Beatrycze Nowicka Opowiadania

Księga magii (Recenzja, E)

Trochę barw

Antologia, wyd. Zysk i S-ka

Beatrycze Nowicka: 6/10

„Księga magii” czyli antologia siedemnastu opowiadań fantasy pod redakcją Gardnera Dozoisa może nie zachwyca, ale zapewnia kilka wieczorów całkiem przyjemnej lektury.

Wypada mi zacząć od rzeczy niezbyt miłej, a mianowicie informacji z okładki polskiego wydania, obiecującej czytelnikom „premierową opowieść «Noc w Oberży przy Stawie» George’a R.R. Martina”. Chodzi o to, że opowiadanie ukazało się wcześniej w również redagowanej przez Gardnera Dozoisa (tym razem wraz z GRRM) antologii „Pieśni Umierającej Ziemi”, którą u nas wydał Solaris (gdzie utwór nosił tytuł „Noc w Gospodzie nad Stawem”). Na końcu „Księgi magii” znajduje się notka o prawach autorskich i wymieniono tam pierwotne miejsce publikacji.

Poza kwestią reklamowania jako premiery czegoś, co premierą nie jest, zdumiał mnie ogrom lenistwa lub braku weny Martina, który poproszony o udział przez, wydawać by się mogło, swojego długoletniego przyjaciela, zdobył się jedynie na odgrzebanie opowiadania sprzed lat kilku, w dodatku pisanego „pod cudzy świat”. Skoro nie chciał niczego nowego pisać, mógł chociaż odkurzyć i lekko poprawić jakiś swój starszy utwór fantasy – wszak chwalił się w „Retrospektywie”, że „niczego nie wyrzuca”.

Skoro już wspomniałam o uniwersum wykreowanym przez Jacka Vance’a, dodam, że rozgrywa się w nim także opowiadanie pt. „Przyjaciele Masquelayne’a Niezrównanego” Matthew Hughesa. Samo opowiadanie jest nawet całkiem barwne, ale świeci światłem odbitym, gdyż jego autor sięga po pomysły i estetykę twórcy Umierającej Ziemi. We wspominanej przeze mnie wcześniej „Księdze mieczy” także znalazł się tekst Hughesa i również rozgrywał się on w świecie wymyślonym przez Vance’a. To samo dotyczy opowiadania niejakiego Michaela Shea z antologii pt. „Miecze i mroczna magia”. „Pieśni…” były pisane w hołdzie Vance’owi, pozostałe zbiory – nie. To, że zaproszeni do nich autorzy (z czego Hughes dwa razy z rzędu), zamiast napisać coś całkowicie swojego, sięgnęli po cudzy świat, wydało mi się cokolwiek żenujące.

Podobnie jak „Księgę mieczy”, antologię otwiera opowiadanie K. J. Parkera. Zaletą „Powrotu świni” jest styl autora, gawędziarski i wyrazisty. Dzięki niemu tekst czyta się z przyjemnością, jednak z uwagi na bardzo prostą fabułę nie jest to utwór, który zostanie w pamięci na dłużej.

Drugie miejsce na liście także zajmuje ta sama osoba, co w poprzednim zbiorze, tyle że tym razem w spisie treści figuruje nie Robin Hobb, a Megan Lindholm. „Prace społeczne” są jednym z najbardziej zapadających w pamięć tekstów antologii z uwagi na pomysł związany ze starymi zabawkami. Choć to opowiadanie fantasy, można je łatwo odnieść do własnego życia i roli, jaką ukochane przedmioty z dzieciństwa odgrywają w naszych wspomnieniach.

Sporym rozczarowaniem okazał się „Krzemień i zwierciadło” Johna Crowleya, sprawiający wrażenie tekstu naprędce skleconego na podstawie niewykorzystanego szkicu powieści. Całość rozgrywa się w „umagicznionym” świecie, w czasie panowania Elżbiety I. Brak tu wyraźnej fabuły, to raczej wyrywki z życia głównego bohatera. Nie prowadzi to do niczego, a pojawiający się na chwilę sidhe nie mają ani krztyny uroku. Być może była to próba „dopowiedzenia” czegoś do losów postaci historycznych, niemniej do szukania powiązań zniechęciły mnie dwukrotnie się pojawiające wzmianki o uprawianej wtedy w Irlandii… kukurydzy [1].

Już sam tytuł, czyli „Biografia terroru podskakującego chłopca” Ysabeau S. Wilce, pozwala domyślać się stylu, jakim napisano to opowiadanie. Pod klawiaturę ciśnie mi się przymiotnik „bombastyczny”. Niektóre fragmenty zdają się czystej wody grafomanią, inne są nawet zabawne. Cóż, przynajmniej dzięki sposobowi narracji tekst jest „jakiś”, bo cała historia spisana bardziej zwyczajnie raczej nie przyciągnęłaby uwagi czytelnika.

We wstępie do „Pieśni ognia” Dozois wychwala Rachel Pollack, pisząc że „system magii używany w opowieściach o Jacku Shade zalicza się do najbardziej złożonych i niezwykłych w całej współczesnej fantasy”. Lektura opowiadania każe w to wątpić. Czytelnik dostaje do rąk typowe urban fantasy w starym stylu, w dodatku jest to epizod z udziałem bohaterów cyklu cierpiący na typowe przypadłości tego rodzaju tekstów. Pomysł główny wydał mi się chybiony – świat znalazł się w poważnym niebezpieczeństwie, ale zagrożeniu udało się zaradzić na niecałych pięćdziesięciu stronach. Żeby to jeszcze zostało jakoś błyskotliwie rozwiązane… Tymczasem bohaterowie nie musieli nawet udać się gdzieś daleko, czy stoczyć trudnej walki, a ich rozmowy budziły we mnie politowanie (niektóre pytania były bez sensu, z kolei w pewnym momencie jedna z postaci nagle zgadła, kto był sprawcą całego zamieszania).

W posłowiu Eleanor Arnason wyjaśniła, że „Czarnoksiężnik Loft” jest przerobioną islandzką opowieścią ludową. Niewiele potrafię o tym tekście napisać – ot, średniak, do przeczytania i zapomnienia.

„Ogranicznik” Tima Powersa to typowy przykład opowiadania-epizodu, ale przynajmniej autorowi udała się kreacja bohaterów. Plus za rolę, jaką w tekście odegrało stare wydanie książki Lovecrafta.

Następne opowiadanie, czyli „Wizyta komety” Liz Williams zwróciło moją uwagę wizją świata i oryginalnym pomysłem na fabułę. Historia emerytowanego astronoma i zarazem astrologa poproszonego o pomoc w bardzo nietypowej sprawie okazała się naprawdę klimatyczna.

Fabuła „Laski w kamieniu” Gartha Nixa jest prosta i dosyć sztampowa, choć przynajmniej zostało to w miarę zgrabnie napisane, a postać czarodzieja przedkładającego uroki życia na wsi nad karierę w mieście wzbudziła moją sympatię.

Epizodyczność fabuły to częsty „grzech” opowiadań pisanych na zamówienie. W „Nie mojej robocie” Elizabeth Bear udało się nakreślić intrygującą wizję świata przedstawionego, przypadł mi też do gustu pomysł na magię, jaką posługiwała się główna bohaterka (tworzenie i „ożywianie” konstruktów z klejnotów i kości). Niestety, nie mogę tego samego napisać o fabule, gdyż główny wątek został tu rozwiązany, zanim na dobre się rozwinął.

Podobnie, jak w „Wodospadzie” z „Księgi mieczy”, w „Twórcy wdów” Lavie Tidhar opisał przygodę Gorela z Goliris. Najwidoczniej Tidhara i Dozoisa połączyło zamiłowanie do pulpowej fantasy z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Przyznam, że ja tej sympatii w ogóle nie rozumiem, ani tym bardziej nie podzielam.

Dla odmiany „Wilk i mantykora” Grega van Eekhouta oparte zostało na modzie znacznie nowszej, najprawdopodobniej zapoczątkowanej cyklem Brandona Sandersona o allomantach, gdzie źródłem magii były metale. Czarodzieje z opowiadania Eekhouta czerpią swoją moc ze sproszkowanych kości, a akcja toczy się w umagicznionej Kalifornii. „Wilka…” zaliczam w poczet oryginalniejszych tekstów zbioru.

Jednym z opowiadań, które choć trochę zapamiętałam z antologii „Czarnoksiężnicy” był utwór Andy’ego Duncana o rezolutnej dziewczynie grającej w zagadki z diabłem. Na podobnym motywie zostało także oparte „Diabelskie cokolwiek”. Autor obficie zaczerpnął tu z amerykańskiego folkloru. Charakterystyczny sposób narracji i lekko surrealistyczna atmosfera sprawiły, że utwór Duncana wyróżnia się na tle innych.

Pomysł na świat przedstawiony w „Rozkwicie” Kate Elliott, zwłaszcza na jego kulturę oraz magię, ma potencjał, lecz ponownie zabrakło mi bardziej rozbudowanych wątków. Czytelnik towarzyszy głównym bohaterom przez kilka dni, w czasie których wprawdzie mają miejsce ważne dla nich wydarzenia, jednak wszystko to sprawia wrażenie fragmentu większej całości.

Antologię zamyka „Wina i odkupienie domu czarnoksiężnika Malkurila” Scotta Lyncha, zwracające uwagę pomysłem na tytułowy dom. Autor „Kłamstw Locke’a Lamory” wziął na warsztat motyw kojarzony raczej z SF i oparł na nim opowiadanie fantasy spisane w nieco staroświeckim stylu, z nutką humoru i odrobiną wzruszenia.

Po lekturze kilku antologii pod egidą Dozoisa mogę stwierdzić, że nasze gusty różnią się dość mocno – Amerykański redaktor wydaje się bardzo przywiązany do stylistyki, jaka była modna w czasach jego młodości. Niemniej, „Księga magii” spodobała mi się bardziej niż jej poprzedniczka. Nie jest to rzecz nowatorska ani ambitna, ale wystarczająco różnorodna i barwna, żeby zapewnić całkiem godziwą rozrywkę. W czasach pandemii i smutnej, smogowo-błotnej zimy to duża zaleta.

[1] Aż sobie sprawdziłam na wszelki wypadek: roślinę tą istotnie przywieziono z Ameryki, jednak w XVI wieku zaczęto uprawiać ją na południu Europy (Hiszpania, teren obecnych Włoch) oraz czasami w Niemczech.