Beatrycze Nowicka Opowiadania

Wielka księga ekstremalnego SF cz. 1 i 2 (recenzja, E)

Podróże

Antologia w dwóch częściach, wyd. Fabryka Słów

Beatrycze Nowicka: 6/10

„Wielka księga ekstremalnego SF” to zbiór opowiadań-ciekawostek. Bywa interesująco, choć można by się spodziewać jeszcze większej różnorodności. Bardzo często też pomysły przyćmiewają bohaterów, a niektóre rozwiązania mogą budzić ambiwalentne odczucia.

O ile w „Wielkiej księdze science fiction” dominowały utwory starsze, w „Wielkiej księdze ekstremalnego SF” przeważają opowiadania z końca XX i początku XXI wieku (choć upodobanie redaktora do tekstów sprzed lat wielu i tu znalazło swój wyraz). Dzięki temu książka stanowi swego rodzaju dopełnienie poprzedniej antologii. Choć przyznam, że „Wielka księga science fiction” podobała mi się bardziej, chyba ze względu na dominujący tam „pierwiastek ludzki”. Było w niej więcej opowiadań, które poruszały emocjonalnie. Oczywiście to też kwestia założeń – „ekstremalne SF” kojarzy się z utworami, gdzie nacisk został położony na koncept. Choć po bliższym przyjrzeniu okazuje się, że jest tej „ekstremalności” mniej, niż można by się spodziewać. Głównymi bohaterami zawsze są ludzie lub ich potomkowie (gwoli ścisłości, w jednym utworze protagonista na początku jedynie uważa się za człowieka). W znaczącej podgrupie opowiadań duże znaczenie odgrywa też ludzka fizjologia, co bywa miejscami bardziej odpychające niż intrygujące.

Polskie wydanie „Wielkiej księgi…” zostało podzielone na dwie części, zawierające odpowiednio dziesięć i dziewięć opowiadań. Odpowiedzialny za selekcję tekstów Mike Ashley zaznacza we wstępie, że uporządkował je zgodnie ze wzrastającą „dziwnością”, choć to akurat pojęcie mocno subiektywne.

Antologię otwierają „Anomalie” (2001) Gregory’ego Benforda, opowiadanie konsekwentne i przyjemne w lekturze, ze zgrabnie zarysowanym pomysłem. Uwagę zwraca nutka humoru oraz postać stolarza a zarazem astronoma amatora, odkrywającego nietypowe zachowanie się Księżyca.

„…I tak oto obiad uciekł razem z łyżką” (2003) Paula Di Filippo wzbudziło we mnie mieszane uczucia. Ciekawe jest zestawienie przeważnie lekkiego, humorystycznego tonu, ze zdecydowanie mniej wesołą „podszewką” opisywanego świata – powszechną inwigilacją obywateli i niebezpieczeństwem płynącym ze strony „inteligentnych” sprzętów domowych. Jednakże seks z odkurzaczem… Choć internetowe plotki głoszą, że już teraz ludzie miewają tego rodzaju zapędy. Sceny dziwacznego seksu, również z udziałem sprzętów domowych, tym razem będących urządzeniami wyjścia dla postludzkiej istoty pojawiają się też w „Kwiatach od Alicji” (2003) Cory’ego Doctorowa i Charlesa Strossa. Zapewne znajdą się czytelnicy, którzy uznają je za zabawne, w wyżej podpisanej obydwa opowiadania nie wzbudziły jednak szczególnego entuzjazmu.

Dla odmiany Lawerence Person w „Wariantach Zmartwychwstania” (1998) opowiada o naukowcach, próbujących zaprząc najnowocześniejszą technologię do wyjaśnienia boskości Chrystusa. Mike Ashley chwali autora za „nieoczekiwane zakończenie”, tyle że akurat finał „Wariantów…” jest jedynym sensownym. Na plus warto policzyć przekonującą kreację bohaterów.

„Zagadka Pacyfiku” (2006) Stephena Baxtera to kolejny przykład utworu, gdzie pomysł główny to odmienna topologia. Ziemia, na której żyją bohaterowie opowiadania, wcale nie jest kulista. Niemożność przepłynięcia Pacyfiku zmieniła historię świata, między innymi przebieg drugiej wojny światowej. Tematem „Zagadki…” jest wyprawa w nieznane, całość wydaje się lekko stylizowana na fantastykę spod znaku Verne’a.

„Działo Merlina” (2000) Alastaira Reynoldsa i „Hoop Benzol” (2006) Roberta Reeda zostały napisane w konwencji space opery. Czyta się je przyjemnie, choć wielkich zaskoczeń i wzruszeń tu nie ma. U Reynoldsa uwagę zwraca tytułowe działo, strzelające czarnymi dziurami oraz jego pierwotne zastosowanie. Opowiadanie Reeda z kolei budzi pewną nostalgię za starymi serialami SF, w których pojawiały się tabuny rozmaitych ras obcych.

„Wodny świat” (1994) Stephena L. Gilleta i Jerry’ego Oltiona to z kolei klasyczna w stylu historia z gatunku „grupka kosmonautów musi poradzić sobie z awarią”. Wprawdzie owi kosmonauci dysponują nanotechnologią, jednak fabuła jest mało odkrywcza. Choć warto zauważyć, że jest to chlubny wyjątek, gdzie nano ma swoje ograniczenia a nie jest cud-sposobem na wszystko.

Ciekawym utworem jest „Śmierć w ziemi obiecanej” (1995) Pat Cadigan, o pani detektyw próbującej rozwiązać zagadkę morderstwa nastolatka, fana wirtualnej rzeczywistości. W dzisiejszych czasach wielkiej popularności gier MMO, po premierach „Matrixa” i „Incepcji” przedstawiane przez Cadigan pomysły robią zapewne mniejsze wrażenie, niż w roku premiery opowiadania, niemniej „Śmierć…” jest jednym z bardziej klimatycznych utworów zbioru.

„Długi pościg” (2002) Geoffreya A. Landisa powstał po „Diasporze” Egana, więc pomysł na „zdigitalizowaną” ludzkość, potrafiącą dowolnie przekształcać swoje nowe umysły nie wydaje się już tak odkrywczy. Fabuła jest prosta, lecz główna bohaterka budzi przynajmniej odrobinę empatii, a tytułowy, rozpisany na setki lat pościg przez Kosmos, w którym udział biorą niewielkie obiekty mieszczące umysły niegdyś „zeskanowane” z ludzi okazał się całkiem intrygującym pomysłem.

Pierwszy tom antologii nie jest może książką, którą koniecznie warto poznać, można jednak znaleźć w niej nieco ciekawych koncepcji i kilka przyjemnych w lekturze opowiadań.

Druga część „Wielkiej księgi…” w założeniu miała zawierać jeszcze bardziej „ekstremalne” utwory. Istotnie, przynajmniej kilka okazało się bardzo ambitnymi próbami. Czy jednak były to próby uwieńczone sukcesem? Do tego redaktor zdecydował się włączyć w zbiór kilka opowiadań starszych, które niekoniecznie pasują do całości.

Otwierający drugi tom „Nowi ludzie” (1909) tajemniczego B. Vallance’a są – jak zresztą słusznie zauważył Mike Ashley – satyrą polityczną. Główny bohater przypadkiem trafia do tajemniczego kraju zamieszkanego przez społeczeństwo we własnym mniemaniu idealne. Choć kilka razy można się uśmiechnąć (zapamiętałam zwłaszcza opis tamtejszego parlamentu, w którym wszyscy przemawiają jednocześnie, gdyż i tak będą głosować zgodnie z wytycznymi partii, więc szkoda czasu na osobne przemowy i polemiki [1]), całość nie porywa. Po lekturze pozostaje jedynie słuszna zapewne myśl, że gdyby ludzie mogli świadomie kształtować swoją biologię, doprowadziłoby to raczej do wynaturzeń, zamiast do ulepszenia gatunku.

„Stwórca” (1935) Clifforda D. Simaka, opowiadające o dwóch naukowcach konstruujących tajemniczą machinę snów i czasu, pewnie w momencie premiery było ciekawe i świeże, ale teraz trąci myszką. Frazy w rodzaju „wypolerowane boki maszyny połyskiwały złowrogo, a lustra (…) opromieniały całą maszynę nieczystym blaskiem”, mogą części czytelników wydać się zabawne. Po niedawnym zapoznaniu się z innymi redagowanymi przez Ashleya antologiami chwilowo odczuwam przesyt tego rodzaju literaturą.

Upływowi czasu nie oparła się też „Dziewczyna z bebechami z żelaza” (1957, oryginalny tytuł „The girl had guts”, brzmi o wiele lepiej, trudno jednak wymyślić przekład zachowujący dwuznaczność oryginału). Wedle słów redaktora, jest to jedno z bardziej rozpoznawalnych opowiadań Theodore’a Sturgeona. Pomysł na pasożyta był niezły, choć istotnie mało przyjemny. Niestety, czuć, że tekst ma swoje lata – ot choćby, dzielna członkini wyprawy badawczej, która pomimo choroby bohatersko zwleka się z łóżka, by… uzupełniać papier w rejestratorach i atrament w drukarkach na stacji badawczej. W wątku eksploracji planety Sturgeon próbował połączyć wątek tajemniczego zagrożenia z problemami wynikającymi z poplątanych relacji członków załogi, jednak w moich oczach nie wypadło to przekonująco.

Następny w kolejności jest „Świat pomiędzy” (1970). Harlan Ellison to w środowisku SF pisarz-legenda, uznany i kojarzony z awangardowymi rozwiązaniami. Tak jest i tu – mieszaniu miejsc i czasów towarzyszy nietypowy układ tekstu, który bywa rwany, dzielony na fragmenty ustawiane w kolumny, akapity pisane w poprzek, „zwijane w kłębek”, czy nakładające się na siebie. Pojawiają się też inne znaki. Zapewne fani Ellisona będą zadowoleni, według mnie jednak opowiadanie sprawiało wrażenie, jakby pewnego dnia autor postanowił wykorzystać rozmaite spisane na świstkach fragmenty, pomysły, szkice, po czym wziął to i sklecił w jedną całość. Miejscami jest to błyskotliwe, jednak czytając, zastanawiałam się, czy ta wyszukana forma była konieczna? Zastosowany zabieg uważam za ciekawy, ale całości brakuje emocjonalnej siły wyrazu. Choć pytanie, na ile to kwestia przekładu (pamiętam niezwykły, hipnotyczny rytm narracji Ellisona z „Kajaj się Arlekinie, powiedział Tik-Tak” w tłumaczeniu Maciejki Mazan z antologii „Arcydzieła”).

Wiele obiecywałam sobie po „Tygodniu Solomona Gursky’ego” (1998) Iana McDonalda. Niestety, lektura okazała się rozczarowaniem. W tym przypadku wystąpiły kłopoty z nadmiarem – na kilkudziesięciu stronach opisano rozwój ludzkości od osiągnięcia przez nią nieśmiertelności, przez kolonizację kosmosu połączoną z adaptacją do dowolnych warunków środowiskowych, aż po radzenie sobie z problemem końca wszechświata. Pomysłów jest tu mnóstwo, niektóre ciekawe, niektóre zaś nieprzemyślane. Nano występuje w charakterze cudownej technologii pozwalającej na wszystko. Pojawiają się jednak pytania – nawet jeśli przyjąć możliwość kopiowania ludzkiego ciała, to jakim cudem w pewnym momencie udało się odtworzyć człowieka wraz z pamięcią i tożsamością jedynie na podstawie częściowo zwęglonych zwłok? Ponadto – z czego składają się ciała replikantów (autor nie używa tego określenia, ale moim zdaniem najlepiej określa ono charakter odmienionych ludzi)? Nawet jeśli nie byłaby to „zwykła” materia organiczna, nowe doskonalsze ciała i tak potrzebowałyby energii, co nakładałoby na nie znacznie większe ograniczenia. Wizji McDonalda brakuje spójności i wewnętrznej dyscypliny „Diaspory” Egana – a porównując z drugim krańcem skali światotwórstwa SF – brakuje też malowniczości i urody hyperiońskiej tetralogii Dana Simmonsa. Przy całej obfitości obiektów, ma się wrażenie sztuczności wykreowanego przez McDonalda uniwersum. W opublikowanej na Esensji recenzji „Rzeki bogów” Jakub Gałka zwracał uwagę na liczne wątki i odniesienia do seksualności. Akurat mnie nie rzuciło się to wtedy w oczy, natomiast zauważyłam to podczas lektury „Chagi” i „Brasyl”. W „Tygodniu…” ta maniera jest jeszcze bardziej widoczna. W niemal każdym z rozdziałów bohater uprawia seks, nawet jeśli przestał być on postludziom potrzebny do rozmnażania całe tysiąclecia temu. Chwilami odniesienia, uwagi i scenki bywają zbyt nachalne. Czy naprawdę trzeba uczucie towarzyszące odpaleniu pomniejszych statków od jednostki macierzystej nazywać orgazmem?

O „Dywanach Wanga” (1995) Grega Egana pisałam już przy okazji recenzowania „Diaspory” i „Nowych legend”. Tutaj pozwolę sobie porównać przekłady:

Tłumaczenie Piotra W. Cholewy z „Nowych legend”:

Jego środowisko pełne było ptaków, owadów, gryzoni i małych gadów, dekoracyjnych z wyglądu, a także satysfakcjonujących zmysł bardziej abstrakcyjnej estetyki: przełamywały surową środkową symetrię samotnego obserwatora, zakotwiczały symulację przez jej percepcję z licznych punktów widzenia. Ontologiczne liny odciągów.

Tłumaczenie Michała Jakuszewskiego z „Diaspory”:

W środowisku pełno było ptaków i owadów, gryzoni i małych gadów. Nie tylko wyglądały dekoracyjnie, lecz również satysfakcjonowały bardziej abstrakcyjne poczucie estetyki, łamiąc surową radialną symetrię pojedynczego obserwatora i zakotwiczając symulację poprzez postrzeganie jej z wielu różnych punktów widzenia. Ontologiczne liny odciągowe.

Tłumaczenie Marcina Mortki z „Wielkiej księgi…”:

Środowisko obfitowało w ptaki, owady, gryzonie i niewielkie gady, które uzupełniały efekt dekoracyjny, ale zaspokajały o wiele bardziej abstrakcyjną potrzebę estetyczną – z perspektywy pojedynczego obserwatora łagodziły bowiem surową, promienistą symetrię. Dzięki nim symulacja mogła być postrzegana z wielu punktów widzenia, co czyniło ją realniejszą. Oto męski aspekt ontologii.

Niestety, nie trzeba nawet porównywać z oryginałem, by zauważyć że Marcin Mortka nie zrozumiał tekstu. Zdecydowanie polecam czytać Egana w którymś z pozostałych przekładów. Powstaje także pytanie o jakość tłumaczenia „Wielkiej księgi…”. Ile jeszcze było takich przekłamań, tyle że nie aż tak widocznych?

„Misja” (2001) Jamesa Patricka Kelly’ego okazała się sympatycznym tekstem, gdzie zaawansowana technologia i skoki w czasie stanowią tło dla przedstawionego z nutką humoru wątku romansowego. Przyjemne, lecz nie zapadające w pamięć na dłużej.

Na koniec Ashley zostawił sobie „Mechanizm osądu” (1995) Grega Beara. A oto fragment, który pozwala wyrobić sobie opinię na temat stylu i sposobu obrazowania: „Ostateczny byt pokona Przejście, znajdujące się w stanie całkowitej inercji. Minie ów punkt, gdzie czas i miejsce (chyba „przestrzeń” powinna być, przyp. BN) stają się ziarniste i nieliniowe, gdzie dzika energia ekspansji, skupiona na poziomie pianki kwantowej, zaczyna zakłócać system metryczny. Ten stanie się głośny, nieregularny, a wszystkie wymiary wyparują”. Czego tu nie ma – koniec wszechświata, ludzkie jaźnie tworzące wielotysięczne konsorcja, informacja występująca w formie elementów pejzażu, Teza, że zawsze istnieć będzie współzawodnictwo, zniszczenie i niesprawiedliwość, o którą spierają się ostatni mieszkańcy gasnącego uniwersum. O ile wizje Egana były uporządkowane i klarowne, Bear funduje czytelnikowi eksplozję dziwnych pomysłów. Może niektórych odbiorców to zachwyci, mnie znużyło, zniechęciło i nie przekonało. Wplecenie w całość historii nieudanego małżeństwa z przeszłości miało zapewne przydać nieco ludzkiej perspektywy i emocji, niestety losom Wasilija i Elisavety również zabrakło autentyzmu.

„Mechanizm osądu” miał być najbardziej ekstremalnym z opowiadań, podczas gdy ostatni tekst zbioru „Nażarci” (2006) Jerry’ego Oltiona wedle zamysłu redaktora miał stanowić humorystyczne i lekkie zamknięcie. Humor owszem jest, choć w zakończeniu staje się on wyjątkowo przaśny. Chce się napisać, że to finał nie tyle ekstremalny, co – by użyć tu ulubionego przekleństwa mieszkańców Anarres – ekskrementalny.

Tom drugi stanowi pewnego rodzaju galerię osobliwości, trudno mi ją natomiast polecać szerokiemu gronu czytelników. Na pewno kilka tekstów może zaintrygować, choć niestety w większości pozostawiają one pewien niedosyt.

[1] Po latach stwierdzam, że przestało to być śmieszne, a zaczęło – nazbyt prawdziwe.