Beatrycze Nowicka Opowiadania

Królowa

Stukot kroków cichnie w zimnych korytarzach. Gładząc opuszkami palców podłokietniki tronu, wsłuchuję się w słabnące echa. Za chwilę zagłuszy je dźwięk lodowych dzwonków. W pustej komnacie hula wiatr, kreśląc w powietrzu wzory strużkami wzbijanego przez siebie śniegu. Dobrze się stało, że odchodzisz. Tak musiało być. Sama nie wiem, dlaczego zabrałam cię ze sobą – kruchego śmiertelnika, którego pobyt w moim pałacu z wolna przemieniał w sopel lodu. Skąd ta niepotrzebna, nieokreślona tęsknota? Może pozostał we mnie cień dziewczyny, która wieki temu, zamiast jak jej pobratymcy grzać się przy ogniu, wychodziła na mróz, nabierała pełne garście śniegu i napawała się zimnem pełznącym w górę przedramion. Dziewczyny, która pewnej zimowej nocy wezwała moc żywiołu i doczekała się odpowiedzi. Także dlatego chłopiec nie mógł tu zostać. Stanowił zagrożenie. Nie ma potrzeby, by przebudził się tkwiący we mnie głęboko okruch człowieczeństwa, na wpół zapomniana skaza. Nie takie życzenie wypowiedziała dziewczyna swoim ostatnim oddechem.

Kroki ucichły, baśń się kończy. To dobre zakończenie dla wszystkich. Wstaję z tronu, wyciągam ręce. Północne wichry przybywają na wezwanie, wiją się u moich stóp. Czas ruszać. Skuć lodem kałuże, sadzawki i rzeki. Zasypać śniegiem równiny, powlec szronem gałęzie. Rozpostrzeć na niebie zorze, ponownie zatańczyć zamiecią.

Wychodząc, po raz ostatni spoglądam w głąb sali, gdzie leży ukończona przez chłopca lodowa układanka. Jedno słowo – przypomnienie. Moja nagroda i zarazem cena dobitego targu. „Wieczność.”