Beatrycze Nowicka Opowiadania

Gra w pochowanego (recenzja, E)

Gliniarz z Eurocity

Przemysław Borkowski, wyd. Fabryka Słów

Beatrycze Nowicka: 4,5/10

Porucznik Frank Quetzalcoatl James nie zwykł odpuszczać nawet wtedy, gdy robi się naprawdę niebezpiecznie. Jest w końcu bohaterem „Gry w pochowanego” – debiutanckiej powieści Przemysława Borkowskiego, w której sensacyjny wątek osadzono w scenerii SF.

Przeczytawszy, że autorem „Gry w pochowanego” jest współtwórca Kabaretu Moralnego Niepokoju, spodziewałam się książki pełnej groteskowego humoru. Debiutancka powieść Borkowskiego okazała się jednak fantastyką w odmianie nazwijmy to sensacyjnej. Humoru jest tu relatywnie niewiele – wyjąwszy może samą grę z konwencją, pomysł wyjściowy polegający na ludziach zgłaszających morderstwa, tuż po których ktoś wykradał zwłoki, oraz kilka drobniejszych fragmentów. Zamiast tego dostajemy zgrabnie napisaną opowieść o gliniarzu, który natrafia na trop prowadzący do niebezpiecznej sekty.

To właśnie pomysł z sektą, założoną przez byłych kosmonautów, uważam za największy atut powieści. Geneza nowego ruchu religijnego została przemyślana – autor wykłada ją ustami jednej z postaci, ale jako że jest to profesor, do którego porucznik Frank zgłasza się na konsultację, całość brzmi naturalnie i dosyć ciekawie. Sama doktryna (jak zresztą stwierdza uczony – najmniej interesująca), struktura ruchu oraz sposób działania mieszczą się już w zakresie tego, co na temat sekt wiadomo przeciętnemu zjadaczowi chleba, od czasu do czasu oglądającemu jakiś dokument na ten temat. Poza kwestiami nowych a mrocznych kultów, z wywodów profesora dowiadujemy się również nieco na temat antropologicznej interpretacji kanibalizmu, pojawia się także kilka innych informacji z zakresu religioznawstwa. Borkowski raczy też czytelnika nieco zbyt jak na mój gust rozwlekle przedstawianymi naukami sekty. Muszę jednak przyznać, że tak ze dwa razy używana w tych fragmentach retoryka wydała mi się całkiem trafiona – co zasługuje na uznanie, gdyż zmusiło mnie do refleksji.

Świat przedstawiony w powieści jest raczej typowy – ogromne miasto przyszłości z kilkusetmetrowymi wieżowcami, szybkimi kolejkami i sterowanymi automatycznie samochodami. Został on nakreślony bardzo pobieżnie, raczej na zasadzie rzucenia kilku haseł, do których czytelnik ma dopowiedzieć sobie resztę.

Podobnie postaci nie zostały jakoś szczególnie pogłębione. Frank to chodzący archetyp gliniarza, poza tym mamy także jego energiczną partnerkę, koronera, chętnie służącego radą profesora, tajemniczego pana Ng wraz z jego piękną córką, oraz kilku wysoko postawionych sekciarzy. To chyba największa szkoda – bo choć w teorii jednym z wątków książki ma być przekonywanie Franka do idei bractwa, jego przemiana (następująca zresztą w dość krótkim czasie) nie wydaje się zbyt wiarygodna, szczególnie w świetle tego, że do siedziby sekty bohater udał się, delikatnie mówiąc, uprzedzony (jeśli uprzedzeniem można nazwać opinię, jaką wyrabia się na podstawie oglądu niemal całkowicie zjedzonych przez kultystów ludzkich zwłok). Jeszcze bardziej nieprzekonujące jest nagłe „nawrócenie” innej postaci.

Również fabuła chwilami wydaje się nieco naciągana i potraktowana „na skróty”. Dzielny bohater dwukrotnie usiłuje wstąpić do sekty – za drugim razem, by uniknąć rozpoznania udaje się tam z nieco zmienioną twarzą (tak, iż ma wyglądać na znacznie starszego), ale należąca do organizacji osoba, która znała Franka od lat, nie poznaje go, choć spędza z nim wiele godzin (głosu przecież porucznikowi nie zmieniono). Dalej, raz dwa policjant zostaje ulubieńcem lokalnego guru, za czym idzie ultraszybkie wtajemniczenie w sekrety kultystów. Zamiast ciekawszego, ale i bardziej problematycznego opisu tego, jak współpracowniczka porucznika systematycznie zbiera informacje na temat organizacji, Borkowski rozwodzi się na temat sekciarskich nauk, a odkrycia kobiety przedstawia w krótkim dialogu. Pomysł z akceleratorem nie poraża jakoś specjalnie, zaś punkt kulminacyjny został potraktowany mocno po macoszemu, z przeskokiem akcji w miejscu, gdzie powinno się znaleźć wytłumaczenie, czemu Frank nie został zlinczowany przez kultystów. Do tego dochodzą jeszcze sny bohaterów i paranormalne umiejętności pana Ng, które to wątki nie doczekały się wyjaśnienia, podobnie, jak kwestia implantów, czy natury „kontaktu”.

Z drugiej strony, podczas lektury ma się wrażenie, że cała historia jest wzięta w dość duży nawias, więc aż tak bardzo to nie przeszkadza. „Grę w pochowanego” czyta się szybko i bezboleśnie, jeśli więc ktoś szuka niezobowiązującej lektury na jedno popołudnie, nie powinien poczuć się zawiedziony.