Beatrycze Nowicka Opowiadania

Młodzieniec schodzący ścieżką przez las

Z cyklu: Trzydziestu dwóch samurajów opisanych w poemacie cesarzowej

Światło w dolinie
jastrząb krzykiem oznajmia
nadejście lata

Dzień był spokojny. Tashiro Ikimura szedł przez położoną w dolinie wioskę Ido, gdzie poddani jego ojca przerywali swoje zajęcia, by się mu pokłonić. Obserwował ich codzienną krzątaninę. Omiótł wzrokiem przekwitłe owocowe drzewa, na których niebawem zaczną się zawiązywać owoce; przyjrzał się chatom. Porozmawiał z dwoma staruszkami. Opuścił osadę drogą wiodącą w stronę pól, a potem przeszedł groblą pomiędzy poletkami zalanymi mętną, złotobrunatną wodą, ponad którą wyrastały jasnozielone źdźbła ryżu. Pracujący tam ludzie pozdrowili go. Z kilkoma z nich zamienił parę słów. Dotarł do południowego krańca terenów uprawnych i zatrzymał się nad spływającym z gór strumieniem, który zasilał ryżowe poletka. Przykucnął i przez jakiś czas przyglądał się rozedrganym refleksom światła na powierzchni wody. Potem zapatrzył się w niebo – było czyste i głębokie. W oddali, nad porastającym zbocza lasem kołował drapieżny ptak. Przez dłuższą chwilę Tashiro pozwalał swojemu wzrokowi błądzić swobodnie, potem westchnął cicho, wstał i zawrócił ścieżką przez pola.

Matka wyszła mu naprzeciw. Dostrzegł ją już z daleka. Szła drogą pomiędzy chatami drobnym, nerwowym krokiem. Znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że musiało stać się coś naprawdę poważnego. Przyspieszył kroku. Wkrótce mógł zobaczyć jej twarz, której usiłowała nadać pozór spokoju. Tashiro również przyoblekł na twarz maskę. Skłonił się matce z szacunkiem.
– Pan Sotaro jest bardzo chory – powiedziała, starając się zapanować nad drżeniem głosu.
Gdy Tashiro opuszczał dom rano, ojciec nie zdradzał oznak jakiejkolwiek choroby.
– Co się stało? – zapytał, gdy skierowali się kamienistą drogą w górę zbocza, gdzie znajdowało się ich domostwo.
– Rano wyszedł ćwiczyć do zagajnika, jak zwykł zawsze czynić. Wrócił w południe, zjadł posiłek. Właśnie wtedy zemdlał. Bez żadnego słowa, krzyku, jęku, nawet westchnienia. Kazałam go położyć, próbowałam cucić – matka przerwała na chwilę, odwróciła głowę w stronę gór – Bezskutecznie.

Kasuo czekał na nich przy bramie. Na pytające spojrzenie pani Ikimury pokręcił głową. Poprowadził ich w głąb domu. Sotaro leżał na matach w narożnym pokoju otoczonym z dwóch stron drewnianymi ścianami. Panował tu półmrok a w powietrzu unosił się zapach kadzideł, które sługa rozpalił na stojącym we wnęce ołtarzyku. Twarz leżącego była blada i bez wyrazu. Żona uklękła nad nieprzytomnym. Delikatnie przesunęła palcami po jego policzku. Żadnej reakcji. Ciało chorego było całkowicie bezwładne, tylko klatka piersiowa unosiła się lekko i opadała. Tashiro również przykląkł i chwycił ojca za rękę. Dłoń Sotaro była miękka i chłodna.

Żadne z nich nie miało pojęcia, na jaką chorobę zapadł pan Ikimura. Wezwali kilku starszych ludzi z wioski, ale i oni nigdy nie widzieli takiego przypadku. Przez następnych kilka dni Tashiro wraz z matką czuwali przy Sotaro na zmianę. Próbowali go poić i karmić. Czasami nawet im się to udawało, było jednak jasne, że jeżeli chory nie odzyska przytomności, wkrótce umrze. Tashiro uważnie obserwował matkę, która z dnia na dzień wyglądała coraz gorzej. Większość czasu spędzała przy Sotaro, opuszczała go jedynie, gdy była już zbyt zmęczona i musiała się położyć, lub przychodził czas przygotowania posiłku. Kiedy siedziała przy mężu, jej usta poruszały się bezgłośnie w nieustannie recytowanych modlitwach.

W końcu Tashiro udało się przekonać matkę, że można na chwilę zostawić nieprzytomnego z Kasuo. Usiedli razem do kolacji na tarasie, z którego rozciągał się widok na dolinę oraz wznoszące się nad nią góry. Taiko Ikimura jadła w milczeniu, co pewien czas spoglądając na ścielący się przed nimi krajobraz.
– Jutro wyruszam do klasztoru Shoshen – oznajmił Tashiro, cicho, lecz zdecydowanie – Powinienem dotrzeć tam w dwa dni.
Taiko nie odpowiadała, więc ciągnął dalej.
– Pójdę sam. Osano powinien zostać tu, w razie gdyby coś się stało. Kasuo mówił, że w klasztorze mieszka mnich znany ze swoich umiejętności i wiedzy. Będę go prosił, aby zechciał udać się do nas i leczyć mego ojca.
– Lub odpędzić złe duchy, które go opętały – dopowiedziała myśl, której nie chciał wypowiadać, by jej nie zmartwić. Ona oczywiście wiedziała.
– Tak.
– Nie wiem, czy to możliwe – powiedziała cicho, prawie szeptem. Wzdrygnęła się, jakby przestraszyły ją własne słowa. Zacisnęła usta, spuściła wzrok.
– Co chcesz przez to powiedzieć, matko? – głos Tashiro był zaniepokojony, ale i gniewny.
Taiko spojrzała synowi w oczy. Odruch wpojony przez etykietę kazał mu odwrócić lekko twarz, zmusił się jednak, by odwzajemnić spojrzenie matki.
– Pan Ikimura nie zachorował nagle. Był chory odkąd go poznałam – mówiła szybko, wyraźnie akcentując słowa – Chory z nienawiści i bezradności.
Widziała, jakie wrażenie robią na synu jej słowa. Słowa kobiety, która zgodnie ze zwyczajem była cieniem we własnym domu.
– Także z poczucia winy. Przybył tutaj, na ostatnią wyspę archipelagu, poślubił mnie i zamieszkał w domu mego ojca, gdyż jak wiesz, nie miałam braci, którzy mogliby odziedziczyć nazwisko i ziemię. Nie zawiódł zaufania. Opiekował się poddanymi, ziemią, mną. Jednak nie zaczął innego życia. Nie pozwolił, by jego dusza została uleczona, tylko zapamiętał się w pragnieniu zemsty, choć ten, którego szukał, zaginął bez wieści. Nie miał więc przeciw komu obrócić swego gniewu a on zatruł jego wnętrze. Widziałam, jak zżera go dzień po dniu. Nie potrafiłam nic zrobić – zaszkliły jej się oczy. Zamrugała nimi szybko – Myślę, że to go teraz dopadło i jeśli przedtem nie potrafił tego zwyciężyć, teraz także się nie wymknie. Choć chciałabym, bardzo bym chciała się mylić – ostatnie słowa niemalże wyrzuciła z siebie.
Tashiro ostrożnie wyciągnął rękę i pogłaskał matkę po twarzy.
– Wrócę szybko. Sprowadzę mnicha – powiedział łagodnym tonem.
– Wiem – odparła – Błagam cię, synu, cokolwiek się stanie, nie wstąp na jego ścieżkę.

Wstał przed świtem i szybko przygotował się do drogi. Zabrał tylko najpotrzebniejsze rzeczy i trochę pieniędzy. Taiko czekała na niego. Wręczyła mu jedzenie na drogę i duży, ciężki pakunek.
– Kiedy dotrzesz do świątyni, ofiaruj to bogom.
Skłonił się, biorąc go od niej.
– Zrobię, jak każesz, matko. Niech kami cię strzegą.
Umocował pakunek przy siodle. Dosiadł konia i wyjechał w szarzejący świt.

Wiatr skłębił chmury
szare niebo nad szczytem
zapowiedź deszczu

Drugiego dnia pnąca się zakosami w górę droga zrobiła się tak stroma, że musiał prowadzić konia. Klasztor Shoshen zbudowano wysoko, w miejscu, gdzie szare skały wyrzynały się z ziemi i wynurzały ponad porastający stoki las. Po drodze Tashiro minął kilkunastu pielgrzymów. Nie zatrzymywał się na rozmowy. Pierwszego dnia po południu pogoda się popsuła – zachmurzyło się i zaczęła siąpić gęsta mżawka. Teraz także padało, las tonął w szarej mgiełce kropel. Pachniało mokrym igliwiem. Zbliżał się wieczór. Pod gęstymi chmurami zmrok zapadł szybciej. Wreszcie, pomiędzy pniami zabłysły ciepłe, rozproszone światełka. Do uszu Tashiro dobiegł odległy, stłumiony huk wody, który z każdą chwilą potężniał. Niedługo później, na końcu drogi zamajaczyły podświetlone latarniami kontury bramy, za którą rozpościerał się teren świątyni. Pomiędzy kępami starych drzew stało tam kilkanaście pawilonów. Przed jednym z nich, w cieniu wystającego dachu przykucnęli dwaj mnisi w błękitnych szatach nowicjuszy. Na widok przybysza wstali. Wymieniono ukłony i pozdrowienia. Tashiro odczepił swój nieduży bagaż, podał lejce jednemu z nowicjuszy i podążył za drugim do pawilonu dla pielgrzymów. Na miejscu otrzymał ciepłą strawę i miejsce do spania w osobnym, odgrodzonym papierowymi ścianami pomieszczeniu. Poprosił o spotkanie z mnichem Yokamochi. Nowicjusz obiecał przedstawić sprawę zwierzchnikowi nazajutrz. Poinformował także, iż poranne obrzędy zaczynają się o wschodzie słońca.

Tashiro wstał wcześnie, by mieć czas na przygotowania. Ponieważ nie zabrał ze sobą odświętnego ubrania, postanowił doprowadzić do jak największego porządku to, które miał na sobie. Gdy uznał, że jest gotowy, udał się w stronę zabudowań świątynnych. Zatrzymał się przy bramie w niewielkim budynku przeznaczonym do oczyszczeń i zgodnie ze zwyczajem przemył usta oraz dłonie. Nie poszedł jednak prosto do pawilonu ofiar, lecz w lewo, gdzie za czerwonym torii znajdował się wodospad. To właśnie ze względu na niego postawiono tutaj świątynię. Gdy Tashiro szeptał modlitwę, grzmot spadającej wody zagłuszył jego słowa. Słońce wzeszło i mnisi zgromadzeni w pawilonie ofiarnym zaczęli śpiewać. Młody Ikimura skończył recytować i dołączył do kilku pielgrzymów, którzy właśnie weszli na teren świątyni. Razem minęli rzeźbioną w smoki i fale bramę pawilonu, by znaleźć się w półmroku rozświetlonym pomarańczowym światłem lamp i blaskiem ognia płonącego w kamiennej misie pośrodku pomieszczenia. W głębi dwóch kapłanów uderzało w metalowe gongi. Czterej inni śpiewali monotonną pieśń. Gdy skończyli, dwaj nowicjusze, do tej pory ukryci za parawanami, rozsunęli znajdujące się za ich plecami ściany, wpuszczając do świątyni przyćmione światło dnia. Śpiewacy ponownie podjęli melodię. Do pawilonu weszło pięciu mnichów niosących kwiaty, ryż w malowanych czarach i owoce. Wszystko to złożyli na podwyższeniu tuż przed otwartą ścianą. Skłoniwszy się głęboko, rozstąpili się, by zrobić miejsce dla pielgrzymów, którzy kolejno podchodzili do podwyższenia. Składali swoje dary, kłaniali się i wracali, mijając przy tym misę. Każdy z nich wrzucał do ognia zwój z wypisaną modlitwą. Tashiro także podszedł i ostrożnie rozwinął pakunek. Wiedział, co w nim jest, gdy tylko poczuł pod palcami gładkość materiału. Kimono Taiko, ciemnofioletowe, zdobione nieregularnie rozmieszczonym haftem, przedstawiającym sosny, pomiędzy którymi ścieliły się stylizowane pasma mgły. Najcenniejszy przedmiot jej rodziny, nie licząc oczywiście miecza, który przypadł Sotaro. Pani Ikimura pamiętała także o zwoju. Tashiro ułożył kimono pomiędzy innymi darami i skłonił się dużo głębiej, niż nakazywał zwyczaj. Ogień pochłonął modlitwę Taiko i uniósł ku niebu.

Jeden z nowicjuszy podszedł do Tashiro tuż po ceremonii.
– Mistrz Yokamochi czeka.
Zamiast zaprowadzić młodzieńca do któregoś z klasztornych pawilonów, mnich wskazał ścieżkę wiodącą do lasu. Powędrowali nią w milczeniu i niebawem dotarli na miejsce. Dom mistrza stał pod skałą, która zastępowała jedną ze ścian. Sam Yokamochi pracował w położonym tuż obok niewielkim ogródku. Na widok gości przerwał pracę i pośpieszył na powitanie. Był to dość wysoki, około sześćdziesięcioletni mężczyzna o pociągłej, surowej w wyrazie twarzy. Zaprosił przybysza do domu i poczęstował posiłkiem, w czasie którego Tashiro opowiedział o chorobie ojca. Mnich wysłuchał jego słów z powagą. Kiedy młody człowiek wspomniał, choć dość ogólnie, o obawach matki, Yokamochi zmartwił się wyraźnie. Nie przerywał jednak swojemu rozmówcy i dopiero, gdy ten skończył, polecił mu poczekać, a sam odsunął jedną ze ścian i zniknął we wnętrzu domu. Wrócił po jakimś czasie z kilkoma skórzanymi woreczkami.
– Zamierzam zwrócić się do duchów z prośbą o wskazówki – wyjaśnił gościowi – Chodź teraz ze mną.

Yokamochi poprowadził Tashiro leśną ścieżką. Zatrzymali się pod dwoma pochylonymi ku sobie skałami, pomiędzy którymi ziała wąska szczelina. Gdy do niej podeszli, młodzieniec poczuł wionący z jej środka chłód. Yokamochi wszedł, ponaglając swojego gościa gestem. Uniósł dłonią zwieszający się nad wejściem sznur ozdobiony frędzlami i zagłębił się w mrok. Jaskinia nie była duża. Na krótkim odcinku schodziła dość stromo w dół, po czym rozszerzała się nieco. Poruszali się po omacku. W pewnym momencie mnich polecił Tashiro się zatrzymać. Po chwili dał się słyszeć odgłos kamienia uderzającego o kamień. Błysnęło kilka iskier, a potem nikły poblask ognia rozświetlił pieczarę i rzucił na jej ściany chwiejne, wydłużone cienie. Yokamochi klęczał przed niewielką niecką, w której nieśmiało pełgały pierwsze płomienie. Wskazał gościowi miejsce po drugiej stronie ogniska, wrzucił do ognia wiązkę chrustu i rozpoczął inkantację. Kolejna wiązka i kolejny werset. Tashiro czekał, podczas gdy płomienie sięgały coraz wyżej. Yokamochi zanurzył dłoń w jednym z przyniesionych przez siebie woreczków. Zaczerpnął garść wysuszonych liści, wypowiedział kilka słów, po czym wrzucił zioła do ognia. Płomień zajaśniał pomarańczowo, a jaskinię wypełnił intensywny, kadzidlany zapach. Tashiro wydało się, że pomiędzy językami ognia dostrzega kształty postaci. Yokamochi sięgnął do drugiego woreczka. Sypnął garścią kryształów, płomienie przybrały niebieskawą barwę. Trzeci woreczek zawierał drobne, ciemne grudki. Mnich wysunął rękę ponad ogień i wolno rozchylił palce, pozwalając ziarnom przesypywać się pomiędzy nimi. Ognisko na moment zajaśniało ciemnopurpurowym światłem i niemal natychmiast zgasło.

Gdy wyszli z jaskini, Tashiro stwierdził, że jest już późne popołudnie.
– Rozmowy z duchami bywają długie – mnich najwyraźniej zauważył zdziwione spojrzenie młodego człowieka.
– Czy zechciały coś odpowiedzieć?
Yokamochi westchnął.
– Odpowiedziały, lecz ich słowa nie ucieszą twych uszu, Tashiro-san. Choroba Sotaro Ikimury jest wynikiem korzystania z Rytuałów Honsho.
– Twierdzisz zatem, że mój ojciec parał się nieczystą magią śmierci? – prawie wykrzyknął młodzieniec.
– Powtarzam tylko to, co usłyszałem – odparł ze spokojem mnich – To chwalebne, iż jesteś gotów chronić cześć twego rodzica, lecz słowa duchów są słowami prawdy. Jeśli je odrzucisz, okażesz się tchórzem.
– Mój ojciec był człowiekiem honoru.
– Jednakże zwrócił się do duchów cienia – Yokamochi nadal był spokojny, choć Tashiro usłyszał w głosie mnicha nutę smutku – Widzisz, one są jak każde inne duchy, w tym sensie, że można uzyskać ich przychylność. W zamian za stosowną ofiarę, oczywiście. Sotaro Ikimura korzystał z ich przysług, poświęcając swoją siłę życiową. Z pewnością czynił to wielokrotnie. Gdyby zachował umiar, skończyłoby się na osłabieniu i przedwczesnym starzeniu. Jeśli mi nie wierzysz, Tashiro-san, zastanów się, ile lat ma pan Sotaro, a na ile wygląda.
Wyraz twarzy rozmówcy upewnił mnicha, że odgadł trafnie. Młody Ikimura najwyraźniej bił się z myślami. Zmierzył starszego człowieka gniewnym, lecz zarazem uważnym spojrzeniem.
– Może będzie to dla ciebie pociechą, że przeważnie ci, którzy zwracali się do duchów cienia, chętnie ofiarowali im cudze życia miast własnego – podjął Yokamochi.
– Nie rozumiem, dlaczego to robił.
– Także tego nie wiem. Jeśli zechcesz, udam się z tobą do twego ojca. Nie umiem go uleczyć, potrafię jednak przywrócić mu świadomość, by mógł wyjawić swoją ostatnią wolę.

W czystym powietrzu
daleko niesie się dźwięk
żałobnych dzwonów

Wróciwszy do domu, Tashiro zastał ojca w dokładnie takim samym stanie, w jakim go zostawił. Yokamochi pomodlił się nad chorym, odśpiewał kilka pieśni, zapalił kadzidła. Ich dymy kłębiły się w powietrzu, układając w rozmyte kształty istot. Mnich twierdził, że to duchy cienia czekają na ostatnie tchnienie Sotaro. Powtórzył raz jeszcze, czego dowiedział się w jaskini. Taiko wysłuchała jego słów z kamienną twarzą.

Nazajutrz o świcie Yokamochi polecił wynieść Sotaro na taras. Dookoła ciała chorego wysypał kolorowym piaskiem kilka koncentrycznych okręgów. Cztery żelazne misy rozstawił tak, by dwie znalazły się po obu stronach głowy nieprzytomnego a pozostałe dwie obok jego stóp. W naczyniach żarzyły się węgle. Mnich posypał je ziołami i grudkami żywicy. Błękitne smugi dymu wzniosły się ponad naczynia. Yokamochi obszedł Sotaro dziewięciokrotnie, uderzając przy tym w niewielki miedziany gong. Na koniec ukląkł, wypowiedział kilkanaście wersetów modlitwy i dotknął opuszkami palców powiek chorego. Sotaro wzdrygnął się, szarpnął i poderwał. Rozejrzał się dookoła nie rozumiejącym wzrokiem. W końcu utkwił spojrzenie w mnichu.
– Duchy upomniały się o ciebie, Sotaro-san.
– Nie mam zatem wiele czasu?
Mistrz pokiwał głową.
– Chcę więc porozmawiać z moim synem. Tylko z nim.
Yokamochi wstał, odwrócił się i wszedł do domu. Za nim postąpiła Taiko, która do tej pory stała pod ścianą, wpatrując się w męża. Tashiro przykląkł przy macie.
– Jestem, ojcze. Słucham.

– Nie podołałem – w głosie Sotaro czaiła się nutka gniewu – Nie dałem rady, nie zdążyłem. Teraz, gdy dotarłem tak daleko, muszę umrzeć i pozostawić moją przysięgę tobie, synu. Wiem, że znasz fragmenty opowieści o strasznych losach naszej rodziny. Nigdy jednak nie usłyszałeś jej całej. Sądziłem, że uda mi się napisać ostatni jej rozdział, miałem ochotę opowiedzieć ją wtedy, skończoną. Widać bogowie ukarali moją pychę – przerwał na chwilę, zaczerpnął powietrza. Gdy odezwał się znowu, mówił już spokojniej.
– Rodzina Ikimura była jedną z najpotężniejszych na wyspie Ono. Nie mieszkaliśmy tak, jak teraz, w domu niewiele tylko lepszym od chłopskiej chaty, na spłachetku ziemi, gdzieś na krańcu świata. Byliśmy panami na zamku. Zamiast nędznymi czterema wioskami na zboczach gór, władaliśmy żyzną równiną. Mieliśmy wasali. Mój ojciec, Dokan Ikimura, był potężnym i mądrym panem. Pojął za żonę Akari z rodu Okayama, równie starego i znaczącego, jak nasz. Dzięki przymierzu pomiędzy rodzinami jeszcze urośliśmy w siłę i bogactwa. Bogowie nam sprzyjali. Akari urodziła Dokanowi trzech synów, ja byłem najmłodszym z nich. Jakiś czas później urodziła także córkę, Kaori. Niedługo potem zmarła. Nie pamiętam zbyt dobrze mojej matki, na dworze Dokana wiele jednak opowiadano o jej niezwykłej urodzie, smaku, wdzięku oraz łagodności. Po jej śmierci wielu sugerowało memu ojcu, aby się ponownie ożenił, on jednakże odmawiał. Mówiono, że darzył moją matkę wielkim uczuciem. Wierzę w to, gdyż widziałem, z jaką miłością traktował moją siostrę. Kiedy tam mieszkałem, wszystko zdawało się być tak trwałe i pewne…
Sotaro umilkł. Zacisnął dłoń na rękojeści miecza, który Yokamochi ułożył przy nim jeszcze przed rytuałem.
– Gdy miałem jedenaście lat, ojciec wysłał mnie do klasztoru Yochin, bym przez dwa lata pobierał tam nauki, podobnie jak przedtem moi starsi bracia. Pojechałem chętnie i uczyłem się sumiennie, by nie zawieść oczekiwań rodziny. To wydarzyło się zimą, drugiego roku mojego pobytu w Yochin. Na wiosnę miałem wracać do domu. Do klasztoru przybył obdarty i wynędzniały człowiek, w którym rozpoznałem jednego z służących ojca. Jak się okazało, należał do nielicznych ocalałych z masakry w pałacu. Dopuścił się jej jeden z naszych sąsiadów, nikt znaczny, nikt, kogo można by się obawiać. Enku Nakata – wymawiając to imię, Sotaro wykrzywił usta – Zaatakował znienacka. Sługa nie wiedział, jak wróg wdarł się do zamku. Zbudziły go odgłosy walki. Mój ojciec zaczął organizować obronę, jednak ludzie Nakaty byli liczni i znakomicie wyszkoleni, ponadto zaskoczenie działało na ich korzyść. Enku szedł na ich przedzie. Ojciec wraz z moimi braćmi wyszedł mu naprzeciw. Przeciwko Nakacie stanął najpierw Masakazu. Enku pokonał go, potem zabił Uichiego. Dokan, widząc śmierć swych synów, ruszył do walki, pochwycono go jednak. Ludzie Nakaty przeczesali pałac, wyrzynając większość jego mieszkańców. Dama opiekująca się Kaori opowiedziała słudze, że ją i dziewczynkę pojmano żywcem i przyprowadzono przed Enku, który przebywał w głównej sali pałacu razem z Dokanem. Nakata zabrał dziecko z rąk żołnierza, a następnie obwieścił memu ojcu, że może się z nim pojedynkować o jej życie. Dokan był już stary i wiedział, że nie pokona tak znakomitego szermierza. Zgodził się. Na skinienie Enku jego ludzie uwolnili mego ojca. Dwaj inni wyprowadzili damę w głąb pałacu, tam zamknęli i zostawili. Sługa także nie widział pojedynku. Wyszedł ze swojej kryjówki, gdy Nakata opuścił pałac. Znalazł ciało Dokana na dziedzińcu, na śniegu.
Tashiro zauważył, że czoło ojca zrosiły kropelki potu. Sotaro zbladł jeszcze bardziej. Mówił coraz ciszej.
– Nakata wycofał się, nie wziąwszy nawet łupów. Inne sąsiadujące rody wykorzystały jednak ten najazd, by zagarnąć naszą ziemię. Nie mogłem tam wrócić. Byłem sam, niewiele umiałem. Najprawdopodobniej zabito by mnie, zanim zdążyłbym się upomnieć o moje dziedzictwo. Nie byłem także gotowy, by stanąć przeciwko Enku. Uczyłem się walczyć. Po latach ćwiczeń wyruszyłem do zamku Nakaty. Dotarłszy tam, dowiedziałem się, że już jakiś czas temu Enku zrzekł się ziem i tytułu, po czym opuścił Ono. Przewędrowałem archipelag wzdłuż i wszerz, nie spotkałem go jednak. Wtedy zwróciłem się do duchów cienia. One zapewniły mnie, że Nakata żyje, nie potrafiły jednak wskazać miejsca jego pobytu. Musiałem czekać. W miarę, jak mijał czas, duchy nadal nie miały dla mnie odpowiedzi, ja zaś czułem się coraz słabszy. Zacząłem dopuszczać do siebie myśl, że nie zdołam dopełnić zemsty. Dlatego postanowiłem mieć syna, by w razie mojej porażki mógł podjąć walkę – głos Sotaro przeszedł w charczący szept.
– Duchy odezwały się do mnie niedawno. Nareszcie odnalazły Nakatę. Mieszka w górach Hoishu na wyspie Rumi. Chciałem tam wyruszyć…
Mężczyzna spojrzał na syna. Chciał unieść rękę, którą trzymał miecz, lecz zabrakło mu siły.
– Zdążyłem cię jednak wyszkolić. Wiem, że podołasz tam, gdzie ja zawiodłem. Przysięgnij mi, teraz, tutaj, że to zrobisz. Znajdziesz i zabijesz człowieka, który wymordował nasz ród. Oto mój miecz. Nie jest to rodowy miecz Ikimura, gdyż tamten zaginął. To miecz wydziedziczonego, uciekiniera. Jest jednak częścią mnie i pragnie krwi Nakaty tak, jak i ja jej pragnę. Daję go tobie, byś zwrócił jego ostrze przeciwko Enku. Przysięgnij…
Tashiro powoli, uroczyście wziął miecz z rąk leżącego ojca. Skłonił się.
– Przysięgam.
Sotaro skinął głową, uśmiechnął się i umarł.

Yokamochi pozostał z nimi jeszcze kilka dni, by odprawić uroczystości pogrzebowe, a potem powrócił do swojego klasztoru. Mieszkańcy wiosek szczerze żałowali swojego pana, gdyż za życia był dla nich łagodny i dobry. Mieli jednak własne sprawy i szybko zwrócili ku nim całą swoją uwagę, zwłaszcza, że zbliżał się czas zbiorów. Tashiro nadzorował ich pracę i przygotowywał się do podróży. Nie zdradził swoich zamiarów Taiko.

Cisza w ogrodzie
smutna kobieta idzie
ścieżką pośród drzew

Wszystko było gotowe do drogi i jeśli Tashiro zwlekał, to głównie ze względu na matkę. Tego dnia po raz kolejny wstał przed świtem i przeszedł cicho przez pogrążony we śnie dom, w myślach układając słowa pożegnania. Taiko lubiła przychodzić o poranku na taras. Chciał tam na nią zaczekać.

Ściana wychodząca na zewnątrz była częściowo odsunięta. Tashiro dostrzegł blaknące, dalekie niebo i ciemny, postrzępiony grzebień gór. Potem zobaczył drzewa – smugi porannych mgieł wysnuwały się spomiędzy ich pni i gałęzi. Powietrze było chłodne i czyste.

Zobaczył ją dopiero, gdy wyszedł na zewnątrz. Leżała w miejscu, gdzie umarł Sotaro, twarzą do ziemi. Ubrana była odświętnie – w purpurowe kimono, które otrzymała jako ślubny podarunek. Również jej fryzura była kunsztownie ułożona i upięta rzeźbionymi szpilami. W lewej dłoni trzymała wachlarz, malowany w żurawie. W prawej ręce, wygiętej pod nienaturalnym kątem, trzymała tanto. Krew zdążyła już zastygnąć na wypolerowanym ostrzu i na jasnych deskach tarasu.

Spienione fale
niosą łódkę wędrowca
brzeg się oddala

Tashiro wyruszył następnego dnia po zakończeniu ceremonii pogrzebowej. Pieszo przeszedł przez góry i skierował się na północ, gdzie znajdowało się portowe miasto Ike-no. Był już tutaj kilka razy z Sotaro – przybywali z transportem ryżu na sprzedaż, lub by zakupić coś u miejscowych rzemieślników. Miasto było nieduże. Niskie domki tłoczyły się na nabrzeżu, wąskie uliczki pomiędzy nimi schodziły ku morzu. Tashiro powędrował jedną z nich do portu, gdzie dowiedział się, że statek na Hakai, główną wyspę archipelagu, odpływa dopiero za miesiąc. Mógł także wybrać mniejszą łódź, należącą do kupca Junichiro Tanaki i wyruszającą za trzy dni na położoną po drodze wyspę Dariko. Młody Ikimura zdecydował, że nie będzie czekać.

Kupiec Tanaka był niewysokim, otyłym mężczyzną, liczącym sobie nieco ponad pięćdziesiąt lat. Potraktował Tashiro uprzejmie i zgodził się przewieźć go nawet za darmo, jeżeli ten w zamian odeskortuje jego karawanę w głąb Dariko do miasta Fumi. Podróż morska upłynęła im spokojnie. Tashiro, który nigdy wcześniej nie płynął statkiem, większość czasu spędził na pokładzie, obserwując mijane wyspy i wysepki. W przewidzianym czasie dobili do Ishinagi, zwanej także Południowym Portem. Tam Junichiro zabawił kilka dni, załatwiając interesy. W głąb lądu wyruszyła tylko część jego ludzi. Sam kupiec także wybierał się do Fumi, gdyż planował osobiście nadzorować sprzedaż swojego transportu towarów luksusowych. Władca Dariko, Tatsumi Sawamura, miał niebawem wysłać swoją córkę Sumiko na dwór cesarski, w związku z czym Tanaka spodziewał się zwiększonego popytu na wszelkie przedmioty zbytku.

Wyruszyli o świcie i skierowali się na północ. Wędrowali równiną, mijając miasteczka i wsie otoczone polami. Następnego dnia pod wieczór dotarli na tereny pagórkowate. Droga nie była tu już utrzymana tak dobrze, jak na nadmorskiej nizinie. Wioski były mniejsze i rzadziej rozrzucone, coraz częściej też trakt przecinał zagajniki i niewielkie lasy. Czwartego dnia dotarli do podnóża gór Umiji. Junichiro poprowadził swoją karawanę szlakiem przez przełęcz Jingan. Na czas przeprawy przez góry kupiec nakazał swoim ludziom zdwojoną czujność. Podobno w tych rejonach ukrywał się Kenko Tasabi ze swoją grupą rzezimieszków. Tatsumi Sawamura od lat bezskutecznie starał się go schwytać. Z czasem powstało mnóstwo opowieści o Tasabim, którego zaczęto nazywać Górskim Tygrysem. Karawana poruszała się cicho i możliwie szybko. Tashiro zauważył przestraszone twarze tragarzy i ich gesty, mające odpędzić zło. Bali się. Sam Junichiro oraz kilku wynajętych do ochrony ludzi zachowywało się spokojnie, lecz można było wyczuć ich napięcie. Przełęcz Jingan minęli siódmego dnia podróży. Od miasta Fumi dzieliły ich już tylko cztery dni drogi.

Śpiew ptaka umilkł
błyskają kocie oczy
pomiędzy liśćmi

Słońce chyliło się wolno ku zachodowi. Upał zelżał. Zmęczeni ludzie odetchnęli z ulgą, dały się słyszeć ciche rozmowy. Tashiro szedł na przedzie razem z dwoma innymi uzbrojonymi ludźmi. Dwaj kolejni szli obok karawany, trzech zamykało pochód. W pewnej chwili Ikimurze zdało się, że pomiędzy przydrożnymi krzewami mignęła ludzka sylwetka. Wskazał miejsce swoim towarzyszom, ci jednak niczego nie spostrzegli. Kilka sekund później, na tyłach karawany rozległy się krzyki. Tashiro nie miał nawet czasu się obejrzeć, bo na drogę przed nim wyskoczyło pięciu zbrojnych. Najstarszy z nich, mężczyzna o surowej, ogorzałej twarzy, jako jedyny uzbrojony był w dwa miecze. Towarzyszyło mu trzech rosłych drabów i chłopak, który mierzył z łuku do jednego z najętych przez kupca zbrojnych. Daleko z tyłu dało się słyszeć kilka okrzyków, wrzask bólu, po czym wszystko umilkło.
– Wiecie, kim jestem – odezwał się przywódca napastników – Zapewne wiecie też, co spotyka tych, którzy usiłują ze mną walczyć.
Tashiro spojrzał na swoich towarzyszy. Jeden z nich, ronin o imieniu Kenji, zachował pozory spokoju. Masakazu, młody najemnik uzbrojony w naginatę, ledwo nad sobą panował. Ich wytyczne były jasne. Mieli bronić karawany. Kenko Tasabi wykonał drobny ruch dłonią i jego trzej poplecznicy wysunęli się naprzód. Tashiro stał nieruchomo, lekko tylko zmrużył oczy.
– Jesteś roninem bez honoru – powiedział powoli.
Kenko wykrzywił twarz w imitacji uśmiechu.
– Dawno już nikt nie powiedział mi tego w twarz. Masz odwagę, koguciku. Albo po prostu jesteś obcy w tych…
Nie czekając, aż tamten skończy, Tashiro przyskoczył do herszta zbójców. Ćwiczona tysiące razy sekwencja ruchów wykonała się sama. Tasabi zdążył dobyć swojego ostrza, ale nie zdołał już zaatakować. Zwalił się na ziemię z rozciętą klatką piersiową. Kenji musiał ruszyć niemal równocześnie z Tashiro, teraz ścierał się z rosłym mężczyzną uzbrojonym w tetsubo. Trzeci z ludzi Wasabiego chciał ugodzić go z boku naginatą, ale wtedy Masakazu włączył się do walki. Za nimi ponownie dały się słyszeć krzyki. Mężczyzna z tetsubo powalił Kenjego i właśnie rozglądał się w poszukiwaniu następnej ofiary. Tashiro zwrócił się w jego stronę. Tamten jednak, zamiast atakować, odwrócił się i zaczął uciekać. Od strony karawany poleciało kilka strzał. Dwie z nich trafiły zbójcę. Przebiegł jeszcze kilkanaście kroków i upadł.

Szelest jedwabiu
dama Kyoko nadchodzi
ze swoim dworem

– Powiedziano mi, że to ty, Tashiro-san pokonałeś Kenko Tasabiego – głos Tatsumiego Sawamury brzmiał uroczyście.
Daimyo Dariko przyglądał się młodemu samurajowi uważnie. Podobnie jego przyboczni. Na oficjalną audiencję zaproszono Tashiro w dwa dni po jego przybyciu do Fumi.
– Bogowie zechcieli poprowadzić moją rękę. Ponadto Tasabi nie spodziewał się zdecydowanego oporu.
Tatsumi skinął głową.
– Pewność siebie zgubiła niejednego władcę i wojownika.
– Swoim czynem przysłużyłeś się rodzinie Sawamura – odezwał się po dłuższej pauzie daimyo – Wolą moją jest okazać ci wdzięczność. Zechciej przyjąć nasze zaproszenie oraz podarunki.
Po tradycyjnej ceremonii wręczenia darów Tashiro został zaprowadzony do przeznaczonych mu pokojów. Zaproszono go, by wziął udział w dworskim życiu, z czego skorzystał, nie chcąc urazić gospodarza. Pragnął jednak wyruszyć w dalszą podróż. Przepych i bogactwo strojów, fryzur, wachlarzy, malowanych parawanów oraz innych zdobnych elementów wystroju wnętrza sprawiły, że po raz pierwszy potrafił wyobrazić sobie, jak mogła wyglądać siedziba jego rodu za czasów świetności. Wszystko to jednak podobno było niczym wobec dworu cesarskiego, gdzie niebawem udawała się Sumiko Sawamura.

Tashiro miał okazję poznać ją już drugiego dnia pobytu na zamku Tatsumiego. Była młodziutką dziewczyną – drobną, szczupłą, o delikatnej twarzy i dłoniach. Ubierała się z niezwykłym smakiem w wytworne kimona zdobione oszczędnym, lecz wyrazistym wzorem. Otaczał ją zawsze barwny tłumek wszelakiej maści artystów – poetów, malarzy, kaligrafów, czy mistrzów ikebany. Niektórzy szeptali, że Tatsumi chciałby, by jego córką zainteresował się sam cesarz. Przybycie Sumiko do stolicy zaplanowano w najmniejszych szczegółach. Miała olśnić tamtejszy dwór i pokazać, ile znaczy rodzina Sawamura w nowo formującym się po okresie niepokojów cesarstwie.

Zmierzch w górach zapadał szybko. Kiedy ostatnie czerwone smugi zgasły ponad szczytami, Tashiro kurtuazyjnie pożegnał się z dworzanami słuchającymi wieczornego koncertu i udał do pałacowych ogrodów, by oddać się medytacji w jednym z bardziej oddalonych zakątków. Noc była pogodna i wyjątkowo jasna, księżyc zbliżał się do pełni. Wysypane piaskiem alejki zdawały się świecić. Górskie powietrze było zimne i ostre, znad trawy i spomiędzy drzew unosiła się delikatna mgiełka. Chrzęst kamieni wyrwał młodzieńca z zamyślenia. Z bocznej alejki wybiegła kobieta. Wydało mu się, że słyszy jej urywany oddech. Zatrzymała się i odwróciła w stronę Tashiro. Młodzieniec rozpoznał Sumiko. Zazwyczaj niezwykle kunsztowna fryzura dziewczyny była w nieładzie. Jej twarzy nie pokrywała warstwa białego pudru.
– Przybysz z południa? – bardziej stwierdziła, niż zapytała arystokratka – Mój ojciec polecił ci mnie śledzić? – jej głos zabrzmiał ostro.
– Nie.
– Zamierzasz mu powiedzieć?
– Nie.
Przechyliła lekko głowę i przypatrywała mu się w milczeniu. Potem podeszła krok bliżej i zajrzała mu w twarz. Jej oczy błyszczały, musiała płakać zanim się spotkali.
– Co teraz zrobisz? – zapytał cicho.
– Nie popłynę na Hakai – odpowiedziała matowym głosem – Moje życie było piękne, zaznałam miłości, którą opiewają w pieśniach. Lecz będziemy musieli za nią zapłacić, podobnie jak ich bohaterowie.
– Nie rób tego.
– Nie udźwignę tego wszystkiego. Nie jestem godna być córką Tatsumiego Sawamury.
– Bogowie wyznaczają nam dokładnie takie zadania, jakie jest nam przeznaczone wykonać. Postąpisz, jak zechcesz. Wiedz jednak, że niezależnie od tego, co nam opowiadano, w śmierci nie ma piękna. Wierzę, że potrafisz sprostać swojej ścieżce – ukłonił się przed nią i odszedł szybkim krokiem w kierunku pałacu.

Kilka dni po zajściu w ogrodzie Tatsumi wezwał Tashiro do siebie i zaproponował, by młody samuraj towarzyszył jego córce w drodze do stolicy w charakterze osobistej obstawy. Ikimura dowiedział się później od dworzan, że poprosiła o to sama Sumiko.

Przedstawienie trwa
przed sceną siedzą lalki
ćwicząc grę w ludzi

Na statek wsiedli w Północnym Porcie i popłynęli prosto na Cesarską Wyspę. Podczas podróży Tashiro uważnie obserwował córkę Sawamury. Zamknęła się w sobie jeszcze bardziej, ale nie zmieniła swoich zwyczajów. Kaligrafowała i pisywała poematy jak dawniej. Dostrzegł w niej ten sam smutek, który widział w matce, ale też determinację. Nie rozmawiali już ze sobą więcej, wyjąwszy błahe, oficjalne konwersacje.

Znaczna grupa samurajów, dworzan i muzyków oczekiwała ich już na nadbrzeżu. Bogato zdobione zbroje, bażancie pióra, kimona i wachlarze mieniły się w letnim słońcu tysiącem barw. Sumiko zeszła ze statku w otoczeniu swojej gwardii oraz dam dworu. Wymieniono ukłony i powitania. Dziewczyna wsiadła do lektyki zdobionej prószoną złotem laką i cały orszak ruszył w kierunku pałacu. Tashiro szedł obok lektyki, przyglądając się z zaciekawieniem najludniejszemu i najpiękniejszemu, jak powiadano, miastu archipelagu. Szli szeroką ulicą, odprowadzani spojrzeniami rozstępującego się przed nimi tłumu. Minąwszy dzielnicę portową, dotarli do rzeki, na której falach unosiły się setki mniejszych i większych łódek. Po jej drugiej stronie znajdowały się domy rzemieślników i kupców, sklepiki oraz pracownie. Nad drzwiami zwieszały się dziesiątki kolorowych proporców z wykaligrafowanymi napisami. Papierowe lampiony kołysały się lekko w delikatnym wietrze. Gdzieniegdzie, wysoko ponad dachami, unosiły się latawce. W końcu droga wyprowadziła ich z miasta pomiędzy świątynie i ogrody. Kolorowe dachy o podwiniętych rogach piętrzyły się pomiędzy drzewami, modlitewne wstęgi łopotały na wietrze. Gdy dotarli na szczyt wzgórza, na którym wybudowano pałac, Tashiro mógł podziwiać wspaniały, rozpościerający się stamtąd widok na port i zatokę. Na dziedzińcu czekała kolejna grupa ludzi, którzy mieli towarzyszyć Sumiko w oficjalnej audiencji przewidzianej na popołudnie.

Samo wkroczenie Sumiko do pawilonu przy akompaniamencie muzyki trwało długo. Później powitania, ukłony, tytuły. Wymiana podarunków. Cesarz Akahito okazał się młodym człowiekiem, już nie dzieckiem, ale jeszcze nie w pełni mężczyzną. Otaczali go liczni doradcy – dowódcy wojskowi, urzędnicy, mistrzowie rozlicznych ceremonii. Cesarz odnosił się do nich z szacunkiem, ale i pewną dozą obojętności. Widać było, że od dzieciństwa wychowywano go na władcę, dla którego ceremoniał był jedynym możliwym sposobem życia. Goście zostali zapewnieni o cesarskiej przychylności i zaproszeni na przedstawienie, mające uświetnić przybycie Sumiko.

Melodia wygrywana na shamisen była smutna, wkrótce dołączyły do niej melancholijne głosy śpiewaków. Stłumione rozmowy milkły, dworzanie zwracali oczy w stronę sceny i nieruchomieli. Wielu słyszało już o dramacie autorstwa damy Komyo, żony Yasujiro Nashikagi. Ród Nashikaga był jednym z potężniejszych. Tashiro pamiętał, że za czasów Dokana jego ziemie sąsiadowały z lennami rodu Ikimura. Dzieło, którego fragmenty niektórzy mieli już okazję poznać, gdyż Komyo przebywała na cesarskim dworze przez wiele lat, miało opowiadać o tragedii, jaka dotknęła przed laty ród jej męża. Była to także historia miłosna, co szczególnie przyciągnęło uwagę dam. Sztuka nosiła tytuł „Krew na śniegu” i, jak szeptano, miała być dziełem życia Komyo.

Zza sceny rozbrzmiały bębny, wkroczyli tancerze. Opowieść zaczynała się przedstawieniem świetności i szlachetności rodu Nashikaga. Potem radosna muzyka stała się spokojniejsza. Tancerze zeszli ze sceny, na którą wkroczył aktor ubrany w bogaty, czerwony strój. Odgrywał Teiichiego Nashikagę. Jak Tashiro usłyszał z szeptów dam, był on starszym bratem Yasujiro i synem potężnego Mitsune, zwanego Żelaznym Daimyo. Autorka sztuki poświęciła jej początek na nakreślenie portretu Teiichiego. Kolejne scenki i wplatane pomiędzy nie poematy przedstawiały go jako człowieka miłującego naturę, znawcę sztuki i wiernego wyznawcę bogów. Miał być także sprawiedliwym panem i zdolnym poetą. Nie był jednak człowiekiem walki, cechowała go łagodność i wolał rozwiązywać konflikty słowem niż mieczem. Część poświęconą Teiichiemu zamykała jego rozmowa z nauczycielem szermierki, który wyrażał swą troskę o młodego panicza. Na jego pełne lęku słowa młody Nashikaga odparł, że jeśli będzie postępował sprawiedliwie, honorowo i zgodnie z etykietą, nikt nie zechce jego śmierci. Potem rozegrano kolejną scenę taneczną symbolizującą Święto Wiosny, w czasie którego dwór Nashikagi odwiedził przedstawiciel innego potężnego rodu wraz z córką, noszącą w dramacie imię Letniego Wiatru. Od tego momentu najważniejszym wątkiem stała się miłość Teiichiego i dziewczyny, opiewana w strofach wierszy i wdzięcznie ujęta w słowa padające pomiędzy młodymi. Komyo przedstawiła rodzące się uczucie z niezwykłą delikatnością a zarazem bogactwem, uzyskanym przez równoległe opisanie rozkwitającej wiosny. Subtelne i pełne niedopowiedzeń dialogi ustąpiły miejsca pieśni radości, gdy okazało się, że ojcowie rodów zdecydowali się zawrzeć sojusz przypieczętowany małżeństwem dzieci. W kulminacyjnym momencie sceny muzyka ucichła, radość zniknęła. Pojawił się inny aktor – odziany w granat, z twarzą pomalowaną w grymas wściekłości. Teraz nadszedł czas na jego opowieść, historię człowieka opętanego pragnieniem posiadania Letniego Wiatru. Kolejne sceny przedstawiały go starającego się znaleźć jak najbliżej dziewczyny, obserwującego jej szczęście i śledzącego plany jej ojca. Pokazywały go także oddającego się szermierczym ćwiczeniom. Bezimienny był znakomitym wojownikiem i mistrzem miecza. Wyjaśniono, że początkowo to on miał szansę zostać małżonkiem Letniego Wiatru, jednak ojciec dziewczyny uznał, iż ród Nashikaga będzie potężniejszym sojusznikiem. Teraz akcja rozwijała się w rytmie nerwowych uderzeń w gong i urywanych melodii wygrywanych na shamisen. Gniew mężczyzny wzrastał. W końcu obmyślił on sposób wyeliminowania rywala przez sprowokowany pojedynek. Następna część, odgrywana w takt niespokojnej muzyki, obejmowała sceny pomiędzy Teiichim a bezimiennym, w czasie których ten drugi to zbliżał się, to oddalał od swojego celu. Tashiro niemal wyczuwał zaniepokojenie widzów, choć przecież wiedzieli już, że ostatecznie Teiichiemu nie uda się uniknąć konfrontacji. Przedostatnią scenę Komyo poświęciła pożegnalnej rozmowie kochanków, gdzie w przejmujący sposób przedstawiła ich bezradność wobec śmierci. Letni Wiatr wiedziała, co spotka jej narzeczonego, jednak nie mogła go prosić o rezygnację. Teiichi, całkowicie świadomy swojego losu, usiłował ją pocieszać. Część tę kończył monolog-skarga dziewczyny, wiedzącej, że jej ukochany umrze, a ona zmuszona zostanie poślubić jego mordercę. Wreszcie Teiichi stawał przeciwko bezimiennemu, by paść z jego ręki. Melorecytowane frazy opisywały zimowy krajobraz, w którym się spotkali, oraz samą walkę. Następnie opowiadano o dalszych losach Letniego Wiatru, która faktycznie została żoną bezimiennego. Zamykający całą sztukę fragment sławił jednak sprawiedliwość bogów – oto nie dane było niegodziwemu cieszyć się swoim zwycięstwem – został zabity a jego ród wygasł. Tym razem to jego krew wsiąkła w śnieg.

Sztuka wzbudziła powszechny zachwyt. Ponieważ sama Komyo przebywała obecnie w pałacu swojego męża na Ono, wyrazy uznania przyjmował jej syn Soseki. Był to młody, elegancki mężczyzna mniej więcej w wieku Tashiro. Jego sposób bycia i zachowania znamionował pochodzenie z najwyższego kręgu arystokracji. Dziękował uprzejmie, lecz powściągliwie i zapewniał, że jego matka z pewnością uraduje się, usłyszawszy jak bardzo doceniono jej sztukę. Tashiro również zbliżył się do młodego Nashikagi, czekał jednak, aż skończą rozmowy znamienitsi od niego.
– Soseki-san, czy to prawda, że historia tu ukazana wydarzyła się naprawdę? I to wcale nie w odległej przeszłości? – zapytała jedna z dam, młoda kobieta w jasnozielonym kimonie haftowanym w liście piwonii.
– Tak – odparł z powagą syn Komyo.
– Kimże zatem był ów człowiek, którego imienia nie przedstawiono?
– Pozostał bezimiennym, gdyż nie zasłużył na to, by ktokolwiek zapamiętał jego miano.
– Nie zechcesz zatem zdradzić go nam? – zapytał starszy mężczyzna w bogatych, złocistożółtych szatach.
– Nie zasłużył na to.
– Zechciej uchylić rąbka tajemnicy – Tashiro od razu rozpoznał ten głos.
– Jeśli wasza cesarska mość pragnie tej wiedzy, udzielę jej – odpowiedział Nashikaga wolno – Człowiek ten nazywał się Dokan Ikimura.
– Kłamiesz – donośny głos Tashiro łatwo wybił się ponad rozmowy dworzan.
Wszyscy umilkli. Młody Ikimura poczuł na sobie wzrok cesarza – przenikliwy i uważny. Pozostali także na niego patrzyli.
– Kim jesteś, człowieku, który zarzucasz mnie i mej matce kłamstwo? – niemal wykrzyknął Soseki.
– Jestem Tashiro Ikimura, wnuk Dokana, pana na Ono. Mój przodek nie był łotrem.
– Jak bardzo jesteś tego pewien? – spytał jadowicie ktoś z tłumu.
Tashiro powiódł wzrokiem dookoła.
– Jestem gotów bronić honoru mojej rodziny.
– Skoro tak – głos młodego Nashikagi był pełen tłumionej wściekłości – Walczmy. Niech ostrze mojego miecza spłynie krwią potomka rodu Ikimura.
Zapadła cisza. Spojrzenia wszystkich utkwione były w Tashiro i Sosekim.

Wiatr szarpie drzewa
ciemne niebo rozbłysło
wieczorną burzą

Obydwaj szermierze pragnęli jak najszybciej stanąć w szranki, lecz cesarz rozkazał im zaczekać dwa dni. Tashiro wykorzystał je na treningi. Sumiko odszukała go o świcie dnia pojedynku, gdy modlił się w skrytej w bambusowym gaju kapliczce. Pozostała na zewnątrz, więc zdziwił się, gdy wyszedłszy ze świątynki, ujrzał ją czekającą na niego w alejce. Za jedyne towarzystwo miała starą kobietę, którą pamiętał z dworu Sawamury. Wymienili ukłony. Pierwsza odezwała się Sumiko.
– Jego wysokość zechciał porozmawiać ze mną o tym pojedynku. Rozumie, czym jest honor, lecz nie cieszy go myśl o rozlewie krwi, zwłaszcza, że tyle jej już popłynęło pomiędzy waszymi rodami. To dlatego kazał wam czekać. Liczył na to, że może zdecydujecie się na ugodę. Pokonałeś Górskiego Tygrysa, ale Soseki słynie ze swoich umiejętności.
– Jeśli pokonam Sosekiego, dowiodę, że oskarżenia miotane na mojego dziada były oszczerstwem. Jeśli umrę – zamilkł na chwilę – Może tak będzie lepiej.
Sumiko patrzyła na niego, jej twarz była poważna.
– Spójrz na mnie – ciągnął Tashiro – Co widzisz? Mój miecz i honor mej rodziny, to jedyne, co mi pozostało.
– Ta śmierć nie jest potrzebna – głos dziewczyny był stanowczy – Wy, wojownicy, oglądaliście ten spektakl, podziwiając Teiichiego. Jego wybór był oczywisty dla każdego samuraja. Ja patrzyłam na rozpacz Letniego Wiatru. Pomyśl o tym, jak inaczej mogły potoczyć się ich losy…
– Czy poddani pozostaliby wierni daimyo, który okazał się tchórzem?
Na to nie miała odpowiedzi.

Wieczorem cały dwór przybył oglądać pojedynek, mimo tego, że wyraźnie zbierało się na burzę. Wiatr szarpał rękawami strojów i huśtał rozwieszonymi dookoła dziedzińca pomarańczowymi lampionami. Silniejsze podmuchy miotały w twarze zgromadzonych drobne kropelki i zerwane liście. Tashiro przyjrzał się arystokratom. Niektórzy byli zaciekawieni, inni znudzeni. Kilkoro wydawało się wyglądać rozlewu krwi ze szczególnym entuzjazmem. Soseki przybył na miejsce w otoczeniu licznej, barwnej świty. Sam był odziany w czerń. Zmierzył swojego przeciwnika pogardliwym wzrokiem. Tłum zaszeptał, lecz po chwili umilkł. Nadchodził sam cesarz. U jego boku kroczyła Sumiko. Jej twarz pokrywała tak gruba warstwa farby, że Tashiro nie byłby w stanie odczytać jej wyrazu. Akahito uniósł dłoń.
– Soseki Nashikaga i Tashiro Ikimura stają naprzeciw siebie, zdecydowani bronić honoru swych rodzin. Wolą naszą jest zapytać, czy to ostateczna decyzja – wzrok cesarza spoczął na Tashiro.
Ten omiótł spojrzeniem zgromadzonych, odrobinę dłużej przyglądając się córce Sawamury.
– Jeśli pan Nashikaga odwoła swoje słowa, odstąpię.
Wydało mu się, że kątem oka dostrzegł, jak Sumiko drgnęła. Skryła twarz za wachlarzem. Soseki skrzywił się tylko.
– Mogłem się spodziewać, że wnuk podłego intryganta okaże się tchórzem.
Przez tłum przebiegł szmer.
– Ale… – kontynuował młody arystokrata ze złośliwym uśmieszkiem – Ten tu obdarty wygnaniec, nie wydaje mi się godzien tego, bym napoił moje ostrze jego krwią. Dlatego, jeśli będzie błagał mnie o wybaczenie i zarazem potępi swojego niegodnego przodka, pozwolę mu odejść.
Wszyscy przyglądali się Ikimurze. Ten stał nieruchomo.
– Nie.

Na znak stanęli naprzeciwko siebie i przybrali pozycje. Soseki wybrał jedną z nieco bardziej ryzykownych, widać wierzył w swoje umiejętności. Tashiro nie pozwolił sobie na lekceważenie przeciwnika. Dobywane klingi mieczy zalśniły pomarańczowym odblaskiem. Tashiro nie myślał, zareagował automatycznie, tak, jak nauczył go ojciec. Soseki wyprowadził cios jako pierwszy. Ostrze katany zakreśliło w powietrzu długi, elegancki łuk. Tashiro zdołał odskoczyć tak, że tylko czubek katany rozorał mu pierś. Rzucił się do przodu, zanim Nashikaga zakończył figurę, ciął z góry, desperackim ciosem. Ostrze zagłębiło się w ciele samuraja, który zachwiał się i opuścił ręce. Kolejne cięcie pozbawiło Sosekiego głowy.
– Zatem bogowie zadecydowali – powiedział Tashiro w zapadłej nagle ciszy.

Cesarski dwór opuścił następnego dnia. Nikt go nie żegnał, choć służąca przekazała mu zwój. Wykaligrafowano na nim starannie tylko kilka słów „Będę się modlić, byś znalazł w swym życiu więcej niż honor i miecz, Tashiro-san.”

Z Cesarskiej Wyspy odpływało sporo statków, więc Ikimura łatwo znalazł taki, który płynął na Dozen, jedną z wysuniętych na północ dużych wysp. Zamierzał przejść ją wzdłuż i poszukać w jednej z rybackich osad kogoś, kto przewiózłby go na Rumi.

Wierzby nad rzeką
liście wolno spadają
w spienioną wodę

Do Genshu dotarł piątego dnia wędrówki przez Dozen. Podobnie, jak na rodzinnej wyspie Tashiro, klasztor położony był w górach, o dwa dni drogi od najbliższych wiosek. Zbudowano go na dnie jednej z dolin, w miejscu, gdzie była ona dosyć szeroka i miała płaskie dno. Wtulony pomiędzy górskie stoki Genshu sprawiał wrażenie niewielkiego i niewiele znaczącego. Kruche dzieło ludzkich rąk wobec niemej potęgi natury. Smukła pagoda wyrastała ponad otaczający klasztor mur, drzewa i pawilony. Cały kompleks nie był duży a na drodze do niego Tashiro nie spotkał wielu pielgrzymów. Dotarłszy do Genshu, Ikimura poprosił o nocleg i wyraził chęć pozostania w klasztorze przez następny dzień, który zamierzał poświęcić na modlitwę. Zaproszono go do środka.

Świtało. Siedział na macie wpatrzony w ogród. Przyszedł tutaj poprzedniego dnia po zmierzchu, tuż po skończeniu wieczornych obrzędów. Medytował, wpatrując się w porośnięte mchem kamienie i śledząc wzory pozostawione przez grabie na piasku. Kiedy stało się zbyt ciemno i dostrzegał tylko jaśniejszą plamę, ponad którą wznosiły się ciemne kontury głazów, po prostu patrzył przed siebie lub unosił głowę i spoglądał w górę. Granat nieba wyblakł i zszarzał. Gwiazdy, do tej pory świecące jasno, bladły. Powoli pojawiały się cienie. Ktoś przeszedł obok Tashiro i zajął miejsce na sąsiedniej macie. Siedzieli w milczeniu. Po pewnym czasie niebo nabrało bladobłękitnej, porannej barwy, a wszystkie szczegóły stały się widoczne. Ikimura wstał, by udać się na poranny posiłek, jego towarzysz również przerwał medytację. W świetle poranka Tashiro dostrzegł, że była to stara kobieta, ubrana w czarne szaty mniszki. Gdy postąpiła kilka kroków w jego stronę, Ikimura zauważył jej pełen gracji chód. Musiała być niegdyś żoną jakiegoś wielmoży i damą dworu. Przyjrzawszy się ukradkiem jej twarzy, Tashiro stwierdził że za młodu musiała być bardzo piękną kobietą. Teraz skórę mniszki przecinały liczne zmarszczki, usta straciły swoją miękkość, a włosy posiwiały niemal zupełnie. Mimo to jej oczy spoglądały bystro. Ikimura pokłonił się jej. Odpowiedziała wytwornym ukłonem.
– Z dalekich stron przybywasz, młodzieńcze – odezwała się pierwsza – I trudną przebyłeś drogę – dodała po krótkiej pauzie.
– Modliłem się, bym wkrótce znalazł się u celu – odparł – A także, bym dotarłszy tam, potrafił wykonać to, czego się podjąłem.
Przyjrzała mu się uważnie. Skinęła głową.
– Sądzisz, że wtedy odnajdziesz spokój?
Popatrzył na nią smutno.
– Przede wszystkim pragnę, by spokoju zaznał duch mego ojca, który cierpi, gdyż nie zdołał za swojego życia wypełnić złożonej przez siebie przysięgi.
– Spełnienie woli ojca to czyn szlachetny i zasługujący na pochwałę.
– Uczono mnie tak, jednakże tam, dokąd zmierzam, przynoszę śmierć. Wiele lat temu pewien człowiek wymordował członków mojej rodziny i zniszczył naszą siedzibę. Mój ojciec szukał go całe życie, lecz kiedy wreszcie dowiedział się, że ten przebywa na wyspie Rumi, nie dane mu było nawet wyruszyć.
– Ścieżka honoru i powinności jest trudna – powiedziała kobieta – Skoro wyruszasz na Rumi, spotkasz zapewne mnicha Utamaro. Jest to człowiek wielkiej szlachetności i mądrości. Wszyscy mieszkańcy wyspy znają go i szanują. Powiadają, że cieszy się szczególnymi łaskami duchów gór. Ja zaś uważam go za człowieka oświeconego. Radzę ci nawet – udaj się do niego. Sądzę, że pomoże ci odnaleźć mężczyznę, którego szukasz. Jeśli zdecydujesz się mu zaufać, wysłucha cię i zrozumie, z pewnością lepiej ode mnie, gdyż sam był samurajem. Rozmawialiśmy kiedyś – zamyśliła się – Wiele lat temu, gdy przybył do klasztoru zostawić kilkanaście zwojów zapisków z modlitwami i poematami. Opowiedział mi wtedy, że był winien życie swojej rodziny pewnemu możnowładcy. Nadszedł dzień, w którym mężczyzna ten zażądał spłacenia długu. Chciał użyć Utamaro jako narzędzia swojej zemsty na człowieku, który zabił jego syna. Utamaro wykonał swoje zadanie. Potem odrzucił swoje imię oraz ród, zostawił wszystko, co miał i udał się na dobrowolne wygnanie na najdalszą wyspę archipelagu, gdzie rozpoczął żywot pustelnika. Wyznał mi, że chociaż postąpił tak, jak musiał postąpić, od tamtej pory nie odnalazł spokoju. Wierzę, że teraz mu się to udało – uśmiechnęła się – Nie znam bowiem bardziej świątobliwego i prawego człowieka.
– Dziękuję za przestrogę i radę – odpowiedział Tashiro, kłaniając się nisko.
Skłoniła się także, po czym każde z nich odeszło w swoją stronę. Ikimura zjadł śniadanie z innymi pielgrzymami, podziękował za gościnę, zostawił mnichom datek i wyruszył w dalszą drogę.

Klucz dzikich gęsi
przekreśla szare niebo
dokąd odlecą?

Kilka dni później stanął na brzegu morza. Było pochmurno i wietrznie, woda miała kolor roztopionego ołowiu. Wzburzone fale, zwieńczone białymi pióropuszami, rozbijały się o kamienistą plażę. W oddali, na przymglonym horyzoncie majaczyły kształty kolejnych wysp. Powietrze było chłodne, pachniało solą i wodorostami. Zaczynała się jesień, zbliżał się czas sztormów. Tashiro zszedł drogą do wioski przycupniętej w osłoniętej od wiatru zatoce. Nie było w niej zajazdu, jednak jeden z rybaków przyjął go pod swój dach. Powiedziano mu, że rzadko przybijają tutaj łodzie płynące na Rumi, a oni sami wybierają się tam tylko sporadycznie. Właściciel największej łodzi zaofiarował się jednak przewieść Tashiro na wyspę za stosowną opłatą, kiedy tylko morze nieco się uspokoi. Dobili targu i teraz pozostało mu tylko czekać. Dnie spędzał na ćwiczeniach, zdarzało mu się także całymi godzinami wędrować wzdłuż wybrzeża. Po ponad tygodniu pogoda poprawiła się i rybak oznajmił, że jego zdaniem to najlepszy moment. Wypłynęli o świcie.

Ciemnoszare chmury zwieszały się nisko, jednak gdzieniegdzie dało się dostrzec bladobłękitny skrawek czystego nieba. Nad powierzchnią morza unosiła się lekka mgiełka. Wiosła miarowo uderzały o wodę, łódź poruszała się szybko. Około południa wypogodziło się na tyle, że po raz pierwszy od wielu dni ukazało się słońce, przywracając światu nasycone kolory. Morze nabrało ciemnoniebieskiego odcienia, zieleń mijanych wysp stała się głębsza. Niektóre drzewa zaczęły już przybierać jesienne barwy – Tashiro dostrzegał rozrzucone plamy intensywnej żółci, pomarańczu i czerwieni. Wieczorem zacumowali w niewielkiej zatoczce i tam przeczekali noc. Rybak oznajmił Tashiro, że jeśli pogoda się utrzyma, powinni dotrzeć do celu pojutrze. Cały następny dzień młody Ikimura wypatrywał zarysu wulkanu Midori. Dostrzegł go wieczorem, szary trójkąt ponad rozświetloną powierzchnią morza. Wulkan znajdował się w centrum Rumi, która powstała z wyrzuconej przez niego lawy. Przenocowali przy brzegu tak, jak poprzednio i kontynuowali podróż, gdy tylko zrobiło się dostatecznie jasno. Tashiro mógł obserwować jak Midori rośnie, ciemnieje i potężnieje. Dostrzegał załamania stoków, białe jęzory śniegu i ciemnozielone plamy lasu. Zauważył znajdujące się na brzegach wioski, poletka i zagajniki. Rybak wybrał jedną z osad i skierował się ku niej. Przybili do drewnianego, wysuniętego w morze pomostu. Tashiro podziękował, zapłacił i zszedł na ląd.

Mieszkańcy wioski chętnie wskazali Ikimurze drogę do pustelni Utamaro, wziąwszy młodzieńca za jednego z pielgrzymów. Usłyszał kilka opowieści o czynach mnicha – cudownych uleczeniach, odnalezieniu zaginionego dziecka i nawróceniu okrutnego wielmoży, który przybył na Rumi, usłyszawszy o świątobliwym starcu. Zgodnie ze słowami mniszki wszyscy wypowiadali się o Utamaro z wielkim szacunkiem i życzliwością. Zaciekawiony Tashiro wyruszył natychmiast. Wąska ścieżka poprowadziła go w górę. Wieczorem natrafił na niewielką osadę, gdzie zatrzymał się na noc i przy okazji poznał kilka kolejnych historii.

Trzeciego dnia marszu, późnym popołudniem, dostrzegł dym unoszący się znad kępy miłorzębów i sosen. Chata pustelnika znajdowała się za zagajnikiem, pod skalnym nawisem, który osłaniał ją od wiatrów. Tashiro dostrzegł niewielki ogródek, ścieżkę, najprawdopodobniej schodzącą do strumienia i drugą – prowadzącą w górę. Właściciela nie było widać. Ikimura podszedł bliżej, zastukał w drzwi chaty. Cisza. Odłożył worek ryżu, o którego zaniesienie poprosili go chłopi w jednej z mijanych przez niego osad, i usiadł przed domostwem.

Utamaro pojawił się dopiero wieczorem. Przyszedł z góry. Niegdyś musiał być wysokim i potężnym mężczyzną. Wiek i trudy przygięły go do ziemi, jednak poruszał się szybko i pewnie. Tashiro rozpoznał miękki chód wojownika, również postawa mnicha budziła respekt. Cechował go pewien rodzaj dostojeństwa, którego nie zatarły nawet lata pustelniczego życia. Mężczyzna ubrany był w prosty, bury strój wieśniaka, siwe włosy splótł w warkocz. Ostro zarysowane kości policzkowe i wysunięty lekko podbródek nadawały twarzy Utamaro drapieżny wyraz, jednak gdy mnich się uśmiechnął, jego rysy niespodziewanie złagodniały. Widok przybysza zbytnio go nie zdziwił. Powitał Tashiro przyjaźnie, podziękował za przyniesienie ryżu i zaproponował czarkę herbaty oraz kolację. Usiedli na wąskiej ławie przed chatą, gdyż wieczór zapowiadał się bardzo pięknie, a z tego miejsca widać było morze. Zjedli posiłek. Utamaro wypytywał o wieści z wiosek u podnóża Midori i uważnie wysłuchiwał odpowiedzi.

– Późno już – stwierdził Utamaro, kiedy ostatni skrawek słonecznej tarczy zniknął za horyzontem – Czas, byś uczynił to, po co tu przybyłeś, Tashiro Ikimura.
Młody samuraj popatrzył na mnicha zdziwiony.
– Istotnie, przyszedłem z pytaniami, Utamaro-sama. Pragnę odnaleźć pewnego człowieka.
Starzec skinął głową, jakby oczekiwał takiej właśnie odpowiedzi.
– Czemu go szukasz? – spytał, spoglądając na swego rozmówcę.
– By go zabić – odpowiedział Tashiro.
Pustelnik ponownie przytaknął.
– Spodziewałem się tego. Nie sądziłem, że Mitsune Nashikaga zdoła odnaleźć i zabić Sotaro. Czasem tylko zastanawiałem się, czy nie umrę wcześniej – uśmiechnął się lekko – Bogowie jednak obdarzyli mnie długim życiem. Twoje poszukiwania się skończyły, Tashiro-san. Oto jestem przed tobą. Nie zamierzam jednak walczyć.
Na twarzy Ikimury odmalowały się kolejno zdziwienie i smutek. Milczał.
– Czy jest coś, co mógłbym jeszcze dla ciebie uczynić? – zapytał po długiej chwili.
– Tak – odparł stary człowiek.
Wstał i wszedł do chaty. Wrócił, niosąc drewnianą skrzynię.
– W środku są moje zapiski – wyjaśnił – Kilkanaście zwojów poświęconych rozważaniom religijnym, notatki i wiersze. Byłbym szczęśliwy, gdybyś zaniósł je do klasztoru Genshu na wyspie Dozen.
– Uczynię to – odpowiedział Tashiro.
– Jest jeszcze jedna rzecz, którą powinieneś wiedzieć. Mitsune Nashikaga rozkazał mi zabić Dokana i jego synów, córkę jednak miałem schwytać żywcem. Zamierzał wychować ją na swoim dworze, nieświadomą własnego pochodzenia, może nawet ożenić z kimś ze swojego rodu. Opuściłem Ono w tym samym roku, w którym napadłem na wasz pałac, więc nie wiem, co się stało z dziewczynką. Znam tylko imię, które jej nadał – Komyo. Może uda ci się ją odnaleźć.

Ostrze miecza Sotaro opadło szybko i pewnie. Enku Nakata upadł bez krzyku, czy jęku. Tashiro stał jeszcze przez chwilę nad martwym pustelnikiem, po czym kolejnym zdecydowanym ruchem złamał głownię ojcowskiego miecza. Nagły szelest za jego plecami sprawił, że odwrócił się gwałtownie. Ze wszystkich pobliskich drzew opadały liście.

Słońce wyłoniło się z morza i oświetliło stoki Midori ciepłym złocistym blaskiem. Tashiro schodził w dół, niosąc na plecach drewnianą skrzynię ze zwojami Utamaro. Dookoła niego, w jesiennym powietrzu wirowały żółte wachlarze liści miłorzębu.