis wyglądu maga, każący czytelnikowi najpierw westchnąć „no tak, kolejny dziaduś-czarodziej w kolorowej szacie”, by później okazało się, iż bohater w pośpiechu przybył na miejsce w piżamie.

„Zegarmistrz” (1990) Johna Morressy’ego został zgrabnie napisany, autor zadbał też o odpowiedni klimat. Jednak w historii o tajemniczym zegarmistrzu i jego niezwykłych wyrobach zabrakło jakiegoś mocniejszego akcentu, pointy.

Najwyraźniej Mike Ashley lubi twórczość Clarka Ashtona Smitha. Opowiadanie tego autora pojawiło się w „Wielkiej księdze fantasy”, antologia o czarodziejach zawiera kolejne. Na podstawie tych dwóch tekstów mogę stwierdzić, że istotnie warto o Smithu przypominać. Fabuła „Drugiego cienia” (1933) jest prosta – pewien parający się mroczną magią czarnoksiężnik na własną zgubę sięga zbyt daleko – ale plastyczne opisy nadają mu odpowiedni klimat i charakter. Od czasu do czasu pojawiają się frazy takie, jak „ohydna, monstrualna plama o bezimiennej, morowej barwie”, ale w pewien sposób tylko przydają smaczku i specyficznego uroku.

„Czego potrzeba dla rytuału” Michaela Kurlanda to kolejny z premierowych tekstów, niestety nie najlepszej jakości. Umagicznione San Francisco wypada nawet przyjemnie, pomysły na postaci, choć typowe, mają potencjał, jednak intryga i dialogi zawodzą. Fabuła stanowi świadome nawiązanie do starych kryminałów, w których na sam koniec protagonista wyjaśniał wszystkim zgromadzonym, kto jest winny i dlaczego. Tylko że w „Czego potrzeba…” zabrakło uroku, który usprawiedliwiłby ponowne użycie przestarzałej konwencji. Bardzo marnie prezentują się dialogi, które w zamyśle autora miały skrzyć się dowcipem, a wypadają wyjątkowo drętwo.

Konwencję urban fantasy z głównym bohaterem-detektywem wykorzystał także Robert Weinberg w „Siedmiu kroplach krwi” (1992). Jego tekst to fantasy rozrywkowa, którą czyta się przyjemnie. Zwraca uwagę pomysł na to, do czego gangsterzy chcieli wykorzystać Graala. Jest to dokładnie taki głupi pomysł, na jakie ludzie mają w zwyczaju wpadać. Ostatni dialog opowiadania okazał się także ciekawym, nastrojowym zamknięciem.

Wreszcie „Władca chaosu” (1964) Michaela Moorcocka. Nazwisko autora oraz tytuł pozwalały spodziewać się najgor… to znaczy, tego, co zwykle. Tymczasem, choć w opowiadaniu pojawia się kilka typowych dla Moorcocka motywów (z czego jeden użyty wbrew stosowanemu zwykle przez autora schematowi), nie ma tej koszmarnej maniery językowej, z jaką zostały napisane znane mi przygody Elrica. Miejsce akcji prezentuje się barwnie, zwłaszcza zamek na krawędzi świata z widokiem na szalejący Chaos jawi się nader malowniczo. Interesująca jest także zamieszkująca ową twierdzę czarodziejka. Czasem naprawdę sobie myślę, że Moorcocka stać było na wiele więcej (vide „Londyńska kość”), a przygody Elrica były zwykłą chałturą, która odniosła nadspodziewany sukces.

Lektura części pierwszej okazała się całkiem przyzwoitą rozrywką, wzbogaconą kilkoma zapadającymi w pamięć akcentami. Niestety, część druga antologii zawiera zdecydowanie mniej interesujących utworów.

Jeśli zacząć od najlepszych tekstów, trzeba wymienić nominowane do World Fantasy Award „Życie czarownika” (1991) Darrella Schweitzera. Ten najdłuższy z utworów zebranych w antologii zawiera w sobie to, co moim zdaniem dobre opowiadanie fantasy zawierać powinno: archetypy i mity wplecione w indywidualne losy, przekonujący świat i intrygujące wizje. Znalazł się więc w „Życiu czarnoksiężnika” motyw syna zwracającego się przeciwko ojcu oraz wyprawy w zaświaty celem odzyskania ukochanej osoby. Jednak utwór Schweitzera jest także historią nieszczęśliwej rodziny rozpisaną na wiarygodne, i, co warto podkreślić, niejednoznaczne postaci. Dobrze prezentuje się też świat przedstawiony, inspirowany starożytnym Egiptem, ale nie będący dokładną kopią tamtejszych realiów. Pomimo relatywnie skąpych opisów, Miasto Trzcin i jego okolice ożywają na kartach opowiadania. W utworze znalazło się też miejsce dla interesująco przedstawionych istot nadprzyrodzonych, a wspomniana wyżej wyprawa w zaświaty jest okazją do wykreowania sugestywnych wizji.

Drugie wartościowe opowiadanie to „Kości ziemi” (2001) Ursuli K. Le Guin, czyli powrót do Ziemiomorza z jego surowym pięknem. Lubię sposób, w jaki amerykańska pisarka przedstawia ludzi – powściągliwie, jednak pod powierzchnią opanowania i spokoju można odnaleźć głębokie uczucia. Nie porównywałam tłumaczeń, zwróciłam tylko uwagę na imiona: Wodorost i Milczek w przekładzie Pauliny Braiter, Dulse (słownik pozwala się przekonać, że słowo to istotnie oznacza gatunek wodorostu) i Cisza w tłumaczeniu Marcina Mortki. Zdziwiło mnie natomiast to, że prawdziwe imię starego czarodzieja w wydaniu Prószyńskiego brzmi Enhemon a tutaj Teleth. Bo o ile imiona użytkowe w Ziemiomorzu to zwykle rzeczowniki znaczące, więc różnica wynika z przekładu, tak prawdziwe imiona, będące słowami Mowy Tworzenia, nie powinny się różnić. Czyżby zmiany zostały wprowadzone w oryginalnym tekście? Wracając zaś do bardziej ogólnych kwestii, dodam, że uważam „Kości ziemi” za jedno z najlepszych opowiadań o Ziemiomorzu.

W antologii znalazły się także dwie ciekawostki sprzed lat. „Rue M. le Prince, nr 252” (1895) Ralpha Adamsa Crama to historia o nawiedzonej kamienicy. Napisana mniej egzaltowanym stylem niż niektóre późniejsze opowiadania z dreszczykiem, pełne rozmaitych ohydnych i bluźnierczych rytuałów bądź istot. Może dlatego, że autor był z zawodu architektem, a twórczość literacką uprawiał jedynie hobbystycznie. „Zamknięte okno” (1903) A.C. Bensona to drugi najstarszy tekst w zbiorze. Podobnie jak w utworze Crama, jeden z bohaterów dziedziczy budynek po przodku, parającym się czarną magią. U Bensona jest to wieża, a tytułowe okno okazuje się prowadzić do innego, złowieszczego świata. Głównym tematem wydaje się dążenie człowieka do zbadania nieznanego, rozwikłania tajemnicy. Pomimo ostrzeżeń, wiedzeni ciekawością bądź chciwością, bohaterowie otwierają tytułowe okno, co oczywiście nie prowadzi do niczego dobrego. Bensonowi udało się za pomocą nienachalnych środków wykreować odpowiedni nastrój.

„Odarcie z iluzji” (1995) Lawrence’a Schimela i Mike’a Resnicka opowiada o kilku godzinach z życia kochanki potężnego maga. Zastanawiam się jednak, czy akurat tu fantastyczna otoczka była potrzebna, bo to w zasadzie „przełożona” na fantasy historia znudzonej żony bogacza i zarazem przytyk – dać kobiecie wszystko, o czym mogła sobie zamarzyć, a ona i tak będzie niezadowolona i będzie żywić pretensje do mężczyzny. Choć można je także czytać jako krytykę powierzchowności, pustego blichtru, życia w iluzji.

Krótkie opowiadanie Jamesa Bibby’ego, powstałe na potrzeby antologii, nie pozostaje na dłużej w pamięci. „Ostatnia wiedźma” to zaledwie epizod (choć znaczący) z życia pewnej nastolatki obdarzonej nadnaturalnymi mocami. Czynione przez redaktora obietnice „piorunującego zakończenia” okazały się niespełnione.

Za nieudany uważam utwór „Czarodziej Popiołów i Deszczu” (2001) Davida Sandnera. O ile wątek obyczajowy wypada przekonująco, wszelkie motywy fantastyczne wydają się toporne. Są pisarze, jak choćby Charles de Lint, którzy potrafią wdzięcznie mieszać rzeczywistość z magią, codzienne życie z ideami. W „Czarodzieju…” to, co nadnaturalne nie przenika się płynnie z „naszym” światem. Za chybiony pomysł uważam bezpośrednie nawiązanie do Tolkiena. Nie zaryzykuję twierdzenia, że nie dałoby się „przepisać” na urban fantasy motywów i scen z Władcy Pierścieni, bez wprowadzania nieoczekiwanych zwrotów, gry z konwencją, czy parodii. Ale, jak sądzę, potrzeba dużo więcej talentu, żeby taka wizja wzbudziła entuzjazm czytelnika.

Znałam jedno opowiadanie Tima Lebbona opublikowane w antologii „Miecze i mroczna magia”. „Wieczność” tylko utwierdziła mnie w niepochlebnej opinii na temat zdolności autora. Niektórzy pisarze fantasy tworzyli ponure światy i pozbawiali swoich bohaterów nadziei lub przynajmniej złudzeń, a przy tym umieli sprawić, by lektura wciągała. Wizja Lebbona jest mdła, cały ten mrok jedynie zniechęca. Z kolei „Ostatnie rytuały” (1994) Louise Cooper brzmią jak podszlifowane nieco językowo opowiadanie czternastolatka, który właśnie zaczął grać w Warhammera i nagle wpadł na genialny pomysł „a może by tak spojrzeć na ten świat oczami sług Chaosu”.

Na koniec zostawiłam sobie dwa opowiadania, których autorzy zawinili przede wszystkim dosłownością. Przy okazji – w obydwu tekstach nie pojawiają się czarodzieje.

Esther M. Friesner chciała uczynić „W królestwie smoków” (1998) głosem przeciw homofobii. Podobnie, jak w opowiadaniu Sandnera, wątek obyczajowy wypada całkiem dobrze – wspomnienia głównego bohatera dotyczące jego wujka i rodziców przekonują. Gorzej, gdy na arenę wkraczają elementy nadnaturalne. Liczne retrospekcje i sny chłopaka rozbijają narrację, zamiast ją spajać. Okazuje się, że nadanie utworowi wrażenia oniryczności, zbudowanie opowiadania z przenikających się wizji tak, by porwały one czytelnika, zamiast pozostawić go zagubionego gdzieś pomiędzy jednym pomysłem a drugim, nie jest łatwe (tutaj mogę polecić utwory Jeffreya Forda, któremu ten efekt udaje się osiągnąć). Wreszcie, gwoździem do trumny jest wspomniana wyżej dosłowność. Nie dość, że jeden z oprychów, dla rozrywki zasadzających się z pałą na gejów, okazuje się skrycie pożądać swojego kolegi, to jeszcze jego nagle uświadomione marzenia zostały opisane tymi słowy: „[napierał] na zdrowe, mocne ciało kolegi. Nie panował nad sobą, jego usta obsypywały skórę pocałunkami, a oczy lśniły ekstazą wywołaną przez wytęsknione od dawna spełnienie. Jego dłonie błądziły po ciele (…) dotykały go i pieściły, obejmując w posiadanie wszystko, czego pożądał”. To niestety nie jedyny fragment pisany takim stylem.

Wreszcie ostatni tekst, wychwalana przez redaktora jako „powalająca”, napisana na zamówienie dla tej antologii, „Niekończąca się waśń” Petera Crowthera. Podczas lektury nie opuszczała mnie myśl „jakie to wszystko niedorzeczne”. W fantastyce wszystko może się zdarzyć, ale sekret tkwi w tym, żeby autor zdołał przekonać o tym czytelnika. Tymczasem Crowther stworzył kompletnie nieprzekonującego, nieprawdopodobnego psychologicznie bohatera. Do tego przedstawił swój pomysł z subtelnością młockarni, każąc swojemu protagoniście wmieszać się w walkę Rozpaczy i Nadziei, przedstawionych jako dwie człekokształtne istoty. Całości nie ratuje też styl, np. autor używa tego samego porównania kilkakrotnie w opisie jednej sceny.

Po całkiem przyzwoitej części pierwszej, część druga okazała się rozczarowaniem, choć cieszę się, że miałam okazję zapoznać się z „Życiem czarownika”. Jest to rodzaj książki, po którą można sięgnąć, zobaczywszy ją w bibliotece (dla kilku pierwszych tekstów), jednak której raczej nie warto specjalnie szukać.